Spadanie swobodne
Spadanie swobodne to ruch jednostajnie przyspieszony, w którym spadające ciało porusza się pod wpływem siły grawitacji oddziałującej na jego masę. Takim ciałem spadającym ruchem jednostajnie przyspieszonym jest dzisiaj Nowa Lewica – najmłodszy twór polityczny powołany do życia w skandalicznym trybie na przełomie 2019/2020 r. przez Włodzimierza Czarzastego i jego najbliższe otoczenie. Nowa partia miała być antidotum na prawdziwe bądź wydumane problemy Sojuszu Lewicy Demokratycznej, miała przyciągnąć młodzież, nadać nowej partii nowych, mocnych impulsów, rozpocząć nowy, triumfalny pochód lewicy ku… władzy. Właśnie – władza. Ten motyw był najważniejszym i najczęściej głoszonym przez Włodzimierza Czarzastego na przestrzeni ostatnich lat. „Będziemy rządzić!”, będziemy współrządzić! Ja wam to obiecuję!” grzmiał Czarzasty na każdym prawi spotkaniu ze środowiskiem lewicowym. To właśnie magia władzy miała być magnesem przyciągającym młodzież. I sobie rządzą. Chociaż z różnym powodzeniem. Oto właśnie lewicowy wiceminister sprawiedliwości, który odpowiedzialny miał być w resorcie za rozliczenie PiS-owskich afer po kilku miesiącach „ministrowania” dał się wybrać do Parlamentu Europejskiego. W jaki sposób przekonał Nową Lewicę i jej wyborców, że będąc jednym z 720 europarlamentarzystów lepiej wykona zadanie, którego się podjął niż będąc wiceministrem sprawiedliwości – pozostanie pewnie tajemnicą jego i kierownictwa Nowej Lewicy.
Wybory do Parlamentu Europejskiego potwierdziły całkowity krach projektu Włodzimierza Czarzastego pod tytułem małżeństwo z „Wiosną” Biedronia. Nowa Lewica nie tylko utraciła dwa z pięciu mandatów do Parlamentu Europejskiego, ale sama Frakcja SLD w Nowej Lewicy zmniejszyła poziom swojej reprezentacji z czterech do jednego! Dzisiaj Nowa Lewica spada w dół. Może w trakcie tego spadku machać rękami i nogami, może wyczyniać w locie dowolne akrobacje, może wykrzykiwać różne kwestie, ale zderzenie z realiami jest nieuniknione i dla Lewicy będzie bolesne. Lewica spada na łeb, na szyję bez żadnego spadochronu, bez żadnej poduszki dla swojego elektoratu. Wszystko co mogła zaoferować zaoferowała już podczas ostatnich trzech kampanii wyborczych. W kołczanie nie ma już strzał, ręka próżno szuka amunicji w pustych kieszeniach. Ta prawda z trudem dociera do osób kierujących tą największą (jeszcze) polska partią lewicową. Nie mogą napawać optymizmem wyznania jednej z ministerek – niedawno jeszcze dobrze zapowiadającą się nadziei lewicy, która odpowiadając na pytanie dziennikarza o ocenę kampanii wyborczej miała tyle do powiedzenia, że wyniki trzeba będzie szczegółowo przeanalizować, i że NL będzie musiała robić to co dotychczas, tylko więcej i lepiej. Nawet cienia refleksji nad tym czy ten zjazd w dół nie jest pulsującym czerwonym światłem ostrzegawczym właśnie przed kontynuacją dotychczasowej politycznej i ideologicznej linii partii, że to już ostatni dzwonek na gruntowną jakościową zmianę.
Liderzy NL, zwłaszcza ci wybrani organizują spotkania z lokalnymi działaczami, na których wychwalają swoje i partii sukcesy wyborcze. Oczywiście kiełbaski, musztarda i muzyka. „Titanic” w wydaniu politycznego bankruta, jaki jest dzisiaj europejska socjaldemokracja i partie z nią się identyfikujące. Bo Maruszka olej już rozlała, bo góra lodowa już rozdarła poszycie.
Katastrofa Lewicy nie spadła z nieba. Jest finałem długiego procesu, który rozpoczął się jeszcze w SdRP, w początkowym stadium rozwoju tej partii. Ostatecznie w SdRP zwyciężyła opcja partii rezygnującej z prac nad własna propozycją porządku społecznego, gospodarczego i politycznego w kraju, opcja wpisująca SdRP, SLD i Nową Lewicę w neoliberalną rzeczywistość kreowaną przez USA i ich satelitów. Wielokrotnie pisałem o tym na moim blogu, między innymi we wpisach: „Dwie partie dwa społeczeństwa” 22.12.2011, „Bez i” – 11.02.2020, „30 lat temu” 15.01.2020, czy „Ćwiek” – 19.04.2020. O ile w przypadku SdRP jest to po części (ale tylko po części) zrozumiałe, wszak wówczas Europą rządziła de facto socjaldemokracja, to już SLD a zwłaszcza Nowa Lewica powinny się zreflektować i dostrzec, że wpisując się w umacnianie światowego porządku neoliberalnego popełniają w istocie polityczne samobójstwo. Ostatecznym dowodem na nieuchronną klęskę NL była wypowiedź jej współprzewodniczącego, komentującego słabe wyniki jego partii w wyborach samorządowych. Włodzimierz Czarzasty bez cienia głębszej refleksji zeznał do kamer ni mniej ni więcej tylko to, że „Wybory samorządowe zawsze były dla lewicy trudne”. No właśnie – jak można marzyć o sukcesach w wyborach parlamentarnych skoro nie istnieje się w terenie? A nie istnieje się w terenie, gdyż takiego wyboru niegdyś dokonano reorientując partię na partię typu wyborczego. Sam zaś Czarzasty forsował przecież likwidację kół i instancji terenowych w statucie Nowej Lewicy.
Oczywiście w powietrzu wisi pytanie klasyka „Co robić?” (Na marginesie to nie Lenin – jak się powszechnie sądzi – jest jego autorem.) Nie zamierzam wypisywać recept ani dawać rad. To co mogę zrobić to naszkicować zręby mojego, subiektywnego wyobrażenia o lewicy jutra. Jaka więc w moich oczach powinna ona być?
- Bazą lewicy jutra powinny być koła terenowe. Lewica ostatecznie zerwać powinna ze skompromitowaną doktryną „partii wyborczej”, której jądrem są permanentnie działające komitety wyborcze, skupiające swoją energię i uwagę na tym jak siebie i do jakich organów władzy publicznej wybrać i drogą jakich manipulacji medialnych
- Lewica jutra powinna być partią dyskutującą na wszystkich poziomach. Dyskutującą i kształcącą się.
- Lewica jutra powinna być partią na wskroś demokratyczną, szeroko korzystającą ze współczesnych środków technicznych wspomagających wewnętrzne konsultacje.
- Lewica jutra powinna chcieć zmienić świat na lepszy. Powinna zainicjować szeroką dyskusję na temat znaczenia takich wartości jak wolność i równość w odniesieniu do jednostki i do państw. Kwestie wolności i równości nabierają nowych znaczeń wobec takich zjawisk jak dynamicznie postępujące rozwarstwienie ekonomiczne społeczeństw – tworzenie się nowych klas władczych, wykorzystywanie nowych technologii do profilowania każdego człowieka i do manipulowania jego poglądami i decyzjami czy postępującym zjawiskiem zniewolenia jednostki przez systemy bankowe.
- Lewica jutra powinna mieć w centrum swoich zainteresowań i swojej misji tworzenie jak najlepszych warunków dla wszechstronnego rozwoju człowieka, jego naturalnych zdolności i predyspozycji.
- Lewica jutra powinna zdecydowanie i z pełną konsekwencją wdrażać hasło, że to gospodarka powinna być dla człowieka, służyć zaspokajaniu jego potrzeb, powinna przeciwstawiać się obecnej ideologii gospodarczej, w której człowiek jest przedmiotem systemu gospodarczego, wyhodowanym od szkoły podstawowej niewolnikiem „zakupizmu” i adresatem mnożonych w postępie geometrycznym różnego rodzaju „potrzeb”.
- Lewica jutra powinna zapewnić przywrócenie kontroli państwa nad gospodarką i systemem bankowym.
- Lewica jutra powinna na każdym kroku piętnować wszystkie wady i oszustwa systemu neoliberalnego, takie jak konieczność generowania przez ten system międzynarodowych konfliktów zbrojnych w celu tworzenia nowych (na starych gruzach) warunków swojego rozwoju i w celu bilansowania (redukcji ogólnego wskaźnika zadłużenia) światowego systemu finansowego przez gwałtowne obniżanie poziomu życia ludzi. Lewica nie może wspierać wojen imperialistycznych, gdyż są one prowadzone w istocie przeciwko człowiekowi i jego kosztem.
- Lewica jutra powinna hołdować idei państwa laickiego, równo odległego od wszystkich religii i wyznań, starannie eliminującego próby angażowania się organizacji religijnych w zarządzanie państwem.
- Lewica jutra powinna być szeroko otwarta na międzynarodową współpracę z innymi organizacjami o podobnym profilu ideowym. Doświadczenie uczy, że system neoliberalny nie jest w stanie wydobyć świta z problemów, w które sam go uwikłał. Do tego potrzebne jest nowe spojrzenie na społeczeństwo, gospodarkę i właśnie szeroka współpraca międzynarodowa.
To tylko niektóre z postulatów. Już słyszę chór zarzucający mi oderwanie od rzeczywistości, utopizm itd., itp. Wierny jednak jestem refleksji H. Balzaca, że „Nic nie zmienia rzeczywistości tak jak marzenia”. Ale i dzisiejsza rzeczywistość dostarcza przykładów, że możliwe jest nowe, odważne lewicowe spojrzenie na ten trudny świat dookoła. Mam choćby na uwadze proces tworzenia się nowej, lewicowej formacji w Niemczech: Ruchu Sahry Wagenknecht. Ruchu postępowego, lewicowego i antysystemowego jednocześnie. Trzeba woli, wyobraźni i odwagi. Jedno jest pewne. Lewica jutra, lewica postępowa i sprawcza nie spadnie z nieba. Zrodzić się może tylko ze świadomości ludzi albo… jako efekt jakiegoś globalnego kataklizmu.
AMOK
Gdy wszyscy są za, ktoś musi być przeciw.
