Jest o czym myśleć…

Nie tak miało być, ale jest tak jak jest. W mojej gminie wygrała Koalicja Europejska, w moim powiecie wygrała Koalicja Europejska, w moim województwie wygrała Koalicja Europejska, a w moi kraju wygrał PiS. Gdzie ja żyję?

Analizy przyczyn porażki Koalicji Europejskiej będą jeszcze długo tematem publikacji, dyskusji w otwartych i zamkniętych gremiach. Gdzie i jakie popełniono błędy?, kto bardziej „ruszył” wyborców niezdecydowanych lub nowych?, kto czyj przejął elektorat?, kogo poparła młodzież? Te i wiele jeszcze pytań czeka na odpowiedź, chociaż zasadnicze to to, jak wyglądałyby wyniki wyborów do PE gdyby nie było Koalicji Europejskiej, gdyby każde z ugrupowań poszło do nich samodzielnie. Intuicyjnie bardziej niż racjonalnie wyczuwam, że wówczas sukces PiS byłby jeszcze większy. Ale to wymaga specjalistycznej, głębokiej analizy.

Dla mnie wynik wyborów stał się oczywisty w przedwyborczą sobotę wieczorem, kiedy to jechałem taksówką. Oto fragment dialogu, który zaczął kierowca, lat około 35:

– Idzie Pan na wybory?

Bąknąłem coś o obywatelskim obowiązku, ale ten nie dawał za wygraną.

– Bo ja idę, powiedział. Bardzo bym chciał, aby opozycja przegrała.

– A to dlaczego? – zapytałem zaciekawiony.

– Nie ogląda Pan TVP? Tam wszystko wyjaśnili.

– Kto?

– No przecież taki profesor, sam widziałem – odparł. Ten profesor na podstawie wystąpień liderów opozycji udowodnił, że jeśli opozycja wygra, to w ciągu czterech lat każda czteroosobowa rodzina w Polsce starci 120 tysięcy złotych!

– Po  pierwsze – odpowiedziałem – nie oglądam TVP, gdyż ta telewizja po prostu kłamie. Po drugie staram się śledzić wystąpienia liderów Koalicji Europejskiej i w żadnym z nich nie znalazłem nawet najmniejszej wzmianki o zamiarach wycofania się z socjalnych transferów PiS. Nawet niektórzy „dosypywali”. A w ogóle to przecież pytał Pan o wybory do Parlamentu Europejskiego, a tu chodzi raczej o jesienne wybory krajowe.

– Proszę pana! – rzekł kierowca. Przecież dla wszystkich jest jasne, że wybory europejskie to tak naprawdę wybory do Sejmu!

– Wie Pan – próbowałem ratować sytuację. Do tych pisowskich specjalistów nie można mieć zaufania, choćby z racji ich blamażu przy smoleńskiej katastrofie.

– Ależ to był profesor! On wszystko wyliczył!

Jedyny plus z tej rozmowy, to uwaga taksówkarza przy wysiadaniu:

– Ja i tak na PiS nie będę głosował. Zagłosuję na Kukiza.

Ten krótki dialog uświadomił mi geniusz pisowskich propagandzistów: od hasła „wystarczy nie kraść” do hasła: „wystarczy łgać”. 120 tys. dla rodziny robi o wiele większe wrażenie niż mityczne 100 milionów Wałęsy. Kto zagłosuje na partię, która – jak wyliczył profesor przed kamerami Telewizji Polskiej – jego rodzinie zabrać chce 120 tysięcy? Z pewnością tego geniuszu bardziej należy się bać niż go podziwiać.

Czas leci na złamanie karku, wakacje za pasem. Analizy przyczyn porażki KE muszą być więc szybkie a nade wszystko celne. Tu nie może być mowy o łatwiźnie, czy zwykłym wishful thinking . Analitycy dostrzec powinni historyczne tło (podwaliny?) tego wyniku wyborczego, zwłaszcza na tle wyników ogólnoeuropejskich. One nie spadły z nieba. Rosnąca niebezpiecznie popularność w Europei populistów o nacjonalistycznym zabarwieniu jest prawdopodobnie efektem kryzysu gospodarki neoliberalnej, prowadzącej do gwałtownego majątkowego rozwarstwienia społeczeństw i do pauperyzacji klas średnich. Temu kryzysowi, w sposób naturalny, towarzyszy kryzys tradycyjnych lewicowych partii, które swoją pomyślność związały z pomyślnością neoliberałów. Mam tu na myśli oczywiście klasyczne partie socjaldemokratyczne – na naszych oczach wali się ostoja europejskiej socjaldemokracji: SPD.

