Trzydziesty rok transformacji ustrojowej minie niezadługo. Szykowane są różne fety, uroczystości oficjalne i półoficjalne. Niewątpliwie sprzyja to refleksjom nad czasem minionym i chwilą obecną.
Przez całe trzydzieści lat, niemal codziennie, albo i kilka razy dziennie karmieni byliśmy opowieściami o „uwłaszczającej się nomenklaturze komunistycznej”. To właśnie ona i jej niecny proceder miał być praprzyczyną wielu problemów zwykłego i niezwykłego Polaka. W tą trąbkę dmuchała cała postsolidarnościowa elita polityczna nowej Polski: Unia Wolności, AWS, PC, PO, PiS i inni. Dzień w dzień, noc w noc. Ale wszystkie te ugrupowania miały i dalej mają wszelką moc sprawczą, aby tych niegodziwców, którzy podstępem zawładnęli publicznym majątkiem wytropić i publicznie pokazać. Mają do dyspozycji prokuraturę, część sądów, różnego rodzaju agencje, policję. Jednakowoż nic takiego się nie stało, nikt nigdy nie opisał tego zjawiska w sposób rzetelny, nie wskazał imiennie beneficjentów transformacji ustrojowej, którzy zawładnęli publicznym do czerwca 1989 r. majątkiem. Znam dwie takie osoby. Jedna nosiła podobno pseudonim „Rycerz” i uwłaszczyła się na popularnym tytule prasowym. Druga osoba dyrektorowała zjednoczeniu przedsiębiorstw branży rozrywkowej i wykupiła od zatrudnionych w nich udziały tych przedsiębiorstw, przekształconych w nowej Polsce w spółki pracownicze. Obecnie jest wielce szanowanym przedsiębiorcą, ważną postacią polskiego rynku medialnego. Być może są jeszcze inni.
Może więc warto by było dać wreszcie społeczeństwu jakiś godziwy prezent z okazji 30-lecia transformacji ustrojowej i opublikować oficjalny, imienny wykaz „komunistycznej nomenklatury, która uwłaszczyła się na mieniu publicznym”. Po to, aby raz na zawsze uciąć plotki, spekulacje, oskarżenia. Chyba, że chodzi o to, aby każdy dorosły Polak tą bajkę o żelaznym wilku słuchał codziennie, aby ciągle gonić króliczka i broń Boże go nie złapać.
Ma przecież „uwłaszczanie się na państwowym” w Polsce swoją niekomunistyczną kartę. Mistrzem takiego procederu okazuje się grupa osób skupiona wokół najpierw braci Kaczyńskich, a obecnie wokół Jarosława Kaczyńskiego. To ta grupa szybciutko uwłaszczyła się na mieniu publicznym wykupując za marne grosze tytuł „Express Wieczorny” i prawa do kilku działek z czterema nieruchomościami w centrum Warszawy. Zapłaciła oczywiście nie swoimi pieniędzmi. Wynajmowała bowiem od gminy pomieszczenia, które z kolei podnajmowała jednemu z banków, który okazał się tak łaskawy, że zapłacił czynsz z góry za 12 lat. Ukoronowaniem tego uwłaszczenia miały być dwa wysokościowce w centrum stolicy, prawdopodobnie jeden o nazwie ‘Lech”, a drugi „Jarosław”.
Casus spółki Telegraf, Porozumienia Centrum i PiS musi jednak skłaniać do refleksji, czy to przypadek, wyjątek w kryształowo czystej historii gospodarczej postsolidarnościowych elit, czy raczej wierzchołek góry lodowej. Niewątpliwie losy narodowego majątku, z trudem wypracowanego przez miliony Polaków w okresie niemal półwiecza zasługują na rzetelne opracowanie. O ile bowiem dość dobrze znane są losy średnich i dużych zakładów przemysłowych, dzięki między innymi kapitalnym monografiom pod redakcją prof. Karpińskiego: „Jak powstawały i upadały zakłady przemysłowe w Polsce”, czy „Prawda i kłamstwa o przemyśle”, o tyle ziemią nadal nieodkrytą jest likwidacja tysięcy (ile?) zakładów zatrudniających poniżej 100 osób (nie objęte badaniami prof. Karpińskiego), likwidowanych, przekształcanych, sprzedawanych bez żadnego nadzoru społecznego przez administracje wojewódzkie. To jednak również uwłaszczanie się na innych aktywach jak grunty i pieniądze. Archiwa Najwyższej Izby Kontroli pełne są informacji o tych zjawiskach. Tutaj wspomnę tylko trzy: skandaliczny sposób znoszenia, a właściwie likwidacji Funduszu Rozwoju Eksportu, historię Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, czy też historię pewnego banku, którego misją miało być tworzenie miejsc pracy (wczesna lata 90-te), który powstał dzięki specjalnej pomocy rządu T. Mazowieckiego ze środków Funduszu Daru Narodowego i który bardzo szybko, po otrzymaniu dotacji się skomercjalizował. Dzięki temu bankowi nie powstało żadne nowe miejsce pracy, poza samym bankiem rzecz jasna.