Upiory już się obudziły i hasają w najlepsze po całej niemal Europie. Europą zawładnął amok zbrojeń. Zbroją się na potęgę prawie wszyscy. Polski rząd w tym szaleńczym wyścigu hardo ubiega się o laur „przodownika pracy i czynu zbrojnego”. Wmówiono społeczeństwu, a większość społeczeństwa łatwo dała sobie do głowy wcisnąć „prawdę”, że oto stanęliśmy przed nie mającym precedensu w historii zagrożeniem. Tym zagrożeniem ma być oczywiście Rosja – zarówno dla Polski jak i dla Portugalii. Chociaż wielu starających się zachować trzeźwość myśli analityków na wschodzie i na zachodzie jest zgodnych co do tego, że Polska (i inne kraje) mogą stać się celem militarnych działań Rosji jedynie w przypadku, gdy bezpośrednio zaangażują się w akcje zbrojne przeciwko niej, to jednak ten racjonalny nurt zagłuszony został przez amerykański mainstream propagandowy tezą o niebezpieczeństwie dla całego świata w przypadku gdy Rosja nie zostanie pokonana na ukraińskim polu walki.
A więc zbroimy się! Być może jednak ten wojenny amok jest elementem psychologicznego przygotowania społeczeństw krajów europejskich do czynnego udziału w wojnie z Rosją? Być może decydenci zza oceanu uznali, że w sytuacji, w której przeogromnych pieniędzy USA i krajów UE , olbrzymich dostaw sprzętowych nie udaje się przekuć w zwycięstwo Ukrainy potrzebne jest pospolite ruszenie, rodzaj nowej, europejskiej krucjaty na wschód. Być może uznali, że w sytuacji, w której Ukraina nie radzi sobie z uzupełnianiem stanów osobowych armii, na front wysłać trzeba chłopców z Francji, Niemiec, Danii i z Polski oczywiście.
Smutne to i przerażające jednocześnie. Interwencyjna, niezapowiadana wizyta premiera Wielkiej Brytanii w Kijowie nazajutrz po uzgodnieniu porozumienia pomiędzy Ukrainą i Rosją w Stambule w marcu 2022r, w trakcie której wymógł on na prezydencie Ukrainy niepodpisywanie tego porozumienia i kontynuowanie walk była punktem zwrotnym, oznaczała przekształcenie rosyjsko-ukraińskiego, w skali światowej jednego z wielu lokalnych konfliktów w totalną konfrontację pomiędzy Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Rosją. Konfrontację tą, oczywiście bez alternatywy dla militarnego zwycięstwa USA w Ukrainie potraktowano jako preludium do rozprawienia się z największym zagrożeniem dla światowej dominacji Wielkiego Brata za jaki uznano politycznie, gospodarczo i technologicznie rozwijającą się Chińską Republikę Ludową.
W wyniku różnych, przemyślanych działań USA oderwano kraje europejskie od współpracy gospodarczej z Rosją a następnie przerzucono na nie finansowy i militarny ciężar prowadzenia w imieniu USA wojny nad Dnieprem, tak, by Stany mogły więcej swojej „uwagi” poświęcić regionowi Pacyfiku . Diaboliczny, bezwzględny plan, który mógł się zrodzić tylko w Imperium Zła.
Tak więc Europa mentalnie, gospodarczo i wojskowo przygotowuje się do nowej krucjaty. I już słychać głosy, że utrzymywać będziemy nie tylko zbrojne ramię polityki USA jakim było i jest NATO, ale również płacić będziemy na europejskie siły zbrojne, na jakieś NATO europejskie. Z drugiej strony stara idea utworzenia paneuropejskiego systemu OBRONNEGO ma sens, gdyż stanowić będzie istotny krok w kierunku integracji Starego Kontynentu i uniezależniania się od Wuja Sama. Ale ma sens wyłącznie jako alternatywa a nie uzupełnienie Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Powróćmy jednak do Polski. Deficyt budżetu państwa w 2024 r planowany na 184 mld PLN będzie prawie dwukrotnie wyższy niż rok temu. Dług sektora finansów publicznych przekroczy prawdopodobnie 2 biliony PLN (jakieś 57 000 zł na obywatela czyli circa 200 000 zł na rodzinę), a kwota pozabudżetowych publicznych środków finansowych nieobjęta kontrolą parlamentu wzrośnie do około 465 mld zł. Szeroko rozumiane wydatki na obronność nie zostaną objęte limitem zadłużenia budżetowego. Pozostaną objęte tym limitem wydatki na zdrowie, kulturę, edukację, naukę, transport, itd., itp. Wydatki na obronność nie będą wliczane do limitu zadłużenia, ale oczywiście zwiększą – i to znacznie – dług publiczny. Dług, który trzeba będzie spłacać pokoleniami.
Wszystkie parlamentarne siły polityczne zdają się ochoczo przyklaskiwać i czynnie wspierać prowojenny amok w Polsce. Nie zdziwię się, jak któregoś dnia ktoś ogłosi pomysł jakiejś powszechnej, moralnie obowiązkowej zbiórki w postaci np. Patriotycznej Daniny Na Obronę Ojczyzny lub/i dobrowolnego, ale moralnie obowiązkowego opodatkowania swoich wynagrodzeń i emerytur na podobny cel. I żal tylko, że nie znalazła się żadna siła polityczna, która zażądałaby nieuwzględniania w limitach zadłużenia nie wydatków na obiekty, które prędzej czy później staną się kupą złomu, ale wydatków na realizację konstytucyjnego obowiązku państwa – na opiekę zdrowotną obywateli.
W sytuacji, gdy skróceniu ulega długość życia Polaków, kiedy mnożą się coraz to nowe rodzaje chorób, w której publiczna służba (?) zdrowia przeżarta rakiem komercyjnych usług medycznych przeradza się w jedną, wielką beczkę gorzkiego śmiechu przez łzy, hasło i cel: „Polska krajem ludzi zdrowych”, którego realizacja rozpocząć by się musiała od stworzenia państwu organizacyjnych i finansowych warunków dla wywiązania się z jego konstytucyjnych względem obywatela obowiązków wydaje się być dla władzy publicznej celem numer jeden.
Ale nim nie będzie. Na pytanie więc co robić odpowiem: to, co w tej sytuacji najrozsądniejszego można uczynić to rozglądnąć się i przysposobić sobie jakąś solidną a poręczną kamienną maczugę. Nam będzie ona oczywiście bezużyteczna. Ale przetrwa nas, naszych wnuków i prawnuków. A już ich potomkowie będą mieli „jak znalazł”. I w ten sposób Polacy, zawczasu przez swoich mądrych antenatów wyposażeni po zęby w najnowocześniejszą broń, będą bez wątpienia zwycięzcami IV Wojny Światowej!
Komisarz Wojciechowski
W trakcie wczorajszych obrad Sejmu rządząca koalicja chłostała PiS i satelitów po nogach rózgą „pisowski komisarz UE – Janusz Wojciechowski”. Nawet sam wicepremier, szef PSL przejechał się po unijnym komisarzu jak po łysej kobyle wytykając przy tym PiS, że to właśnie Wojciechowski jest twarzą unijnej polityki rolnej, ergo – to pośrednio PiS winny jest obecnej sytuacji rolników.
Daleki jestem od oceny pracy komisarza Wojciechowskiego poza uwagą, że jakoś mało był widoczny w mediach publicznych jako reprezentant Komisji Europejskiej, częściej jako paprotka przy pisowskich kampaniach politycznych. Ale podnoszę temat Wojciechowskiego z innego, bardzo moim zdaniem ważnego powodu. Rządząca koalicja i cały „antypisowski” świat zarzucają Wojciechowskiemu, że niedostatecznie bronił interesów polskich rolników. Nie bronił, bo nie takiego zadania podjął się przyjmując tekę unijnego komisarza ds. rolnictwa. Jakoś nie dociera to do olbrzymiej większości Polaków, że osoba powoływana na stanowisko decyzyjne w Unii Europejskiej (Komisarz, Sędzia Europejskiego Trybunału Konstytucyjnego, członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego itp.) przed objęciem funkcji składa uroczyste, publiczne ślubowanie, że wypełniając swoje obowiązki nie będzie kierował się żadnymi wytycznymi żadnego europejskiego rządu ani partii politycznej i nie będzie ubiegał się o takie wytyczne. Będzie natomiast kierować się wyłącznie interesem Unii Europejskiej.
Niestety, w polskim rozumieniu polskiego członkostwa w Unii, zarówno po stronie PiS,. Jak i KO, PSL czy Lewicy, głęboko zakorzenione jest przekonanie, że osoba, którą Polska proponuje do objęcia takiego urzędu będzie NASZYM człowiekiem i będzie ekspozyturą w Unii Europejskiej NASZYCH interesów. W ogóle nie dociera do polskich polityków ten fakt, że desygnowanie kandydata na wysokie unijne stanowisko jest polskim, osobowym wkładem do Unii Europejskiej, konkretnie w tym przypadku do administracji Unii Europejskiej.
Niestety, wczorajsze sejmowe wystąpienia polityków rządzącej koalicji są niebezpiecznym sygnałem, że ona również nie uznaje tego, że zgłaszając kogokolwiek na unijne stanowisko wystawia taką osobę poza obszar spraw wewnętrznych Polski, że dalej skłonna jest oczekiwać od Polaków piastujących decyzyjne stanowiska w Unii „obrony naszych interesów”. To przecież nic innego, jak przyłączanie się do tych, którzy z Unii wyszarpać chcą jak najwięcej bez względu na konsekwencje dla samej Unii. Bardzo źle wróży to przyszłości Polski w Unii, pozycji Polski jako współtwórcy (Unia wciąż się tworzy) tego wspaniałego niegdyś projektu, który szczególnie dzisiaj, przechodząc głęboki, wielopostaciowy kryzys wymaga myślenia kategoriami wspólnoty europejskiej właśnie a nie tylko kategoriami własnych, narodowych interesów.
Niestety, takie wsobne rozumienie polskiego członkostwa w Unii właściwe jest nie tylko polskim elitom politycznym, ale znacznej części polskiego społeczeństwa. W okresie polskiego dotychczasowego członkostwa w Unii żaden polski rząd nie podjął żadnej kampanii, aby to myślenie zmienić, aby mówią krótko sprawę postawić na nogi.
Powracając do komisarza Wojciechowskiego. Wypełniając swoje obowiązki kierował się on zapewne politycznymi decyzjami Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej. To, że polityczna decyzja o otwarciu na oścież rynku UE dla towarów rolno-spożywczych z Ukrainy była rujnująca dla Wspólnej Polityki Rolnej Unii i rujnująca dla unijnych producentów dla komisarza d.s. rolnictwa powinno być sprawą oczywistą od samego początku. Jedyne co w tej sytuacji mógł dwa lata temu uczynić komisarz Wojciechowski to ustąpić ze stanowiska. Nie uczynił tego. Dlaczego? – dobre pytanie.