Mowa rodzaju: „Wszystkie ręce na pokład!” to dzisiaj mowa trawa. Na pokład jakie łodzi? Która płynie dokąd?

Przyznam się, że byłem wielce zdziwiony, gdy z ust liderów Koalicji przed wyborami, słyszałem w kółko i z uporem powtarzane hasło: „Idziemy do wyborów do Parlamentu Europejskiego aby odsunąć PiS od władzy”. To z pewnością jeden z błędów. Pisałem o tym wielokrotnie, że w wyborach europejskich Koalicja powinna prezentować program pozytywny: – idziemy do wyborów w imię czegoś, w obronie wartości itp. Te hasła wprawdzie też były obecne, ale dominowało hasło konfrontacyjne. W efekcie Koalicja nie wykorzystała w pełni potencjału europejskości w docieraniu do młodzieży, zraziła niechętnych „targaniu się po szczękach” i dodatkowo zmobilizowała elektorat PiS. Innymi słowy Koalicja dała się wciągnąć na podwórko PiS. I przegrała.

Podstawowym problemem Koalicji to to, czy dalej trwać przy haśle: „Idziemy do wyborów aby odsunąć PiS od władzy”, czy stanąć na uszach i wypracować wspólną, spójną i wiarygodną alternatywę programową.  Ironia sytuacyjna jest w tym, że właśnie wybory krajowe są najlepszą okazją do „odsuwania od władzy”, ale ten argument, moim zdaniem, eksplodował przedwcześnie. Nie będzie łatwo, tym bardziej, że samą Koalicję czekają ciężkie czasy. Czy przetrwa? Gremialne opuszczenie wieczoru wyborczego przez PSL nie wróży nic dobrego. Otwartym też staje się pytanie, czy Platforma Obywatelska – trzon Koalicji, będzie chciała ją utrzymywać. Już rozlegają się głosy, że przyczyną porażki PO, zwłaszcza na tle sukcesu SLD, był zbyt ostry skręt na lewo. Nad głową Schetyny zbierają się ciemne chmury.

SLD niewątpliwie odniósł sukces – utrzymał „stan posiadania” w PE. Ten sukces może być jednak przyczyną potężnego bólu głowy w wyborach do polskiego parlamentu. Po pierwsze stał się on za sprawą wybitnych osobowości polskiej lewicy, które stanęły w szranki wyborcze a nie za sprawą programowej, społeczne siły Sojuszu. Skierowanie byłych premierów na pierwszą linię frontu było zagraniem iście genialnym i skutecznym. Millera, Belkę, Cimoszewicza choć wiele wprawdzie łączy, to jednak też wiele dzieli. W okresie kampanii będą oni ponadto zajęci urządzaniem się w Brukseli. Ich udział w kampanii wyborczej do Sejmu będzie więc mocno ograniczony.

Jeżeli Koalicja wystąpi z alternatywnym programem, to aby był spójny i wspólny SLD będzie musiał pójść na duże ustępstwa programowe i ideowe – będzie więc miał problem wewnętrzny, problem swojej lewicowej tożsamości. Jeżeli Koalicja nie przetrwa – SLD stanie do jesiennych wyborów właściwie bez aktualnego programu przyszłościowego. Jest o czym myśleć.

Kasa i seks

Dyskusja o kościele rzymsko-katolickim w Polsce dopiero się rozpoczyna. Oczywiście za sprawą dwóch filmów: „Kler” i „Tylko nie mów nikomu”, ale również na ogólnoświatowej fali refleksji nad moralną, etyczną stroną Kościoła, a zwłaszcza jego administracji, to jest księży i wszelkich hierarchów. Fala wzbierała od dawna. Rozpoczęła ją niewyjaśniona do tej pory  afera Banco Ambrosiano z 1982r, kiedy to ujawniono powiązania tej watykańskiej instytucji z narkotykowymi kartelami południowoamerykańskimi, zaangażowanie jej w pranie pieniędzy tych mafii oraz zaangażowanie Watykanu w wspieranie reżimów w Argentynie i w Nikaragui.

Dochodzenia toczyły się latami, kto miał zawisnąć, ten sam się powiesił wiążąc sobie z tyłu ręce i wkładając cegłówki do kieszeni, ale głębszych refleksji nad źródłami bogactwa Kościoła i prawości jego pochodzenia nie było.