Nie chodzi więc tylko o gonienie króliczka. Chodzi o to, aby w cieniu nieustającej ekscytacji społeczeństwa mityczną uwłaszczającą się „nomenklaturą komunistyczną”, ukryć różne sposoby uwłaszczania się postsolidarnościowych elit politycznych. Do bólu szczerzy Michnik i Bielecki publicznie głosili hasło, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Nie dodawali tylko komu.
Wydawać by się mogło, że proceder uwłaszczania się elit w naturalny sposób dobiega końca. O naiwności! Nie doceniamy prawicowych polityków. Na naszych oczach dokonuje się oto kulminacja procesu uwłaszczania. Nie chodzi o uwłaszczanie się na majątku przedsiębiorstwa, jakiejś nieruchomości czy jakimś banku. W minioną sobotę poseł Jarosław Kaczyński przystąpił do Wielkiego Finału: do uwłaszczenia siebie i swojej grupy na całym kraju.
Kaczyński nie ukrywa, że jego celem jest zdobycie w jesiennych wyborach parlamentarnych konstytucyjnej większości w Sejmie i w Senacie. To dla niego i dla jego otoczenia jest sprawą życia i śmierci. Nie ukrywa więc, że gotów jest za to zapłacić każdą cenę, zwłaszcza, że nie ze swojej – jak zwykle – kieszeni. Ogłoszone przez Kaczyńskiego wyborcze obietnice, nazywane w publicznym wystąpieniu urzędującego wicepremiera „podarunkiem Jarosława Kaczyńskiego dla społeczeństwa” są bezczelne i skandaliczne. Bezczelne, gdyż zawarta w nich jest forma szantażu, skandaliczne, gdyż godzą w porządek prawny RP. Szacowany koszt obietnic Kaczyńskiego tylko na ten rok to około 40 mld złotych. Oczywiście nie ma ich w podpisanym niedawno przez Prezydenta budżecie na ten rok. Ale kto by się tam tym przejmował. Już zapowiedziano, że rząd właśnie się zbiera, aby te środki „znaleźć”. Co to znaczy znaleźć środki finansowe w budżecie ? To znaczy albo wygenerować nowe, nieznane źródło dochodów, albo się zadłużyć, albo komuś zabrać. W pośpiechu wymyślono propagandową formułę, że środki pochodzić będą ze zwiększenia efektywności administracji. Hasło z pozoru chwytliwe, lecz jeśli się nad nim zastanowić, to włos na głowie się jeży. Przecież spraw obywatelskich nie ubędzie. Więc jak? Zmniejszając gwałtownie tegoroczne zatrudnienie? A może Straż Pożarna interweniować będzie tylko w co drugim przypadku? W latach dziewięćdziesiątych popularnym wśród posłów źródłem dochodów budżetowych, z których pokryć miano nadzwyczajne pomysły było „zwiększenie skuteczności w ściąganiu ceł” i oczywiście oszczędności w administracji. Dzisiaj została już tylko biedna administracja. To nowe źródło jest czystą fikcją. Pozostaje dług, podwyżki lub cięcia wydatków. Tak więc za obietnice zapłaci całe społeczeństwo.
Po co nam Sejm, Senat, skomplikowane ustawy i procedury budżetowe, skoro zwykły poseł, „bez żadnego trybu” kładzie na stół 40 miliardów a rząd pokornie nad tym się pochyla?
Rozdawnictwo sięgnęło dna. Tzw. „trzynastki” dla emerytów nie są żadnymi trzynastkami. Te bowiem są dodatkową pensją w pełnej wysokości. Dlaczego każdy emeryt ma dostać jednorazowo 1100 zł? Nie po to bynajmniej, aby systemowo ulżyć najuboższym. Po to, aby zapłacić za głosy, za jak największą liczbę głosów. Kaczyński obiecuje jednakowy dla wszystkich prezent (łapówkę?) w tym roku, zaznaczając, że w przyszłym roku się postara – jeśli, co każdy rozumie – obdarowani odpowiednio zagłosują. Poza systemowe rozdawnictwo publicznych pieniędzy, usankcjonowane autorytetem rządu, to oficjalna korupcja polityczna na mega skalę, a groźba: nie dostaniecie w następnych latach jak na mnie nie zagłosujecie nosi wszelkie cechy szantażu.
Jarosław Kaczyński, wzorem managerów z początków lat dziewięćdziesiątych, którzy skupywali od pracowników akcje ich własnych przedsiębiorstw, odkupić chce dzisiaj od „suwerena” całe państwo. Chce kupić za marne 40 miliardów zł, płaconych z kieszeni tegoż „suwerena”. Jeżeli ten diabelski plan się powiedzie, to w przyszłości gospodarki kraju nie uratuje nawet koncern produkujący znaczki „Ja nie głosowałem na PiS”.