Rolnicy blokują i wk….ją innych
Polscy (i nie tylko) rolnicy są zdeterminowani w proteście przeciwko sytuacji w rolnictwie, jaką spowodowała decyzja Komisji Europejskiej o zwolnieniu z cła wwozowego towarów z Ukrainy. Protest rolników uważam za więcej niż uzasadniony. Swoją decyzją Komisja Europejska praktycznie zlikwidowała jeden z filarów Unii Europejskiej jaką była jej Wspólna Polityka Rolna. WSP to bardzo ważny, wrażliwy i złożony system wpierania unijnego rolnictwa. Z około 196 mld Euro unijnego budżetu około 104 mld EUR wydawane jest na ten cel. Wspólna polityka rolna to nie tylko wolumen wydatków, ale bardzo złożony system dopłat, kwot produkcyjnych i zasad obrotu artykułami rolnymi. Otwarcie szerokich bram europejskiego rynku rolnego dla towarów produkowanych na terenie Ukrainy, bez żadnych limitów ilościowych, bez żadnej kontroli przestrzegania standardów i norm fitosanitarnych spowodowało masowy napływ do Unii Europejskiej bardzo tanich i o niskiej jakości ukraińskich produktów rolnych. Musiało to zatrząść europejskim rynkiem rolnym, stawiając pod znakiem zapytania opłacalność produkcji wielu producentów wielu rodzajów rolnych produktów. Nie chodzi bowiem tylko o zboże, ale praktycznie o wszystkie towary, jakie produkuje się na Ukrainie. Piszę „na Ukrainie”, gdyż jak się okazuje głównymi producentami nie są tam firmy ukraińskie, ale zarejestrowane na Ukrainie olbrzymie koncerny rolno-spożywcze, głównie brytyjskie bądź amerykańskie które w okresie wojny na gwałt szukają zbytu na swoje towary. Dlaczego Komisja Europejska zdecydowała się na taki drastyczny krok wymierzony w europejskich rolników – to temat na osobne opowiadanie. Jedną z twarzy tej decyzji jest unijny komisarz d.s. rolnictwa, Janusz Wojciechowski (PiS). Ciekawe, czy i jak rolnicy odwdzięczą się za tą decyzję w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Póki co polscy rolnicy się buntują, protestują i blokują co się da. Rozumiejąc ich sytuację, podziwiając ich determinację nie mogę jednak zgodzić się z formą tego protestu. Wiozłem otóż niedawno pacjenta na umówione wiele miesięcy temu konsultacje z wybitnym lekarzem, specjalistą. Wjazd na autostradę zablokowany. Oczywiście blokadzie asystuje policyjny radiowóz. Policjanci jednak bezradnie rozkładają ręce. – Wojewoda wydał zgodę na tą demonstrację i taką jej formę i my nie możemy nic zrobić. I tutaj jest pierwszy, ważny moment: wydawanie zezwoleń przez wojewodę. Rolnicy mają prawo do protestów, ale dlaczego wojewoda nie dba o prawa innych obywateli?
Niezależnie od wymagań w stosunku do organizatorów wojewoda powinien zlecić policji przygotowanie i oznaczenie objazdów miejsc blokady. W przypadku poważnej kolizji drogowej lub innego, niespodziewanego zdarzenia policja bardzo szybko takie objazdy organizuje. Blokady rolnicze zapowiadane były z wyprzedzeniem, było więc dużo czasu na przygotowanie takich rozwiązań. Niestety, nikomu chyba nie wpadło to do głowy. Albo wpadło, ale tylko na krótką chwilę…
Rolnicy zrobili sobie z innych obywateli zakładników swoich żądań. „Zrealizujcie nasze postulaty, albo dalej znęcać się będziemy nad wszystkimi tymi, dla których transport jest sprawą być albo nie być dla ich zdrowia, ich działalności gospodarczej”. To bardzo głupia moim zdaniem polityka. Produkuje ona rzesze „wdzięcznych Polaków” za uniemożliwienie im realizacji często bardzo dla nich ważnych przedsięwzięć, Czym innym jest strajk na przykład personelu lotnisk, również skutkujący na ogół poważnymi utrudnieniami dla pasażerów. W tym bowiem przypadku strajkujący protestują przeciw pracodawcy, godząc w jego podstawowe interesy ekonomiczne. Polscy rolnicy nie protestują przeciwko pracodawcy, ale przeciwko decyzjom lub brakowi decyzji władz publicznych. Powinni więc stosować takie formy, aby do swojego protestu pozyskiwać jak najwięcej obywateli, a nie zrażać ich do siebie.
Jutro znowu wyruszyć miałem samochodem w drogę. Nie na zakupy, nie do kina, ale w ważnych sprawach zdrowotnych. Chcę sprawdzić, gdzie będą blokady. Najbardziej wiarygodną stroną jest oczywiście strona dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Informacja jest, tabela jest, i co w niej? Ano to: „Trasa zgromadzenia przebiegać będzie; Wschodnia obwodnica Wrocławia (rodno OSP Kiełczówek- rondo Ks. J. Popiełuszki – rondo Ułańskiego w Łanach – rondo w Siechnicach (wszystkie pasy ruchu w obu kierunkach, całkowita blokada rond od godz. 05:00 do godz. 23:59”.
Rzut oka na mapę wyjaśnia co to oznacza. Mieszkańcy wsi po wschodniej stronie obwodnicy, praktycznie całej gminy Czernica (Kamieniec Wrocławski, Gajków, Jeszkowice, Czernica, Dobrzykowice, Nadolice Wielkie i Małe, Chrząstawa Wielka i Mała CAŁKOWICIE odcięci zostaną od Wrocławia.
Brawo Panie Wojewodo! Dziękujemy za troskę o nas! Nie zapomnimy!
LEWICOWE WOŁANIE O POKÓJ
Nie ma drogi do pokoju. To pokój jest drogą.
Mahatma GHANDI
„Polska to dziwna kraj” mówił swego czasu Zulu-Gula (Tadeusz Ross). I dlatego „ta dziwna kraj” ma też „taka dziwna” lewica To co stanowi dziś immanencję jej publicznej narracji jest zupełnym nieporozumieniem i zaprzeczeniem istoty lewicowości. Ludzie mieniący się lewicowcami nawołują do zbrojeń i wygłaszają pro-militarystyczne, agresywne, nienawistne wobec innych społeczeństw, kultur i cywilizacji enuncjacje. Ta degrengolada lewicowości nad Wisłą ma miejsce nie od dziś. Pierwsze kroki w tej przestrzeni zrobił lewicowy – ponoć (?) – rząd premiera Leszka Milera i wywodzący się z tego nurtu prezydent, Aleksander Kwaśniewski: wystarczy przypomnieć tylko interwencje w Iraku i Afganistanie..
A Polska Ludowa, ta dziś deprecjonowana i stygmatyzowana medialnie (nawet przez tych pożal się Boże lewicowców dmących w surmy anty-peerelowskie wspólnie z prawicą), potrafiła zaproponować w czasach zimnej wojny i kryzysu kubańskiego pro-pokojową inicjatywę, która pomogła w jakimś sensie zmienić klimat w Europie oraz dać nadzieję na dyskusje w przedmiocie ograniczenia zbrojeń. Zwłaszcza w zakresie broni jądrowej. Inicjatywa ta zyskała nazwę Planu Rapackiego, od nazwiska ówczesnego ministra spraw zagranicznych Polski. Była to propozycja stopniowego rozbrojenia obejmująca zarówno redukcję broni konwencjonalnej jak i atomowej w Europie w sytuacji kiedy instytucjonalizacja i ugruntowanie dwubiegunowego podziału Europy po II wojnie światowej, klimat konfrontacji i zagrożenia atomowym Armagedonem, stwarzały jawą groźbę dla bezpieczeństwa międzynarodowego i bytu całej ludzkości.
Już słychać głosy, iż ta inicjatywa i plan napisano w Moskwie, były przedłużeniem dyrektyw Kremla czy służyły dominacji radzieckiej nad tą częścią świata jaka jej przypadła w wyniku II wojny światowej, konferencji w Jałcie i Poczdamie. Wszystko to prawda, choć dziś polskie elity polityczne, lewicowe też jak najbardziej, przestawiły jedynie drogowskazy i tak jak wówczas odbierano sygnały z Moskwy tak dziś odbierają sygnały z Waszyngtonu. Chodzi o samą inicjatywę i jej wymiar intelektualny, stwarzanie klimatu odprężenia i umożliwianie płaszczyzny do rozmów, które są zawsze lepsze niźli wyjście wojska w pole, huk armat oraz bombardowania lotnicze i ataki rakietowe. Bo to jest zaprzeczenie wielowiekowej tradycji kultury europejskiej, zwłaszcza jej zachodnio-atlantyckiej części, o czym swego czasu wspomniał w dziele pt. >Liberalizm w tradycji klasycznej< Ludwig von Misses pytając: „Czy może być jakiś bardziej żałosny dowód na jałowość europejskiej cywilizacji niż to, że nie może się rozprzestrzeniać innymi środkami, jak tylko ogniem i mieczem ?”.
Opracowany przez Rapackiego plan (strefa bezatomowa) najpierw przedstawiono Rosjanom jako ideę wymierzoną w zachodnich imperialistów. Po akceptacji Moskwy, propozycja utworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej została przedstawiona przez Adama Rapackiego w dniu 02.101957 na XII sesji Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednak dopiero w dn. 14.02.1958 r. propozycja ta przybrała formę memorandum rządu PRL. Mija więc 76 lat od tej inicjatywy i oficjalnego, jej zaprezentowania społeczności międzynarodowej.
28.03.1962 w trakcie forum Komitetu Rozbrojeniowego 18 państw w Genewie przedstawiono ostateczną wersję planu. Zawierała ona kolejny element w postaci propozycji poszerzenia strefy o inne państwa europejskie, które wyraziłyby wolę przystąpienia do niej
Warto zaznaczyć, że od końca lat 50. pojawiały się różne pomysły i koncepcje w przedmiocie podjęcia kroków rozbrojeniowych oraz ustanowienia takich mechanizmów budowy zaufania pomiędzy NATO a Układem Warszawskim aby wykluczyć ewentualny konflikt, który niechybnie skończyłby się wymianą jądrowych ciosów. Na fali odwilży październikowej tego rodzaju idea zakiełkowała również w dyplomacji Polski Ludowej. I plan Rapackiego stał się tego przejawem. W ówczesnej globalnej sytuacji i braku wyjaśnienia do końca przebiegu zachodnich granic PRL przy remilitaryzacji Niemiec Zachodnich – przystąpienie do NATO, układ sojuszniczy RFN / USA oraz prośby kanclerza Adenauera dot. wyposażenia Bundeswehry w broń jądrową – te tendencje musiały budzić uzasadnione obawy Warszawy. Zwłaszcza Władysława Gomułki (i jego najbliższego otoczenia) tak czułego w materii statusu polskich Ziem Zachodnich i Północnych. Właśnie podczas jednego ze spotkań Rapackiego i Gomułki ministra obarczono opracowaniem takiego planu, dzięki któremu rosyjskie rakiety atomowe zostałyby wycofane z Polski. I tu zasadza się strategiczne, dalekowzroczne spojrzenie tow., Wiesława na polską rację stanu i rozumienie groźby niekontrolowanej militaryzacji Europy, zwłaszcza naszej części.