Równolegle niemal wezbrała fala krytyki Kościoła na kanwie przestępstw seksualnych jego urzędników, zwłaszcza na dzieciach.  Huragan afer na tym tle przetoczył się przez Irlandię, Stany Zjednoczone i kraje Ameryki Łacińskiej. Dotarł wreszcie i do Polski. Lepiej późno niż wcale. Mam nadzieję, że Episkopat polski podzieli los chilijskiego i zostanie przez Papieża Franciszka rozgoniony na cztery wiatry.

Zbrodnie pedofilii popełniane przez urzędników „Pana B.” dotyczą zapewne marginesu duchowieństwa. Stanowią one jednak coś na kształt wierzchołka góry lodowej, której na imię seks. Monumentalna praca Frederica Martela „Szambo – czyli kto rządzi w Watykanie” z całą bezwzględnością pokazała znaczenie seksu nie tylko w apostolskiej stolicy. Martel ukazał, że nie jest to problem jednostek, czarnych owiec Kościoła – to podstawowy, powszechny problem tej instytucji.

Czy więc zażegnanie bieżących afer pedofilskich rozwiąże problem polskiego kościoła katolickiego? Bardzo w to wątpię. Nawet najszczodrzejsze zadośćuczynienie ofiarom zbrodniarzy w sutannach ujawnionym w filmie Sekielskich nie będzie jego rozwiązaniem, a tylko zakamuflowaniem. Potrzeba działań systemowych i radykalnych – przede wszystkim potrzeba zniesienia celibatu.

Z tym zniesieniem celibatu jest jednak problem poważny – nie tyle ideologiczny co ściśle ekonomiczny. Celibat księży wprowadzony został dopiero w XI wieku. Biblia o celibacie nie wspomina – wręcz przeciwnie, apostołowie byli na ogół osobami żonatymi. Zapewne narastający nurt ascetyczny w kościele celibatowi sprzyjał. Nie można jednak pominąć i tej okoliczności, że właśnie w X i XI wieku Kościół zaczął odgrywać decydującą rolę w kształtowaniu się państw europejskich. Watykan stał się szafarzem a zarazem gwarantem prawa do świeckiego władania ludem. Wprowadzanie chrześcijaństwa choćby ogniem i mieczem było bardzo na rękę wszelkim żądnym władzy kandydatom na księciów, królów czy cesarzy.   Watykan legitymizował ich prawo do panowania, nadawał im znamiona boskości a władzę nad ludem przekazywał im od samego Boga. Związek tiary z koroną, ekspansja terytorialna Kościoła rodziła jednak problem gospodarowania jego rosnącym majątkiem. Celibat tymczasem uzasadnia moralne prawo ubogich, nie posiadających żadnego prywatnego majątku duchownych do nieograniczonego gromadzenia majątku „na chwałę Pana”. Ksiądz zaś posiadający rodzinę to nie tylko większe wydatki, to również prawo do dziedziczenia przez jego naturalnych zstępnych. Dlatego celibat, niezależnie od swojej ideologicznej osnowy, ma bardzo mocny, materialny wątek. Jego zniesienie zachwiać może fundamentami i strukturą ekonomiczną Kościoła katolickiego. Ale czasy, kiedy seksualne życie księży oraz majątek Kościoła stanowiły taboo minęły na szczęście bezpowrotnie.

Oglądając w telewizji daremne kołatania dziennikarzy do kutych w żelazie bram biskupich pałaców w nadziei uzyskania stanowiska purpurata w sprawie kościelnej afery pedofilskiej nieodparcie nasuwa się jednak pytanie: skąd księża, biskupi, arcybiskupi, kardynałowie mają środki finansowe na swoje pałacowe nieraz rezydencje?

Być może rąbka tajemnicy uchyla kolejna aktualna afera – działka państwa Morawieckich. Zakupiona ponoć po wielokrotnie zaniżonej cenie od instytucji kościelnej. Być może część środków z których wybudowano tak licznie w ostatnich latach biskupie rezydencje pochodzą właśnie z obrotu gruntami uzyskanymi przez Kościół w ramach „odszkodowania” po 1989 r. Być może, ale pałacowa rezydencja to jednak nie tylko duży na ogół teren (działka?), olbrzymi, „wypasiony” budynek. To również niebagatelne koszty codziennego użytkowania: energii, mediów, koszty obsługi (służby?), kierowców itp. Skąd na to kasa? Pytanie jest też o tyle zasadne, że jak ujawniają rozmaite źródła, Watykan od brudnych pieniędzy w przeszłości nie stronił.

