Wielu czołowych polityków PiS sprawia wrażenie jakby miała jakieś szczególne uprzedzenie do Donalda Tuska, noszące częsta znamiona alergii na samą postać i nazwisko. Przypomnieć można choćby dziadka w Wermachcie, uściski z Putinem, a tak w ogóle, to całe polskie zło – zdaniem PiS to przysłowiowa już „wina Tuska”.
Daleki jestem jednak o uznania, że ta kampania ma jakieś podłoże czysto personalne. PiS jest sprytny, przebiegły, często podły w swoich zachowaniach, ale nie można mu odmówić inteligencji. A średnio inteligentny polityk nigdy nie przedłoży personalnych animozji nad cele swojego ugrupowania. Bezpardonowe, konsekwentne atakowanie Tuska uznać więc należy jako element taktyki niszczenia Platformy Obywatelskiej – politycznego przeciwnika PiS. Tusk był nie tylko „głową” PO, ale i zwornikiem dla różnych wewnętrznych frakcji tego ugrupowania. Znaczenie Tuska dla PO uwidoczniło się wyraźnie po jego odejściu do Brukseli – PO utonęła w wewnętrznych sporach, z których do dzisiaj nie potrafiła się wykaraskać.
Uważni obserwatorzy polskiej sceny politycznej zwrócili uwagę na pewne oznaki ocieplenia relacji Kaczyński – Tusk zaraz po wyborach parlamentarnych. Ze strony Kaczyńskiego płynęły wówczas opinie – w kontekście ewentualnej reelekcji Tuska na kolejną kadencję Przewodniczącego Rady Europejskiej – że PiS wspierać będzie wszystkich Polaków na wysokich unijnych stanowiskach. Od niedawna sytuacja zmieniła się radykalnie. Kaczyński najpierw zapowiedział, że rząd Polski nie będzie popierał kandydatury Tuska, a kilka dni temu ogłosił wręcz, że ponowny wybór Donalda Tuska na stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej jest sprzeczny z polską racją stanu!
Nigdy dotąd żaden lider rządzącej partii w jakimkolwiek państwie europejskim nie posunął się do tak kuriozalnej deklaracji pod adresem swojego przedstawiciela we władzach Unii, a tym bardziej piastującego najwyższe w Unii stanowisko. Pomijając kwestię legitymacji przewodniczącego partii, którą w wyborach poparło niespełna 20% wyborców, do określania co jest, a co nie jest polską racją stanu, uważam, że działalność Kaczyńskiego jest w tym przypadku szczególnie szkodliwa. Podważa ona autorytet i wizerunek naszego kraju na zewnątrz, wzmagając stawiane od jakiegoś już czasu znaki zapytania nad naszą międzynarodową wiarygodnością i przewidywalnością. W interesie Polski powinno być właśnie wspieranie Tuska nie tylko przez polski rząd, ale i przez polski parlament i partie polityczne. Nie chodzi tu o to, że polski Przewodniczący mógłby coś dla Polski „załatwić”, jak prymitywnie wielu oczekuje, ale o to, że piastowanie tej funkcji przydaje państwu i krajowi międzynarodowego autorytetu. To poparcie należy się Tuskowi tym bardziej, że swoje obowiązki przewodniczącego RE w okresie dla Unii bardzo trudnym, wypełnia całkiem dobrze – w interesie Unii, a tym samym w interesie Polski.
O co więc chodzi?
Jestem przekonany, a niedaleka przyszłość zweryfikuje moje zdanie, że za tak drastyczną opinią Kaczyńskiego nie stoją względy personalne ani też zamiar dalszego osłabiania Platformy (jej nawet Tusk już nie pomoże). Przyczyny są głębsze. PiS nigdy nie skrywał swego krytycyzmu względem obecnej Unii. Urzędnik unijny był tolerowany, gdy sypał groszem, a piętnowany jako „unijny biurokrata”, gdy chciał sprawdzić, czy ten grosz wydawany jest zgodnie z celami i zasadami Unii. Ale to był argument na pokaz, dla „ciemnego ludu”. Kaczyński ma w zamiarze przeprowadzenie głębokiej reformy Unii (jakby kabaretowo to nie zabrzmiało zapowiedział już przygotowywanie nowego unijnego traktatu) w kierunku luźnej federacji państw narodowych, z faktyczną polityczną stolicą nie w Brukseli a w Watykanie. Tylko osoba Polaka – Przewodniczącego Rady Europejskiej stoi na przeszkodzie, aby niszcząca Unię Europejską kampania PiS nabrała rozmachu i rozpędu tak w kraju jak i za granicą. To już jest groźne nie tylko dla Polski, ale i dla Europy.
Właściwie mógłbym na tym zakończyć, ale trudno jest mi oprzeć się uczuciu z gatunku schadenfreude. Było otóż tak, że gdy dobiegała końca moja kadencja członka Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, naiwnie zrodziła się we mnie myśl, że premierowi polskiego rządu, który niegdyś rekomendował Radzie Europejskiej moją osobę na pierwszego polskiego członka Trybunału, winien jestem jakiś rodzaj sprawozdania, relacji z tej pionierskiej bądź co bądź misji. Poprosiłem więc o spotkanie z urzędującym premierem Donaldem Tuskiem. Chciałem oczywiście przy okazji wysondować moje szanse na przedłużenie mandatu, ale też świadomy byłem, że są one raczej nikłe. W efekcie wielokrotnego pukania do drzwi gabinetu premiera otrzymałem oficjalne pismo stwierdzające, że takie spotkanie nie może dojść do skutku. Pan premier nie znalazł 10 minut na spotkanie z Polakiem piastującym wówczas najwyższe stanowisko w instytucjach Unii Europejskiej. Trudno. Jednakże pomimo tego doświadczenia postanowiłem przystąpić do formalnego postępowania, które miało polskiego kandydata na kolejną kadencję wyłonić. Któregoś dnia pracownicy mojego gabinetu poinformowali mnie, że właśnie na stronie MSZ ukazało się ogłoszenie o takim postępowaniu. Termin na złożenie dokumentów – 7 dni kalendarzowych. Dla kogoś, kto wcześniej nie znał warunków, dotrzymanie takiego terminu było bez wątpienia wyzwaniem. Ja jednak wszystkie dokumenty miałem skompletowane, wysłałem je więc do MSZ. I co? I nic. Jak kamień w wodę. Nie tylko nie mogłem uzyskać informacji o toczącym się postępowaniu, ale też w ogóle, pomimo wielu monitów, nie poinformowano mnie, urzędującego członka Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, o jego oficjalnym rozstrzygnięciu. Dowiedziałem się o nim via Rada Europejska, która przesłała do Trybunału specjalny komunikat w tej sprawie. Nie zwrócono mi nawet dokumentów, tak jakby mnie w ogóle nie było. Rządząca Platforma pokazała, że funkcjonowanie Unii, funkcjonowanie Trybunału nic a nic jej nie obchodzi. Liczy się tylko stanowisko dla swojego. Dlatego dla mnie różnica w formacie, w klasie sprawowania władzy publicznej pomiędzy PiS a PO jest w istocie niewielka. W końcu trudno się dziwić: wszak to jedna rodzina.