Kim był Adam Rapacki (1909 Lwów – 1970 Warszawa) i jaka była jego życiowa droga ? Wzrastał w rodzinie gdzie idee socjalistyczne, pro-spółdzielcze, progresywne były żywe i kultywowane. Jeszcze przed wojną ukończył studia (Wyższa Szkoła Handlowa). Działał w organizacjach lewicowych (m.in. w OMTUR i Związku Młodzieży Socjalistycznej). Czynny uczestnik kampanii wrześniowej, więzień obozów jenieckich dla oficerów (Dobiegniew, Choszczno, Borne Sulinowo, Dössel). Po wojnie wrócił do kraju i włączył się w proces jego odbudowy co było jego naturalną, zgodną z poglądami i preferencjami społecznymi, postawą obywatelską i świadomością. Był członkiem władz PPS-u, uczestniczył w zjednoczeniu z PPR-em oraz powstaniu PZPR. Jako polityk, ekonomista i dyplomata był posłem na Sejm: Ustawodawczy oraz w kadencjach Sejmu I, II, III i IV, członkiem władz PZPR oraz kolejnych rządów: minister żeglugi (1947–1950), minister nauki oraz szkolnictwa wyższego (1950–1956) oraz spraw zagranicznych (1956–1968). Po tzw. „wydarzeniach marcowych” ostentacyjnie podał się do dymisji odchodząc z przestrzeni publicznej.
Proponowana przez niego strefa miałaby objąć obszar 796 tysięcy km2, z czego 249 tys. km2 przypadałoby na obszar NATO, a 547 tys. km2 na obszar Układu Warszawskiego. Populacja na tym terytorium obejmowałaby ok. 115 mln mieszkańców. Państwa strefy miałyby zobowiązać się do nieprodukowania, nieutrzymywania, niesprowadzania i nie wyrażania zgody na rozmieszczenie na swych terytoriach broni jądrowej oraz urządzeń do jej obsługi i przenoszenia. Zakazane byłoby również użycie tego rodzaju broni przeciw państwom strefy. Postanowienia planu objąć miałyby także cztery mocarstwa.
Celowość takiego właśnie planu potwierdził w całej rozciągłości tzw. kryzys kubański, w czasie którego świat znalazł się o włos od wojny atomowej między mocarstwami. Efektem było to o czym m.in. mówił plan Rapackiego czyli nawiązanie ścisłego kontaktu między jądrowymi imperiami.
Materializacja planu miała nastąpić w dwóch fazach.. Etap I planował objąć terytorium strefy bezatomowej zakazem przygotowywania, produkcji, sprowadzania broni jądrowej i środków jej przenoszenia oraz zakaz zakładania nowych baz służących do jej magazynowania. W etapie II nastąpić miała redukcja sił zbrojnych państw będących w strefie i likwidacja wszystkich środków przenoszenia tej broni, będących w ich dyspozycji. Mocarstwa atomowe, które posiadały na terenie strefy swoje bazy i środki jądrowe, zobowiązane miały być do ich likwidacji. Miały też udzielić gwarancji państwom strefy, że w razie konfliktu zbrojnego nie użyją broni jądrowej na ich obszarze.
Plan polskiego MSZ, którego twarzą był Adma Rapacki, wywarł wpływ na działania podejmowane w czasach tzw. „zimnej wojny” mające na celu podniesienia poziomu bezpieczeństwa międzynarodowego, wzajemnego zaufania, a przede wszystkim na rozpoczęcie dialogu. Przyczynił się bez wątpienia do rozwoju myśli teoretycznej w zakresie denuklearyzacji. Przyjęta w nim formuła strefy bezatomowej przybrała z czasem wymiar uniwersalny. To była – i jest nadal – najbardziej znana inicjatywa rozbrojeniowa, o wymiarze uniwersalnym i globalnym, na jaką zdobyła się polska dyplomacja po 1945 roku. Zarówno do jak i po upadku Muru Berlińskiego.
Z Planu Rapackiego Polska i Polacy mogli być dumni. Polska zaproponowała światu na Walnym Zgromadzeniu Organizacji Narodów Zjednoczonych propozycję programu powstrzymania zbrojeń jądrowych, a następnie redukcji jej ilości. Plan i jego światowy wydźwięk windował nasze narodowe ego wyżej szczytów Himalajów. Bo nie tylko polskie społeczeństwo odnosiło się do tej inicjatywy pozytywnie, wręcz entuzjastycznie. Również opinia publiczna Europy Zachodniej przyjęła Plan Rapackiego bardzo dobrze. To społeczne poparcie było tak silne, że rządu USA, Francji i Wielkiej Brytanii musiały brać je pod uwagę w swoich działaniach przeciwko materializacji tego planu. Przyszłość Planu Rapackiego była bowiem przesądzona: Waszyngton nie wyrażał na nią zgody. Również rządy Francji i Wielkiej Brytanii, pracujące usilnie nad własnymi programami zbrojeń jądrowych, nie były tą inicjatywą zainteresowane. Plan Rapackiego doskonale komponował się z olbrzymim hasłem „NIGDY WIĘCEJ WOJNY !” wymalowanym na murze olbrzymiej, powojennej ruiny jednego z wrocławskich budynków mieszkalnych. Społeczeństwa, zwłaszcza polskie, nie chciały nowej wojny.
Dzisiejsza sytuacja jest zgoła inna. Nie mamy – jak za czasów Rapackiego zimnej wojny. Mamy wojnę gorącą dosłownie za naszymi granicami, a cały świat niechybnie zmierza do konfliktu planetarnego, który już się rozpoczął. I nie jest tak, że nikt nie chce wojny. Wielu, w tym mnóstwo polityków, jest wręcz jej gorącymi orędownikami.
To, że Donald Tusk po objęciu teki Premiera RP żwawo i z ochotą dołączył do europejskich jastrzębi wojennych dowodzonych przez Ursulę von der Leyen i Michela Borrella nie dziwi. Ale wprost szokuje Przewodniczący Partii „Razem” – poseł Adrian Zandberg, który na otwartym spotkaniu we Wrocławiu przekonywał zebranych, że my, Polska i Polacy, uczestniczymy w WOJNIE SPRAWIEDLIWEJ Imperialistyczna wojna, toczona od ponad 20 lat pomiędzy Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Republiką Rosyjską (a w tle pozostają Chiny) jest dla lidera najbardziej lewicowej partii w parlamencie „wojną sprawiedliwą”! Poseł Zandberg głosił swoje hasła w czasie, gdy polski rząd jak ognia unikał zarzutu, że bierze w tej wojnie formalnie udział. Wstyd to mało powiedziane.
Warto zauważyć, iż z kręgów polskiej lewicy nie wyszła żadna inicjatywa, która mogłaby komponować się z innymi inicjatywami w Europie, domagająca się natychmiastowego przerwania działań wojennych i wzywająca strony bezpośredniego konfliktu do rozmów pokojowych.
Wybitny polskie ekonomista, niegdysiejszy wicepremier, niewątpliwie człowiek lewicy, prof. Grzegorz Kołodko ma odwagę publicznie głosić hasło: „Chcesz pokoju – szykuj się do pokoju !”. Ma odwagę piętnować olbrzymie wydatki zbrojeniowe demaskując ich społeczny i gospodarczy bezsens. Lewicowi politycy starają się tego nie dostrzegać, nie mają odwagi pójść w ślady Kołodki, czujnie i ukradkiem zerkając przy tym na działania hegemona.
Czy są oni jeszcze lewicą ? Ależ oczywiście, że są. Wojna na Ukrainie zerwała z nich ostatecznie maskę. Oni są lewicą, tyle tylko, że lewicą kapitalistyczną. Lewicą, która w krytycznym momencie bez wahania wspiera imperializm w jego najbardziej dojrzałej i najbardziej krwawej formie jaką jest neoliberalizm.
Nie można bowiem nie dostrzegać „pomroczności jasnej” na jaką zapadli liderzy polskiej kapitalistycznej lewicy którzy zdaje się nie rozumieć, iż wojna na Ukrainie to w istocie wojna USA z Rosją prowadzona na terenie Ukrainy przez żołnierzy ukraińskich i w coraz większym stopniu za pieniądze Unii Europejskiej. Tej samej Unii, którą na samym początku tego konfliktu Amerykanie pogrążyli gospodarczo odcinając od tańszych źródeł surowców energetycznych i wymuszając tym samym zakupy własnych, droższych paliw.
Nie mogą nasi parlamentarzyści zasiadający po lewej stronie sejmowej sali nie dostrzegać, że za tą wojnę obniżeniem poziomu życia, oraz olbrzymim zadłużeniem przyszłych pokoleń płacą zwykli ludzi. Nie chodzi tylko o suche dane statystyczne mówiące, że aktywa w rękach prywatnych straciły w ciągu ostatnich dwóch lat około 40% swojej wartości. Chodzi o to, że dziesiątki, a może i setki miliardów złotych, które zostały bądź zostaną wydane na militarne gadżety nie zostaną przeznaczone na podniesienie poziomu opieki zdrowotnej, poziomu edukacji i nauki, na politykę senioralną (a społeczeństwo się dramatycznie starzeje). W końcu chodzi o bezpowrotnie utracony czas, który mógłby być wykorzystany dla dobra Polaków, Niemców, Greków, Portugalczyków czy Francuzów.
Nie mogą współcześni liderzy lewicowi nie dostrzegać, że w szczególności wojna na Ukrainie prowadzi do pogłębienia przepaści pomiędzy warstwą super-bogaczy, których majątki pomnażają się o dziesiątki miliardów dolarów rocznie a całą, biedniejącą szarą resztą ludności. Nie mogą nie dostrzegać tego, kto jest rzeczywistym politycznym i ekonomicznym beneficjentem tej wojny, a kto jest jej przegranym. Nie mogą nie dostrzegać, że największym przegranym pod każdym względem wojny na Ukrainie są narody rosyjski i ukraiński. Ale tuż za nimi kroczy Unia Europejska, która utraciła resztki swojej politycznej i gospodarczej suwerenności i ponosi dzisiaj największy ciężar finansowy tego konfliktu. Nie mogą nie dostrzegać, że największymi beneficjentami są banki, przed którymi szeroko otwarły się wrota kredytów udzielanych wojującym rządom oraz producenci wszelkiego rodzaju uzbrojenia tak na potrzeby tej wojny jak i na uzupełnienie wyczyszczonych wojną wojennych magazynów oraz na ich gwałtowne powiększanie. Nie mogą wreszcie lewicowi wodzowie nie dostrzegać tego, że ta w szczególności wojna to jedna wielka przepompownia pieniędzy publicznych do kieszeni prywatnych banków i koncernów zbrojeniowych, pieniędzy, które powinny być przeznaczone na zupełnie odmienne cele.