Jeżeli więc z każdego już niemal zakątka Polski dochodzą wołania o odnowę Kościoła, to ta odnowa nie może być powierzchowna, udawana. Powinna to być głęboka instytucjonalna rewolucja, obejmująca nie tylko zniesienia celibatu, ale również pełne ujawnienie majątku Kościoła na świecie i wprowadzenie jasnych, przejrzystych zasad finansowania jego działalności w Polsce. Powinna to być rewolucja, która pasterzy wszelkiej hierarchii nie pozostawi w sytuacji wielbłąda usiłującego przejść przez igielne ucho.

Wbrew pozorom oczyszczenie Kościoła nie jest jego tylko sprawą wewnętrzną. Kościół sam z siebie nie tworzy żadnych dóbr materialnych. On tylko gromadzi dobra wytworzone i zgromadzone przez innych, niekoniecznie nawet przez swoich członków. Dlatego pewnie historia Kościoła w Europie to nieustający łańcuch sekularyzacji jego majątku. Polska ma też swoje chwalebne tradycje w tym względzie. Otóż dokładnie 230 lat temu dokonano największej bodajże sekularyzacji majątku kościelnego przez przejęcie na Skarb Państwa tzw. „księstwa siewierskiego” i innych posiadłości biskupów krakowskich.  Po 230 latach czara znowu się przelewa. Tym razem Kościołowi niezbędna jest nie tylko dieta ale i zniesienie celibatu.

List otwarty do Prezydenta Wrocławia

Słynny projekt „Stadion Miejski we Wrocławiu” jest dla mnie klinicznym przykładem pułapek związanych z realizacją takich projektów przez samorządy oraz przyczynkiem do szerszej dyskusji o naturze pieniądza publicznego, racjonalności i transparentności w dysponowaniu nim. O Stadionie Miejskim we Wrocławiu pisałem na blogu wielokrotnie, dzisiaj, mam nadzieję, że po raz ostatni. Oto tekst listu otwartego, jaki w związku ze Stadionem skierowałem do Prezydenta Wrocławia:

Jacek Uczkiewicz                                              15.maja 2019 r.                    uczkiewicz.jacek@gmail.com

List otwarty

do Prezydenta Wrocławia

Pana Jacka Sutryka

 

Szanowny Panie Prezydencie

W czasie kampanii wyborczej na urząd Prezydenta Wrocławia miałem okazję uczestniczyć w Pańskim spotkaniu przedwyborczym zorganizowanym przez Stowarzyszenie „Ordynacka”. Prezentował Pan na nim swoją kandydaturę i swoje plany jako przyszły włodarz miasta.

W trakcie dyskusji podjął Pan publiczne zobowiązanie, że jako Prezydent Wrocławia opublikuje Pan kompletną i wyczerpującą informację na temat kosztów budowy Stadionu Miejskiego we Wrocławiu.

Do tej pory żadna taka informacja z Pańskiej strony się nie ukazała, co jest zrozumiałe w kontekście ogromu spraw, z jakimi zetknął się Pan po objęciu urzędu. W pół roku po wyborach chcę jednak przypomnieć to Pańskie publiczne zobowiązanie i zwrócić się do Pana Prezydenta o jego realizację.

Przypomnę pytanie generalne, jakie zadałem Panu podczas spotkania przedwyborczego:

Ile Wrocławian kosztowało w sumie wybudowanie Stadionu Miejskiego i z jakimi kosztami utrzymania tej instytucji Wrocławianie muszą się liczyć w kolejnych latach”.

Sprawa nie jest błaha, gdyż z moich szacunków kwota, którą z budżetu Wrocławia przeznaczono do tej pory na budowę stadionu grubo przekracza 1 miliard złotych, wielokrotnie przewyższając kwotę 500 mln zł pierwotnie deklarowaną przez władze Wrocławia. Diametralnie różnie od obiecywanej przez inicjatorów i realizatorów tego przedsięwzięcia prezentuje się też kwestia jego ekonomicznej efektywności.