Plan Rapackiego był popierany przez większość społeczeństw Wschodu i Zachodu. Dzisiaj nikt nie pyta społeczeństwa czy chce ono wojny, czy nie, czy godzi się na ofiarę ze swojego zdrowi, życia i przyszłości, czy nie. Zamiast tego społeczeństwa są straszone. Straszone „Ruskimi”, którzy niechybnie wejdą do Polski, do Paryża, Berlina i Rzymu – jeżeli nie będziemy ich zabijać. Rozniecanie – wbrew wielu racjonalnym opiniom analityków, politologów a także niektórych generałów – wojennej histerii i paniki, grożenie światu III, apokaliptyczną bo nuklearną wojną światową ma tylko jeden cel: zastraszenie społeczeństw i pozbawienie ich woli decydowania w tych sprawach, wytworzenie presji na przystawanie na odgórne, strategiczne decyzje. Rzecz jasna polska kapitalistyczna lewica z zapałem włączyła się w tą kampanię. Haniebny i głupi wpis najważniejszego polityka (polityczki) lewicy, jakim jest przewodnicząca Klubu Parlamentarnego „Lewica” , w którym, w kontekście wojny na Ukrainie ostrzega kanclerza Niemiec i odsyła go do podręczników historii „by nie zapomniał, że Armia Radziecka w czasie II WŚ nie zatrzymała się ani na granicy polskiej, ani niemieckiej, ale weszła do Berlina” jest wymownym tego przykładem. Ale porażający jest również absolutny brak reakcji jej kolegów z poselskich ław, lewicowych ponoć przedstawicieli Narodu. Wojna na Ukrainie stała się historyczną cezurą dla europejskiej lewicy. Każdy, kto dotąd uważał się za „człowieka lewicy” będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie „jakiej lewicy?”. Tej lewicy kapitalistycznej, wspierającej wojny, bez których wielki, światowy kapitał nie mógłby rozszerzać swojego panowania nad człowiekiem, czy lewicy, której społeczno-gospodarcza alternatywa u swoich fundamentów ma takie postulaty jak pokojowa współpraca dla stworzenia najlepszych warunków wszechstronnego rozwoju człowieka, sprawiedliwość społeczna i ekonomiczna.
Już niedługo europejska, a więc i polska lewica stanie do wyborów do Parlamentu Europejskiego. Dla Unii Europejskiej będą to wybory bodaj najważniejsze od chwili jej utworzenia. Po raz pierwszy wybory odbędą się w czasie, gdy UE po uszy zaangażowana jest w wojnę na kontynencie europejskim. Stosunek Europejczyków do tej wojny zapewne będzie miał znaczenie dla wyników wyborów. Z jakimi hasłami przystąpi do nich europejska lewica? Z jakimi hasłami przystąpią do niej „Czarzasty, Biedroń, Zandberg et consortes” ? Czy Nowa Lewica donośnie i stanowczo domagać się będzie pokoju na Ukrainie czy też otwarcie opowie się za dalszymi zbrojeniami, za dalszym prowadzeniem wojny do ostatniego Ukraińca lub do ostatniego Rosjanina, za dalszą dewastacją jednego z najważniejszych projektów Unii Europejskiej, jaką była europejska polityka rolna, czy podtrzyma udział swojego ugrupowania w propagandowej kampanii straszenia wojną i wreszcie czy przekonywać będzie Polaków do konieczności ponoszenia dalszych wyrzeczeń w imię pomyślności hegemona? Plan Rapackiego, powstał przy akceptacji hegemona Polski, ale służył światowemu pokojowi. Dzisiaj polska kapitalistyczna lewica, starająca przypodobać się nowemu hegemonowi służy wojnie.
Żałosny polityczny koniec jeszcze niedawno czołowego przedstawiciela kapitalistycznej lewicy jaką jest (była?) niemiecka socjaldemokracja niech będzie tu przestrogą. Ta właśnie partia płaci dzisiaj przyszłością swojego politycznego bytu cenę za błędną ocenę procesów politycznych, za utratę swojej suwerenności i za rozejście się jej strategicznych decyzji z oczekiwaniami jej wyborców.
Radosław S. Czarnecki, Jacek Uczkiewicz
Rozliczyć Polską Fundację Narodową!
Apel do posłanek i posłów Nowej Lewicy
W tej unikalnej „chwili rozliczeń” z mroczną pisowską przeszłością nie można zapomnieć o Polskiej Fundacji Narodowej. Przypomnę, że została ona powołana z inicjatywy rządu Beaty Szydło w 2017 r. a głównym źródłem jej finansowania były „dobrowolne” darowizny spółek Skarbu Państwa, takich jak Orlen, PZU itp.
Ile pieniędzy „przerobiła” fundacja do dnia dzisiejszego? Tego nikt poza jej Zarządem Nie wie. Fundacja z hukiem i ostentacyjnie zatrzasnęła drzwi przed inspektorami NIK. Izba szacuje tę kwotę na około 600 mln złotych polskich. Nie w kij dmuchał.
Ale czy ktoś ma jakąś wiedzę o efektach wydawania takich zawrotnych kwot? Przecież gdyby takie były pisowska propaganda trąbiła by o nich dzień i noc. Tymczasem cisza. Ale w toczącej się dzisiaj dyskusji żaden z dziennikarzy, żaden z parlamentarzystów nie stawia publicznie tego pytania.
Apeluję więc do P.T. posłanek i posłów Lewicy, aby dopilnowali, by w tym właśnie okresie ujawniania pisowskich przekrętów nie zapomnieć o Polskiej Fundacji Narodowej.
Na moim blogu https://jacekq.pl „Jacka Uczkiewicza wołania na puszczy” problem PFN podnosiłem wielokrotnie. Do najważniejszych wpisów należą:
- „Rozrzutność pod płaszczykiem patriotyzmu” z dnia 02.04.2018
- „PFN – Polska Fundacja Naciągaczy?” z dnia 11.04.2018 r. We wpisie tym pokazywałem kuriozalną drogę powołania tej fundacji.
- „Zawiadomienie” – z dnia 27.06 2018 r., w którym publikowałem moje zawiadomienie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa wyłudzenia ze spółek SP kwot znacznej wartości poprzez Polską Fundację Narodową.
- „Harce pisowskiej prokuratury”, w którym opisałem jak w podręcznikowy niemal sposób prokuratura ukręciła sprawie łeb.
Być może te wpisy oraz publikacje prasowe (niestety, bardzo nieliczne) ułatwią decyzję w tej sprawie. Nie chodzi tylko o rozliczenie wieleset milionowych kwot za które w sumie zapłacili klienci spółek państwowych, Należy ujawnić cały, ohydny mechanizm dojenia spółek skarbu państwa przez pisowską kamarylę.
Przy tej okazji ponawiam inny mój wielokrotnie już zgłaszany wniosek. Chodzi o to, aby w krajowym systemie finansowym nadać szczególny status pieniądzowi publicznemu. Pieniądz publiczny nie może być traktowany jak pieniądz w obiegu bankowym czy giełdowym. Wynika to z dwóch oryginalnych cech tego pieniądza. Po pierwsze jego dysponent jest najpewniejszym płatnikiem spośród wszystkich innych. Jego bankructwo jest prawie niemożliwe. Drugą cechą jest to, z racji tego, że jest właśnie publicznym, że planowanie jego wydatkowania i kontrola uzyskanych efektów jest (powinna być) pod bieżącą kontrolą parlamentarną. Dlatego postuluję, aby w imię przejrzystości wydatków publicznych zdjąć klauzulę poufności kontraktów podmiotów gospodarczych zawartych z dysponentami pieniędzy publicznych. Nikt podmiotów gospodarczych nie zmusza do zawierania kontraktów z rządem czy samorządem terytorialnym. Jeżeli jednak taki podmiot decyduje się realizować zadania finansowane z w całości lub części z publicznych środków, to powinien liczyć się z tym, że wydatkowanie tych pieniędzy musi być kontrolowane przez parlament, w imieniu którego i na rzecz którego działa Najwyższa Izba Kontroli.
To, że podmiot gospodarczy współpracuje z dysponentami środków publicznych, a przez to w tym zakresie podlega kontroli niezależnej, najwyższej instytucji kontrolnej państwa powinno sprzyjać budowaniu prestiżu, zaufania i wiarygodności tego podmiotu.
Życzenia cudzysłowów pełne
„Wszyscy wszystkim ślą życzenia…” Taki noworoczny czas. Chciałbym też przesłać wszystkim życzenia aby ten rok był… no właśnie jaki. To co pierwsze przychodzi mi do głowy, to życzenie roku bez wojny. Życzenie ściętej głowy – wiem. Istota ludzka wie doskonale , że to co najbardziej ją odczłowiecza (inni mogą utrzymywać, że to, co eksponuje najbardziej efektywnie człowieczą naturę) to zabijanie drugiego człowieka. Jeżeli jest to akt indywidualny – to oczywiście wzbudza powszechne oburzenie. Uruchamiane są wszystkie procedury: aparatu przymusu, instytucji prawnych, opinia publiczna. Zabicie jednego człowieka jest zbrodnią. Zgoła inaczej jeżeli zabija się setki, tysiące ludzi naraz. Wówczas uruchamiany jest cały arsenał usprawiedliwiający (wojny sprawiedliwe, niesienie kaganka demokracji) za którymi stoją te prawdziwe powody: interesy ekonomiczne, gospodarcze i polityczne. Kampania „usprawiedliwiania” wojen, „usprawiedliwiania” prowokowania wojen, „usprawiedliwiania” wojen zastępczych prowadzonych za nasze pieniądze, w naszych interesach, ale przez żołnierzy trzecich państw i przez te trzecie państwa. Działaniom „usprawiedliwiającym” towarzyszą dzielnie działania zacierające , wypierające z publicznego obiegu niewygodne fakty. Osiem lat bombardowania rosyjskojęzycznej ludności cywilnej Ługańska i Donbasu przez ukraińskie, nacjonalistyczne formacje wojskowe nie zasłużyły na uwagę światowej opinii publicznej, ani na uwagę licznych, stosownych międzynarodowych instytucji. Te zbrodnie przykryła medialna mgła. Podobnie dzisiaj w strefie Gazy. Bombardowanie szpitali, obozów dla uchodźców jest na porządku dziennym i chociaż wzbudza protesty różnych społecznych grup, to śmierć kilkunastu tysięcy cywilów, głównie kobiet i dzieci w żaden sposób nie przekłada się na jakiś totalny sprzeciw i konkretne przeciwdziałania światowych politycznych liderów. Rzeczywiście, istota ludzka rzemiosło wojenne podniosła do niebywałego poziomu zarówno w wymiarze militarnym jak i społecznym.