Dla jasności sprawy przypomnę, że nie chodzi tylko o zapisy w pozycji „wydatki” w rocznych budżetach miasta w tytule odnoszących się wprost do Stadionu Miejskiego ani o kosztorysową wartość kontraktu z wykonawcą. Chodzi o całościowe wydatki, jakie Wrocławianie ponieśli z tytułu tej inwestycji, a w tym między innymi:

– kosztów odkupienia od AWF Stadionu Olimpijskiego,

– kosztów przetargów, w tym rozwiązania umowy z Mostostalem, z Polsatem (w tym kosztów postępowań sądowych z wykonawcami),

– kosztów obsługi kredytu bankowego,

– całkowitych kosztów realizacji umowy z ostatnim wykonawcą, firmą Max Boegel

– kosztów poniesionych przez Wrocławian z tytułu zatrudnienia spółki SMG,

– kosztów funkcjonowania miejskiej spółki „Wrocław – 2012”,

– kosztów postępowań sądowych z tytułu nieuregulowania praw własności gruntów przed podjęciem inwestycji.

Niebagatelną kwestią finansową związaną z projektem „Stadion Miejski” jest kwestia ekonomicznej efektywności tego przedsięwzięcia, a w tym kosztów ponoszonych corocznie przez Wrocławian z tytułu funkcjonowania dwóch kluczowych w sprawie spółek: „Wrocław 2012” oraz „WKS Śląsk Wrocław”. Ilustracją problemu trójkąta: Urząd Miasta, Wrocław 2012 i WKS Śląsk jest choćby prasowy komunikat z ubiegłego roku o tym, że powołana przez miasto spółka Wrocław 2012 „nareszcie znalazła gospodarza obiektu w osobie spółki WKS Śląsk”. Po kliku dniach ta sama gazeta donosiła o decyzji Rady Miasta o dofinansowaniu spółki WKS Śląsk niebagatelną kwotą bodajże 9 milionów złotych. Wychodzi więc na to, że z kasy miejskiej  Urząd Miasta pokrył swojej spółce w całości lub w części koszty utrzymania Stadionu Miejskiego poprzez inną spółkę, w której ma udziały.

Pytania wymagające odpowiedzi są więc takie:

ile pieniędzy Wrocławian, od 2012 roku, przepłynęło z kasy Urzędu miejskiego do spółek ‘Wrocław 2012” i „WKS Śląsk” i w jakiej formie?

jak przedstawia się realizacja pożyczek udzielanych w przeszłości tym spółkom przez UM?

Wrocławianie ponoszą również inne koszty funkcjonowania Stadionu. Chodzi o kwoty, jakie zarządcy Stadionu płacą miejskie spółki z tytułu „reklamy”.  Bilbordy reklamowe miejskiej spółki MPWiK służą prawdopodobnie temu tylko, aby ich fotografia stała się załącznikiem do faktury wystawianej tej spółce przez Stadion. Chyba, że ktoś mnie przekona, że dzięki tej reklamie spółka pozyskuje nowych odbiorców swoich usług na przykład z Poznania, Warszawy czy Buenos Aires. Podobnie rzecz się ma ze spółką MPK.

Pytania więc brzmią:

w jakim stopniu miejskie spółki lub spółki z udziałem Miasta zaangażowane są w ponoszeniu kosztów utrzymania Stadionu Miejskiego we Wrocławiu?

czy miasto, na przykład poprzez swoich przedstawicieli w organach miejskich spółek, przeprowadzało kiedykolwiek ocenę skuteczności tych wydatków reklamowych?

Szanowny Panie Prezydencie

Wydatkowanie przez Urząd Miasta ponad miliarda złotych na przedsięwzięcie realizowane w warunkach dalekich od transparentności, z wątpliwą i niewiadomą efektywnością ekonomiczną nie powinno moim zdaniem obciążać Pańskiej prezydentury. Realizacja Pańskiego wyborczego zobowiązania, o co wnoszę, w formie na przykład publikacji „białej księgi”, będzie dla Wrocławia niezwykle ważna, gdyż będzie bardzo praktycznym probierzem pańskiego stosunku do gospodarowania pieniędzmi Wrocławian, których, przez objecie urzędu Prezydenta, stał się Pan dysponentem.