Jednocześnie ludzkość nie wypracowała żadnych skutecznych mechanizmów zapobiegania wojnom. Wszystkie inicjatywy typu Liga Narodów czy ONZ okazały się mydleniem oczu, pokazówką na spokojne czasy. A dzieje się tak dlatego, że wojna jest w istocie głównym mechanizmem napędzającym kapitalistyczną gospodarkę i leży w żywotnym interesie najbogatszych 10 procent populacji Ziemi.
Życzę więc, aby 2024 rok, i następne, były latami bez wojen, ale wiem, że są to życzenia nierealne.
Drugim, powszechnie słyszalnym zwłaszcza w Polsce życzeniem jest życzenie (i obietnice) „powrotu do normalności”. Nie zanosi się na normalność. Miało być normalnie, prasa miała być niezależna, rząd miał mówić wyłącznie prawdę. A jak jest?
Jestem – jak każdy człowiek – ignorantem w większości obszarów. Ale staram się być ignorantem myślącym. Jeżeli więc napotykam na rzeczy niezrozumiałe, to oczekuję od „znających się” ich racjonalnego wyjaśnienia. Wygląda na to, że hasło „powrót do normalności” rozbiło się na pierwszym zakręcie, jakim stała się nieoczekiwana, krótkotrwała bo trzyminutowa wizyta w polskiej przestrzeni powietrznej… no właśnie, czego?
Piątkowy ranny komunikat Dowództwo Generalne informował o wtargnięciu w polską przestrzeń powietrzną „niezidentyfikowanego obiektu” (podkreślenie J.U) ze strony Ukrainy. Obiekt przebywał u nas około 3 minut, po czym… nie wiadomo co się z nim stało. Komunikaty wojska głosiły, że obiekt ten opuścił tereny naszego kraju, ale to samo wojsko rozpoczęło szeroką akcję poszukiwań w terenie. Ponoć po to, aby się upewnić co do tego opuszczenia. Jest to nowy, polski sposób weryfikacji radarowych systemów w warunkach bojowych. Według wojskowych źródeł obiekt ten „zginął” z polskich radarów przed opuszczeniem Polski. Zginął, czy został zgubiony przez nasze dzielne wojsko? A może to był jakiś super pocisk, który sam decyduje, czy ma być widoczny dla radarów, czy nie. Media nie zainteresowały się tym szczegółem. W przekazach bryluje teza, że „wojsko zdało egzamin na piątkę”.
Ale powróćmy do pytania co to był za obiekt? Zaraz po posiedzeniu BBN Minister Obrony w towarzystwie dwóch generałów stanął przed kamerami i mikrofonami mediów. Jeden z generałów mówił, że „wszystko wskazuje na to, że to była rosyjska rakieta”. Wszystko, czyli co konkretnie? Na wszelki wypadek generał nie stwierdził kategorycznie: „To była rakieta rosyjska”. Przekształcenie się ”niezidentyfikowanego obiektu” w „rosyjską rakietę” musi mnie, ignoranta wojskowego, skłonić do podstawowego pytania: Czy nasze służby obrony rakietowej, dysponujące najnowocześniejszymi, amerykańskimi systemami nie są w stanie zidentyfikować rakiety bojowej i muszą pozostać przy eufemizmie „niezidentyfikowany obiekt”? Czy ustalenie, że była to rakieta bojowa wymaga posiedzenia BBN? Przypisywanie obcemu państwu naruszenia integralności kraju to nie błaha sprawa. Ale znowu media nie podjęły tematu. „Rosyjska rakieta” to hasło wpisujące się w oczekiwania wielu środowisk nie tylko wojskowych. Podjęto oczywiście wszystkie „przewidziane procedurami” działania. Poderwano (w jakim celu?!) wojskowe samoloty polskie i natowskie, wezwano na dywanik MSZ chargé d’affaires Rosji, któremu nasz wiceminister dzielnie groził palcem i pobrzękiwał szabelką. Jednocześnie odmówił on przedstawienia dowodów na to, że to była rakieta rosyjska. Po co udowadniać rzeczy oczywiste?
Być może była to jakaś rosyjska rakieta, która zaatakować miała obiekty wokół Lwowa nieoczekiwanie od strony zachodniej, a nie wschodniej. Ale wówczas strona ukraińska bądź NATO powinni dostarczyć tego dowodów. Być może był to jakiś przypadek. Skoro bowiem na wojnie Pan Bóg ponoć nosi kule, to dlaczego nie miałby nosić rakiet?
Idąc pod prąd oświadczeniu Dowództwa Operacyjnego RSZ, że w tej sprawie „wykluczyć należy wszystkie możliwe scenariusze” (foto) postawię diaboliczne pytanie: a może to była ukraińska prowokacja, podjęta z ochotą przez polskich polityków? Teatr wojenny na Ukrainie dostarczył nam tak wiele przykładów inscenizacji, dezinformacji, akcji propagandowych, że taka z rakietą nad Polską to przysłowiowy pikuś. Pytanie jest takie: czy tym „niezidentyfikowanym obiektem” mógł być ukraiński (amerykański) bojowy dron?
Całe wydarzenia miało miejsce w szczególnym momencie. Świat powoli odwraca się od Ukrainy. Prezydent USA walczy z Kongresem o obiecane Ukrainie dodatkowe środki, w wielu krajach odczuwa się bolesne budżetowe skutki pomocy temu państwu, mnożą się społeczne protesty. Prezydent Zełenski przechodzi samego siebie domagając się prośbą i groźbą od Zachodu utrzymania i zwiększenia militarnej i finansowej pomocy. I nagle: rakieta rosyjska nad terytorium państwa NATO. Dar z nieba dla Zełenskiego! Efekty już widzimy: kilka europejskich krajów już podjęło decyzję o dodatkowej pomocy dla ukraińskiego rządu, zapowiedź nowych wydatków zbrojeniowych w Polsce, wzrost antyrosyjskich nastrojów, utwierdzanie opinii, że Rosja jest zagrożeniem dla NATO. Same konkrety, same plusy za sprawą „niezidentyfikowanego obiektu” który był, ale zniknął.
Temat „rosyjskiej rakiety” poruszył mnie, gdyż pokazał dwa problemy. Jeden to problem mediów, które w stanie „normalności” powinny być merytoryczne i dociekliwe, a jak się okazuje nie są. Druga kwestia, to obawa, że w takiej histerycznej niemal atmosferze, w której podejmuje się działania nadmiarowe, nie kierowane chłodną logiką ale politycznym zapotrzebowaniem, w stanie o dużym ładunku emocjonalnym, bieg spraw może łatwo wymknąć się spod kontroli. Czego nikomu nie życzę.
Świat wielobiegunowy czyli jaki?
Wystąpienie przygotowane na prośbę organizatorów konferencji: „Narodziny wielobiegunowego świata. Konfrontacja czy porozumienie” jaka miała odbyć się w Warszawie 26 listopada 2023 r., a która to konferencja została właśnie odwołana z powodu wycofania się sponsora. No cóż – los lewicy w kapitalizmie.
Próbując w najprostszy sposób odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule konferencji odpowiem wprost: gdybym miał obstawiać: konfrontacja czy porozumienie postawiłbym na konfrontację. Dlaczego? Otóż dlatego, że do porozumienie potrzebna jest wola minimum dwóch stron – do konfrontacji zaś wystarczy wola tylko jednej strony. Dopóki więc główny gracz ekonomiczny i finansowy świata: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej kultywować i eksportować będą ideologię neoliberalną, dopóki hołdować będą tezie ogłoszonej swego czasu przez Miltona Friedmana – guru tej ideologii mówiącej, że kryzysy, te rzeczywiste lub te postrzegane są najlepszą drogą do rozpowszechniania i wprowadzania w życie idei neoliberalnych, dopóty skazani będziemy na niekończące się pasmo konfliktów wybuchających w różnych częściach świata.
O globalizacji napisano już setki, a może i tysiące książek. Najważniejszą, ogólnie podzielaną tezą w nich zawartą jest ta, że globalizacja to już czas przeszły. Nic bardziej mylnego. Nie możemy bowiem zapominać, że prócz globalizacji w sensie gospodarczym przebiega i raczej jest trudno odwracalny proces globalizacji w sensie społecznym. Mam na myśli topnienie przeszkód w komunikowaniu się pomiędzy ludźmi różnych kultur i ras, łatwe rozpowszechnianie się idei i faków, standardów myślenia i zachowania. Tą globalizację trudno będzie powstrzymać – chociaż nie jest to niemożliwe.
Za początek końca globalizacji gospodarczej uznaje się rok 2009, w którym dowodnie okazało się, że świat neoliberalny nie jest w stanie metodami pokojowymi uporać się ze skutkami powszechnego kryzysu zapoczątkowanego upadkiem banku Lehman Brothers, a spowodowanego fałszywą z gruntu lecz radośnie przez finansjerę światową doktryną Alana Greenspana, wieloletniego szefa FED o rozwoju gospodarczym drogą powszechnego zadłużania się. Recesja w Stanach problemy ze spłacaniem długów, a nade wszystko eksplozja gospodarcza ChRL, któremu to państwu przypisano w ramach globalizacji rolę jedynie wykonawcy i dostarczyciela surowców spowodowały, że idea globalnej gospodarki według tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego się wyczerpała. I pojawiło się zasadnicze pytanie: co dalej? Szukający alternatywy dla nowego, opartego na kapitalistycznych zasadach systemu gospodarczego POWRÓCILI do idei systemu wielobiegunowego, czyli takiego, w którym gospodarka światowa zorganizowana jest w kilku klastrach, w każdym z których jedno państwo odgrywa dominującą, przywódczą rolę. Piszę „powrócili” gdyż idea ta jest dosyć stara. Tutaj pozwolę sobie nie podzielić poglądu dr. Szafarza, który w swoim znakomitym eseju „Narodziny świata wielobiegunowego” postawił tezę, że system kolonialny był systemem właśnie wielobiegunowym. Być może tak to wygląda z naszej perspektywy, ale w czasach kolonialnych wszyscy kolonizatorzy działali według tych samych zasad wywodzonych z „naturalnego” prawa białego człowieka do dysponowania życiem i dobrami naturalnymi innych, „kolorowych” narodów. Można więc śmiało utrzymywać, że czasy kolonializmu były czasami gospodarczego świata jednobiegunowego. Powracam do kwestii kolonializmu, gdyż bez jej zrozumienia nie można zrozumieć współczesnych tendencji i prób reaktywowania systemu wielobiegunowego. Dla nas – Polaków – kwestia kolonializmu jest trochę jak bajka z nie z tego świata. Swoją epokę quasi kolonizacji Ukrainy wstydliwie przemilczamy, wypieramy, a kolonizacja Afryki, Ameryki czy Australii kojarzy nam się z „Murzynkiem Bambo co w Afryce mieszka” Old Shattherhandem , a co najwyżej z filmową postacią Kuta Kinte. Tymczasem organizacja państw regionu Morza Karaibskiego CARICOM podejmuje akcję procesowania się z byłymi kolonizatorami o odszkodowania za okres ich panowania. Trzeba wiedzieć, że na Karaiby sprowadzono 10 razy więcej niewolników niż do Ameryki Północnej. Oszacowana przez CARICOM suma odszkodowań to około 18 bilionów dolarów. Główne roszczenia adresowane są do Wielkiej Brytanii, gdyż jej obywatele byli w zdecydowanej większości właścicielami plantacji na Karaibach. Wprawdzie Wielka Brytania zniosła niewolnictwo w 1834 r i nawet wypłaciła za nie olbrzymie odszkodowania, ale wypłaciła je nie krajom byłych niewolników, ale ich brytyjskim właścicielom. Bardzo wiele rodzin brytyjskich (między innymi rodzina obecnego ministra spraw zagranicznych, byłego premiera, Lorda Camerona) dorobiło się na Karaibach olbrzymich majątków i stanowili oni i stanowią nadal jądro brytyjskiej klasy próżniaczej. Suma wypłaconych odszkodowań była tak wielka, że rząd Wielkiej Brytanii zaciągnąć musiał olbrzymi kredyt bakowy, którego ostatnią ratę spłacił dopiero w 2015 r. W państwach post kolonialnych pamięć o czasach i krzywdach okresu niewolnictwa jest wciąż żywa pomimo nachalnej propagandy, że „wprawdzie było niewolnictwo, ale wprowadziliśmy tam cywilizację” i z pewnością mieć będzie wpływ na wybór dróg rozwoju tych krajów w perspektywie świata wielobiegunowego..