Z wyrazami szacunku

Do wiadomości:

– Rada Miasta Wrocław

– media

Zbrodniarze w sutannach

Film braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”, na gruncie przygotowanym przez inny film: „Kler” przebił kolejny balon. Purpuraci gną się i skręcają przed kamerami i mikrofonami nie przymierzając jak szesnasty paragraf – i nic dziwnego, gdyż niezależnie od etycznego i moralnego aspektu sprawy interesująca jest również kwestia prawna. Mamy otóż taką sytuację, że ileś (liczba nieustalona) nieletnich obywateli polskich stała się ofiarami przestępstw na tle seksualnym dokonywanych przez katolickich księży. W polskim systemie prawnym przestępstwa dzielą się na zbrodnie lub występki. (zbrodnia to czyn przestępczy zagrożony karą minimum 3 lat pozbawienia wolności). Czy akty pedofilii popełniane przez osoby duchowne uznane zostaną przez polski system prawny za zbrodnie czy tylko za występki? Dla mnie rzecz jest bezdyskusyjna, powinny być uznane za zbrodnie gdyż z całą pewnością można (należy) je uznać za czyny, które spotykają się ze szczególnym potępieniem ze strony społeczeństwa. Każde przestępstwo pedofilii powinno być skutecznie ścigane, ale te popełniane przez osoby w sutannach, koloratkach, urzędujące w zaciszu domu parafialnego czy konfesjonału są szczególnie odrażające i szkodliwe.

Odrębną sprawą jest rozliczenie tych zbrodni zgodnie z prawem kanonicznym. Wszak chodzi o przestępstwa z wykorzystaniem autorytetu i społecznego zaufania kościoła, być może łamania tajemnicy spowiedzi itp. To już ból głowy Stolicy Apostolskiej.

Ministerstwo Sprawiedliwości pod wodzą pierwszego szeryfa RP prześcigało się przez 4 lata w gromkich, publicznych komunikatach o tym, jak bardzo angażuje się w wyjaśnianie przestępstw na Polach, popełnionych za granicą. Polscy prokuratorzy i policjanci zwiedzili niejeden kraj. Jak będzie w tym przypadku? Czy nieletni polscy obywatele, ofiary zbrodni księży-pedofilów otrzymają właściwą, wszechstronną pomoc ze strony polskiego państwa?

Zbrodnie popełniali księża – obywatele Polski. Ale popełniali je jako „urzędnicy Pana B.”, wypełniający misję w ramach instytucji kierowanej przez obce państwo, samodzielny podmiot międzynarodowych stosunków prawnych, przez Watykan. Mało tego. Jak dowodzą liczne przekazy ci przestępcy seksualni (nie tylko w Polsce) chronienie byli z zasady przez hierarchów – podległych bezpośrednio Watykanowi. Chroniąc księży pedofilów hierarchowie ci stali się bez wątpienia współudziałowcami przestępstw.

W tej sytuacji należy wymagać od polskich władz, aby oficjalnie zadeklarowały wolę zaangażowania całego państwowego aparatu w dogłębnym wyjaśnienie tej sprawy, zwłaszcza poprzez:

– uznaniu przestępstw seksualnych popełnianych na nieletnich za zbrodnie;

– ujawnienie rzeczywistej skali przestępstw pedofilii dokonywanych przez księży

– ujawnienie księży popełniających zbrodnię pedofilii w Polsce:

– ujawnienie hierarchów, którzy przez zaniechanie bądź celowe działania chronili przestępców:

– ukaranie bezpośrednich sprawców oraz współudziałowców przestępstw zgodnie z prawem polskim;

– domaganie się od Watykanu należytego zadośćuczynienia wszystkim ofiarom księżowskiej pedofilii:

– wypracowanie i wdrożenie systemu prewencji i ochrony dzieci przed przestępstwami księży-pedofilów.

– wyrażenie pełnej gotowości do współpracy z Papieżem Franciszkiem działaniach mających na celu trwałe wykorzenienie pedofilii z kościoła.

Dzisiaj, w okresie szalejących kampanii wyborczych rządzący są wstanie obiecać wszystko, a nawet więcej. Dlatego właśnie niezbędna jest specjalna komisja polskiego Sejmu, która w przyszłej kadencji zajmie się bieżącym monitorowaniem realizacji obowiązków państwa wobec ofiar zbrodni księży-pedofilów

POPiS bis?

Nie milkną komentarze po 3-cio majowym wystąpieniu  Donalda Tuska na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie był gościem uczelni oraz miesięcznika „Liberté!”. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że wystąpieniem tym Tusk rozpoczął swoją kampanię wyborczą na urząd Prezydenta RP. Wystąpienie Przewodniczącego Rady Europejskiej było bardzo starannie przemyślane. Tusk, werbalnie i behawioralnie zdystansował się od partii politycznych i komitetów wyborczych zawiązanych w związku z wyborami do Parlamentu Europejskiego. Nie przytulił nawet Platformy Obywatelskiej. Żadnej partii przy tym nie skrytykował ani nie pochwalił. Nut krytyki można się było dopatrzeć tylko pod ogólnym adresem tych, którzy „na co dzień obchodzą Konstytucję”. Jak przystało na przyszłą głowę państwa i prezydenta wszystkich Polaków przedstawił się Tusk jako gorący orędownik zgody ponad podziałami. W swoim wystąpieniu zawarł adresy zarówno do wyborców PiS, PO jak i PSL.  Tusk nie zawahał się również sięgnąć do lewicowych akcentów, zaprzęgając do swojego wyborczego rydwanu byłego zadeklarowanego trockistę, a na starość socjalistę – zmarłego niedawno profesora Karola Modzelewskiego.

Nie mogła ujść uwagi cała fraza o misji Unii Europejskiej obrony cywilizacji euro-atlantyckiej i jej historycznego dorobku, a w tym, kontekście o bezalternatywności dla sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. I tutaj zasadnicza uwaga krytyczna. Kto jak kto, ale Przewodniczący Unii Europejskiej powinien być świadomy dwóch kwestii. Pierwsza to ta, że wspólnie z kimś można bronić czegoś tylko wtedy, gdy ten ktoś również uzna to za swoją misję. Czy Stany Zjednoczone pod przywództwem Donalda Trumpa również za swój priorytet stawiają sobie ochronę cywilizacji europejskiej? Póki co ich priorytetem jest stawiani zasieków na granicy – co z kulturą i tradycją Europy ma wspólnego niewiele. To znaczy ma coś wspólnego, ale raczej z najczarniejszymi kartami europejskiej historii. Drugą kwestią, która wymagała zauważenia przez Przewodniczącego Tuska to rzeczywiste intencje Trumpa w stosunku do samej Unii. Słowne deklaracje są ważne, ale ważniejsze są czyny. Trudno uznać, że Tusk nie wiedział o wrogich względem Unii działaniach przyjaciela Trumpa i jednego z głównych sponsorów jego kampanii wyborczej – Roberta Merciera. Opinie o tym, że działania Merciera i jego spółek w Wielkiej Brytanii wspierające Brexit przez manipulowanie opinią publiczną zadecydowały o wynikach brytyjskiego referendum są coraz powszechniejsze. Słusznie podnosząc kwestię potencjalnych zagrożeń dla człowieka jakie niesie ze sobą sztuczna inteligencja Tusk odwołał się do eksperymentów chińskich, chociaż pod nosem niemal, bo tylko przez Kanał La Manche, miał europejski przykład szkody, jaką europejskiej doktrynie społeczeństwa obywatelskiego i demokracji parlamentarnej wyrządził import sztucznej inteligencji z USA. Trudno też nie dostrzec entuzjazmu, z jakim Trump zapałał do polskiej (sic!) idei „międzymorza”, obiektywnie skierowanej przeciwko jedności Unii Europejskiej. Podobnych przykładów realpolitik Trumpa względem Unii można mnożyć.

Można więc było oczekiwać, że w wystąpieniu Przewodniczącego Rady Europejskiej znajdzie się apel do USA o wspólny front. Nic z tych rzeczy. Zamiast tego wiernopoddańcza, jednostronna deklaracja pod adresem Trumpa, którą nie można inaczej odbierać jak zapewnienie, że Donald Tusk, jako Prezydent Polski, równie dobrze dbać będzie o stosunki z USA jak rząd PiS i pisowski Prezydent.