Ale właśnie w XVII wieku powstał w Londynie ruch intelektualny tzw. Lewellerów (wyrównywaczy). Był to ruch bez wątpienia postępowy w kwestiach społecznych i w dzisiejszych czasach jego członków niewątpliwie wyzwano by od „komuchów”. W kwestiach gospodarczych oferował zaś ten ruch model światowej gospodarki wielobiegunowej właśnie, czyli klastrów tworzonych przez bogate państwo-lidera, oczywiście państwo demokratyczne i grupę państw satelickich (Leviatanów), w którym społecznie akceptowana jest zasada: porządek w zamian za ograniczenie demokracji i praw. Odnotować przy tym należy dwie kwestie. Pierwsza to ta, że Levellerzy skończyli marnie – zostali spacyfikowani przez wojska Cromwella. Druga to ta, że jak widać na ich przykładzie idee są wiecznie żywe, i że dotyczy to również innych idei, pączkujących niegdyś na Wyspach – na przykład idei socjalistycznej.
Po okresie kolonializmu podejmowane były jeszcze inne próby globalizacji światowych relacji gospodarczych. Pamiętamy przecież treść pieśni, której fragment brzmi: „gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. Próbą globalizacji było również słynne porozumienie z Bretton Woods.
We współczesnej dobie ruch ku systemowi wielobiegunowemu rozpoczął się od organizacji BRICS. Proces ten uzyskał nową, nadzwyczajną dynamikę na skutek wojny na Ukrainie. Nikt chyba nie ma już wątpliwości, że konflikt zbrojny Rosja – Ukraina z 2022 r. przekształcił się (został przekształcony?) w militarną konfrontację USA i ich satelitów z tworzącym się nowym porządkiem opartym na idei systemu wielobiegunowego. Trudno przewidzieć jaki będzie finał tej konfrontacji – jednak dynamika rozwoju alternatywy dla amerykańskiego miru zastanawia i skłania wielu analityków do tezy, że pod tym względem powrotu do sytuacji wyjściowej już nie ma. Haniebna teza Borella o kwitnących ogrodach i dżungli jeszcze bardziej ten proces przyspieszyła. A więc co nas czeka? Świat wielobiegunowy. Ale co to oznacza w praktyce?
Na razie zapowiada się system dwubiegunowy: Euro-Ameryka vs „sojusz suwerennych państw”. Czy przekształci się on w system wielobiegunowy? Czas pokaże, przy czym wiele tu może zależeć od Europy. Najważniejsze jednak pytanie jest następujące: czy układ wielobiegunowy będzie kolejną odsłoną, kolejną wersją kapitalizmu, jakąś nową formą relacji pomiędzy człowiekiem, pracą i kapitałem, jakimś mitycznym kapitalizmem z ludzką twarzą? Czy w układach wielobiegunowych wytworzą się warunki do rozwoju współczesnej, postępowej myśli socjalistycznej, czy też wręcz przeciwnie – za cenę sprawczości systemu zapłacimy demokracją obywatelską? Czy w systemie wielobiegunowym znajdzie się miejsce dla utopistów?
Jeżeli system wielobiegunowy ma być „nowym kapitalizmem”, to okazać się może, że będzie on bardziej konfliktotwórczy niż obecny.
Postulaty postępowych ekonomistów są znane. Odejść należy od mierzenia wzrostu gospodarczego wskaźnikiem PKB na rzecz całego systemu mierników jakości życia. Aby tak się stało państwo musi odzyskać kontrolę nad gospodarką i systemem finansowym, tak, aby podporządkować je nie celowi maksymalizacji zysku, czytaj: zaspokajania żądzy posiadania, nie bezrefleksyjnemu mnożeniu potrzeb człowieka lecz celowi jakim jest zaspokajanie podstawowych potrzeb członków wspólnoty jakimi są: praca, ochrona zdrowia, edukacja, dach nad głową, kultura – wszystko na najwyższym możliwym poziomie. Czy wreszcie system wielobiegunowy będzie kompromisem pomiędzy skutecznością, sprawnością a demokracją obywatelską, czyli innymi słowy usankcjonuje taki lub inny model autokracji??.
Pewne są dwie okoliczności. Pierwsza to ta, że tworzący się system tzw. „suwerennych państw” spaja zdecydowana wola odrzucenia amerykańskiego dolara w rozliczeniach międzynarodowych i wyzwolenia się tym samym spod politycznego i finansowego dyktatu USA. Druga okoliczność to wola wyswobodzenia się spod dyktatu międzynarodowych instytucji finansowych i dyktatu dużych międzynarodowych korporacji wzmacniając tym samym tendencje nacjonalistyczne. Reszta osnuta jest mgłą. Pewnym jest też to, że system najpierw dwubiegunowy, a później wielobiegunowy wywróci całą dotychczasową strukturę instytucji międzynarodowych zajmujących się sądownictwem i arbitrażem, ubezpieczeniami i innymi aspektami koegzystencji państw. W miejsce instytucji starych powstawać będą nowe. Ale czy stare problemy znikną?
W swoim świetnym artykule „Contemporary social and political mega-crisis and the goals of economics” prof. Kołodko idąc za wieloma innymi publicystami przytacza powody tego, że „kapitalizm (współczesny, czyli neoliberalny -JU) źle funkcjonuje”. Są nimi: brak uczciwej konkurencji, złe regulacje, korupcja polityków, oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców, chciwość jako cnota, samoobsługa elit biznesowych i finansowych, napędzanie konsumpcjonizmu, różne usługi online, manipulowanie opinią publiczną przez skorumpowane media, cynizm elit politycznych. Pięknie, trafnie. Ale czy system wielobiegunowy ustrzeże społeczeństwa od takich patologii?
Jest wielce prawdopodobne wreszcie, że system wielobiegunowy wymagać będzie finansowej i gospodarczej koordynacji wewnątrz każdego „bieguna”. Czy czeka więc nas seria mini-globalizacji?
I wreszcie pytanie dla społecznej i politycznej lewicy najważniejsze: co system wielobiegunowy oznacza dla lewicy? Ile w nowym systemie gospodarczym i politycznym świata będzie kapitalizmu a ile socjalizmu? Czy lewica przygotowana jest na te zmiany? Ten problem uznaję za niezwykle ważny, wymagający osobnego, wnikliwego namysłu i dyskusji. Na wstępie do niej rozdzielić należy lewicę na lewicę kapitalistyczną, czyli para lewicowe ruchy społeczne akceptujące ustrój kapitalistyczny, widzący swoją misję w jego „socjalizowaniu” i lewicę antykapitalistyczną, poszukującą alternatywy dla współczesnego kapitalizmu. Ta pierwsza nie będzie miała problemu z dostosowaniem się do nowych warunkach. Lewica prosocjalistyczna zaś jest moim zdaniem zupełnie nieprzygotowana na nowe czasy. Uważam, że świat wielobiegunowy może stać się szansą lewicy prosocjalistycznej na je powrót do głównego nurtu politycznego. Ale socjalizmu nikt, ani Waszyngton, ani Moskwa ani Pekin nie poda nam na tacy.
Drugą co do wielkości grupą polityczną w Parlamencie Europejskim jest grupa Socjalistów i Demokratów. Nie słyszałem jednak o jakichś ważnych, prosocjalistycznych inicjatywach tej grupy. Jeśli nawet były takie, to nasi wybitni w niej przedstawiciele okazali się bardzo wstrzemięźliwymi w ich propagowaniu.
Unia Europejska
Idea świata wielobiegunowego, w którym Unia Europejska jest jednym z największych centrów gospodarczych świata kołacze się po głowach i publikacjach od wielu lat. Zwłaszcza żywa była w początkach XXI wieku, w czasach, gdy UE prezentowała największy potencjał gospodarczy świata i była liczącym się partnerem politycznym. Niestety to już przeszłość. Twierdzę, że Unia miała swoją historyczną szansę, lecz jej świadomie, lub nieświadomie nie wykorzystała. Kluczem do nowego otwarcia było uregulowanie, ustanowienie trwałych, strategicznych, partnerskich zasad współpracy z Rosją. Wizja Unii Europejskiej od Lizbony do Władywostoku była nie tylko inspirująca intelektualnie, lecz również mocno osadzona w pragmatyce sprzężenia technologicznej mocy Unii z olbrzymimi zasobami surowców naturalnych Rosji. To byłaby nowa, potężna jakość na scenie politycznej. Zabrakło jednak odwagi, zdecydowania, zdolności do strategicznego myślenia, a w końcu woli. Nie mogę mówiąc o tych sprawach abstrahować od osobistych doświadczeń. Wydarzenia incydentalne nie powinny stanowić podstawy do uogólnień tym nie mniej dla mojego obrazu świata mają ważne znaczenie.
Pierwszy raz zetknąłem się bezpośrednio z tym problemem w 2001 r, w rozmowie z jednym z czołowych, prawicowych polityków niemieckich (przyjaciel kanclerza Kohla), który zorientowawszy się, że znam język rosyjski w prywatnej rozmowie powiedział mi: „Wy (Polacy, JU) jesteście w bardzo dobrej sytuacji. Wy znacie ich (Rosjan) język, znacie ich kulturę. A my wszystkiego musimy się uczyć”.
Po raz drugi sprawa stosunków z Rosją dopadła mnie w Luksemburgu kiedy rozpocząłem swoja pracę jako pierwszy polski członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. Prezes Trybunału na samym początku powierzył mi zaskakującą misję poprawy relacji ETO z Rosyjskim NIK-iem. Stosunki te załamały się po tym, jak w trakcie wizyty w ETO delegacji SPRF została ona dotkliwie obrażona przez jednego z członków Trybunału, wskutek czego przerwała wizytę i zamroziła kontakty z ETO. „-Bardzo zależy nam na ponownym nawiązaniu dobrych relacji z Rosjanami” przekonywał mnie Prezes. Za najlepszą formę naprawy tych relacji uznałem przeprowadzenie wspólnej kontroli wykorzystania środków unijnych w Rosji. Inicjatywa została bardzo dobrze, poważnie i odpowiedzialnie przyjęta przez Moskwę, całość zakończyła się wspólnym sukcesem, konferencje prasowe, uroczyste wspólne podpisanie raportu końcowego itp. Sielanka nie trwała długo. Konflikt zbrojny Rosja Gruzja położył jej definitywnie kres nie tylko relacjom Trybunału ale całej Unii z Rosją. Niby wszystko jasne, ale oto w 2015 roku znany amerykański politolog Mearsheimer w trakcie swojego słynnego wykładu na Uniwersytecie Bostońskim krytykując politykę Stanów w stosunku do Rosji przekonywał, że agresja na Gruzję była wprost odpowiedzią Rosji na zaproszenie Ukrainy i Gruzji do NATO na szczycie NATO w Bukareszcie. „Rosja dała wyraźny sygnał, że gotowa jest zdecydowanie bronić się przed ekspansją NATO. Była za słaba że by wejść na Ukrainę. Ale – twierdził Mearsheimer, jeśli USA nie zmienią swojej polityki, to Ukraina zostanie zniszczona”.
Z tą sprawą wiąże się jeszcze jedno moje doświadczenie. Otóż w trakcie przeprowadzania tej kontroli odbyłem spotkanie z przedstawicielami rosyjskich samorządów terytorialnych w jednym z miast 100 km od Moskwy. Pełna sala około 200 osób, długa rzeczowa dyskusja. Z tego spotkania z rozmów tych oficjalnych i nieoficjalnych wyszedłem z głębokim przekonaniem o bardzo silnych, proeuropejskich nastrojach wśród mieszkańców tego miasta. Wspominam o tym ilekroć mowa jest o żelbetowej kurtynie jaką zaciągnięto pomiędzy Europą a Rosją i nurtuje mnie pytanie, czy ta rosyjska proeuropejskość przetrwa czas wojny.
Jestem przekonany, że w takiej bądź innej formie współpraca pomiędzy Europą a Rosją się odrodzi. Niezbędne ku temu będą zmiany po obu stronach. Putin nigdy nie będzie partnerem dla Europy, Rosja nigdy nie zapomni roli Unii Europejskiej chociażby w mińskim oszustwie.
Zmiany będą potrzebne, a przed nami wybory do Parlamentu Europejskiego. Wybory te zadecydują o charakterze Unii, o tym, czy za sprawą zjednoczonej, europejskiej prawicy UE zmieni się w towarzyski, luźny klub polityczny, czy też uzyska szansę powrotu na ścieżkę dalszej integracji i odbudowy swojej politycznej i gospodarczej pozycji w świecie. Dla nas, dla lewicy wiąże się to z dwoma problemami. Po pierwsze lewica wspierać powinna w wyborach ugrupowania opowiadające się za dalszą europejską integracją. Więcej – uważam, że dla przyszłości Unii sytuacja jest na tyle krytyczna, że prounijne partie polityczne powinny sformułować wspólny blok wyborczy, na przykład pod nazwą „Polska europejska”, aby, idąc za ciosem jakim było obalenie w niedawnych wyborach parlamentarnych antyunujnego referendum wprowadzić do PE jak najwięcej prounijnie zorientowanych posłów.
Ta postawa nie wyklucza innego ważnego postulatu: konieczności łączenia się europejskich sił socjalistycznych w walkę o socjalistyczną Unię Europejską. Ale to już inna historia.
KO
Już trzeci dzień po – jak wielu słusznie utrzymuje – historycznych wyborach do parlamentu, połączonych z ogólnonarodowym „referendum”, a w szeroko rozumianym obozie Nowej Lewicy znamienna cisza. Żadnego komentarza ze strony liderów, zdawkowe uwagi na lewicowych stronach internetowych. Lewica, a dokładniej „Nowa Lewica” zachowuje się jak bokser po KO. Oszołomiona, niezdolna do zebrania myśli, chwiejąca się na nogach. Pora przerwać tą ciszę – niech będzie na mnie.
Skąd ten marazm myślowy i paraliż ludzi tak bardzo jeszcze niedawno elokwentnych? Przecież my wszyscy jako demokratyczna opozycja odnieśliśmy historyczne zwycięstwo! Mało tego. Wszyscy na lewicy pamiętamy te hasła głoszone przy każdej okazji: „Będziemy rządzić! Obiecuję Wam!”, „Będziemy współrządzić! Itp. I stało się! Nowa Lewica będzie współrządzić, wejdzie w skład nowego, koalicyjnego rządu, jeżeli taki powstanie. Główny cel został więc osiągnięty. Skąd więc taka cisza?
Poważniejszych powodów do radości jest klika. Po pierwsze zanosi się na polityczny pogrzeb obecnej elity rządzącej, która przez 8 lat terroryzowała Polskę i jej okolice. Chociaż będzie to pogrzeb długi i z pewnością nie bez rozmaitych fajerwerków, którymi obecna władza będzie próbowała się utrzymać. . Po drugie społeczeństwo ostentacyjnie, jednoznacznie odrzuciło pisowskie referendum. To świetna wiadomość gdyż jedynym właściwie politycznym celem tego „referendum” było pozyskanie przez PiS twardego, niezbitego dowodu na poparcie suwerena pisowskiej, antyunijnej polityki. A tu klapa! Jest się z czego cieszyć? – Jest.
I trzeci powód do satysfakcji lewicy. Jak wykazały szczegółowe badania uczestnictwa w wyborach na lewicę głosowało ponad 14% wyborców w wieku 18 – 29 lat! To wspaniała informacja, to znak, że młodzież otwarta jest na lewicowe ideały, że w znacznej mierze odporna jest na cała prawicową – w tym, a może przede wszystkim ze strony Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej antylewicową kampanię, która, prowadzona już przez dziesięciolecia miała na zawsze obrzydzić lewicę społeczeństwu. Jak widać nie udało się. Tak, młodzież, jak wykazują badania, to potężny potencjał lewicowej myśli i lewicowego działania.
Główną przyczyną ciszy jest prawdopodobnie skrywana świadomość lewicowych liderów swojej porażki, porażki eksperymentu likwidacji SLD i rozpuszczenia tej partii w nieklarownym roztworze z innymi ruchami społecznymi. Efekt: utrata ponad 38% miejsc w Sejmie. Lewica uzyskała wynik ledwie o 1,5 punktów procentowych lepszy od skrajnie prawicowej Konfederacji. Cieszyć się nie ma z czego. Jeszcze w przededniu wyborów rozmawiałem z obecnie już posłem Nowej Lewicy, który przywoływał najnowsze, najbardziej wiarygodne jego zdaniem dane sondażowe według których Lewica powinna zgarnąć minimum 12% z kawałkiem. A może nawet więcej. Dwa mandaty w okręgach dolnośląskich były więc według niego pewne. A tutaj nagle klops. Lewica utraciła ponad 16 mandatów poselskich. Najgorsze, co może się przydarzyć, to kampania odtrąbienia wielkiego sukcesu Nowej Lewicy, usiłowanie zamienienia tej porażki w olbrzymi sukces – tym bardziej, że sytuacja polityczna, jak rysuje się po wyborach stawia przed lewicą poważne wyzwania.
Napotkałem opinie, że przyczyną marnego wyniku wyborczego była niebywała jak na polską tradycję frekwencja wyborcza. Raczej unikałbym tego argumentu w publicznej debacie. Cóż bowiem by to oznaczało? Ano to, że lewica absolutnie nie trafiła ze swoim wyborczym przekazem do wyborców „nadprogramowych”, tych, którzy w dotychczasowych wyborach nie uczestniczyli. Jeżeli wziąć pod uwagę, to co napisane wyżej, że mianowicie 14 % młodych wyborców głosowało na lewicę, to bliski jest wniosek, że ten skromny wynik końcowy lewicy uratowany został przez ludzi młodych właśnie, którzy dominowali w późnych godzinach wieczornych w kolejkach przed wyborczymi lokalami. Przyczyn szukać należy gdzie indziej. Do rangi symbolu urasta wynik Nowej Lewicy w okręgu 32 , w czerwonym Sosnowcu. Lider Nowej Lewicy został tam zdeklasowany przez młodego kandydata, po raz pierwszy ubiegającego się o poselski mandat, w dodatku z ostatniego miejsca na liście. Tymczasem lekko nie będzie.
Przyjmując, że, jak wynika z anonsów liderów, z posłów Trzeciej Drogi wyłonią się dwa kluby poselskie: PSL i Polska 2050, przyszła koalicja rządząca składać się będzie z czterech zasadniczych części: dominujący Klubu KO (157 mandatów) i trzy kluby mniejsze o liczności 0d 28 do 32 szabel każdy. Utrzymanie jedności koalicyjnej będzie na dłuższą metę bardzo trudne. Każdy będzie musiał z czegoś ustąpić, a jak pokazują intuicja, doświadczenie i prawa fizyczne najmniej w takich układach ustępuje najsilniejszy, a najbardziej najsłabszy. Gdyby choć powstawaniu koalicji towarzyszyła, jak na przykład w Niemczech, publiczna dyskusja o programie koalicji na tą kadencję przed powołaniem rządu, o programie, który w jasny sposób określałby kto dla dobra kraju i społeczeństwa z czego, z jakich swoich politycznych obietnic się wycofuje. Tymczasem zamiast informacji o takiej debacie społeczeństwo bombardowane jest spekulacjami na temat personaliów. Teka premiera jest bezdyskusyjna, ale dalej? Giełda nazwisk szaleje, ale o wspólnym programie ani słowa.
Program koalicyjny byłby szansą dla Lewicy. Mogłaby ona poddać go konsultacjom w swoim środowisku licząc na zrozumienie koniecznych ustępstw. Ale tylko tych, wynikających z tego programu. Brak takiego dokumentu spowoduje, że lewicowość Nowej Lewicy wystawiana będzie na próbę niemal codziennie, aż w końcu zachowane resztki tej lewicowości rozpłyną się w szarości powszedniego dnia powyborczego. I wówczas pytanie: Co znaczy lewicowość w XXI wieku w Polsce stanie się jeszcze bardziej donośne i jeszcze ważniejsze niż przed wyborami.