Wskazując na ekologię (trywializacja tego problemu do kwestii smogu to inna sprawa) i sztuczną inteligencję jako najważniejsze wyzwania, Donald Tusk nie odniósł się do zagrożeń jakie polskiemu społeczeństwu obywatelskiemu niesie postępująca klerykalizacja Polski, bezprzykładne i antykonstytucyjne przekształcanie naszego państwa w państwo wyznaniowe. Kaczyński, którego wizja, że „każdy będzie musiał zaakceptować chrześcijaństwo” wprawiła niedawno w osłupienie światową, postępową opinię publiczną, niemal nazajutrz po wystąpieniu Tuska zagrzmiał, że „ kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”. Zwracam uwagę: na Kościół, nie na wiarę katolicką. Na szczęście kwestia relacji państwo – kościół zaistniała podczas wydarzenia „wykład Tuska na Uniwersytecie”, a to za sprawą poprzedzającego ten wykład wystąpienia redaktora naczelnego „Liberté!”, Leszka Jażdżewskiego. Katoprawica zawyła po tym wystąpieniu, określając je jako „obrzydliwe”, będące przykładem „języka nienawiści”. Pospiesznie do tej opinii dołączył przewodniczący PO Schetyna. Chociaż sam Donald Tusk nie odniósł się do pre-wykładu Jażdżewskiego osobiście, to kropkę nad i postawiła Gazeta Wyborcza odcinając się od naczelnego „Liberté!”. Niewątpliwie Schetyna i Wyborcza wyrazili niewypowiedziane w trakcie wykładu, stanowisko Donalda Tuska .

Jestem świeżo po lekturze wstrząsającego eseju „Sodoma – hipokryzja i władza w Watykanie” Frederica Martela. Autor jest prawnikiem, politologiem, filozofem, socjologiem, nauczycielem akademickim, dziennikarzem i pisarzem. Jest doktorem nauk społecznych, dyplomatą, autorem wielu książek tłumaczonych na wiele języków świata. Jest poważnym, wiarygodnym autorem. Ta książka wstrząsa nie tylko ujawnionymi faktami, ale również starannością dowodową, rzetelnością pisarza śledczego. Redaktor Jażdżewski otóż w swoim słowie wstępnym ani na jotę nie wystąpił poza fakty zebrane, ujawnione i opisane przez Martela. Fakty ze wszech miar obrzydliwe, ale do bólu prawdziwe. I chwała za to Jażdżewskiemu. Reakcja jednak polskich polityków na jego „support” musi natomiast napawać poważnymi obawami. „Sodoma” jest w istocie historią polityczną Watykanu XX i XXI wieku, opowieścią o mrocznych stronach papiestwa, o jego hipokryzji na tle homoseksualizmu, o ukrywaniu przestępstw i przestępców seksualnych – księży wszelkiej pozycji w hierarchii, o politycznym i fizycznym zwalczania księży – zwolenników teologii wyzwolenia w Ameryce Łacińskiej i o zajadłej walce Watykanu o zakaz stosowania prezerwatyw w okresie pandemii AIDS na świecie. Nie pora tu na recenzję tej książki. Jednakże, gdy na mapę działań Watykanu na arenie międzynarodowej opisanej przez Martela, zwłaszcza w okresie pontyfikatu Jana Pawła II, nałożyć działania polskich władz i polskich, prawicowych polityków, nie sposób nie dojść do wniosku, że Polska, zwłaszcza pod rządami PO i PiS ściśle i gorliwie realizowała społeczną doktrynę Watykanu, powszechnie uznaną dziś za wsteczną, anachroniczną i przynoszącą Kościołowi na świecie niepowetowane straty. To właśnie dzięki tej książce zrozumiałem między innymi sens wizyty, uznanej wówczas za wielce kontrowersyjną przez część polskiej opinii publicznej, jaką byłemu dyktatorowi Chile – Pinochetowi złożyli w Londynie w 1999r. czołowi politycy polskiej prawicy. Wszak Watykan, z osobą papieża włącznie, był jedynym państwem, które legitymizowało tą dyktaturę, wspierając Pinocheta nawet po jego upadku.

Reasumując, Polska pod rządami PO i PiS to państwo bez reszty oddane realizacji ideologii i doktryny społecznej jednego państwa – Watykanu oraz doktryny politycznej i gospodarczej drugiego państwa – Stanów Zjednoczonych.  Do tych dwóch, zasadniczych dla faktycznej suwerenności Polski kwestii, Donald Tusk nie wniósł nic nowego. Powrót POPiS-u, może bez Kaczyńskiego i paru jeszcze zdyskredytowanych polityków, pod jego przywództwem jest więc całkiem możliwy. Zaprawdę, strzeżcie się tych, którym słowa wolność i suwerenność nie schodzą z ust – chciałoby się powiedzieć. Mam tylko nadzieję, że w trakcie prawdziwej już kampanii nie uniknie Donald Tusk wyczerpującej odpowiedzi na jego rozumienie suwerenności Polski w kontekście antyunijnej polityki Trumpa i artykułu 25 ust. 2 Konstytucji RP.