Trwające huczne obchody 30 rocznicy wyborów parlamentarnych w 1989 r. pełne są zakłamania i obłudy. Skoro przez te 30 lat niczego jako naród się nie nauczyliśmy, to pewnie już się niczego nie nauczymy. A podstawowa lekcja płynąca z wydarzeń sprzed 30 lat to ta, że wszystko, co ma swój początek, ma i koniec – również ustroje polityczne. Bojownicy o wolność i demokrację z lat osiemdziesiątych dzisiaj przeżywają po raz kolejny swój triumf, wypełniają ekrany telewizorów i szpalty gazet. Oczywiście jest tylko jedna, jedyna i jedynie słuszna strona transformacji z 1989 r.: „Solidarność: odmieniana przez wszystkie przypadki. Strona druga, albo nie istnieje wcale, albo traktowana jest w dalszym ciągu jako reaganowskie „imperium zła”, z którym walczyć należało i nadal należy wszelkimi sposobami i za wszelką cenę.
Dzisiejsi „kombatanci” wypierają ze swoich głów ten fakt, że w drugiej połowie lat osiemdziesiątych Rakowski z Kiszczakiem (albo odwrotnie) wręcz reanimować musieli rozbitą, wewnętrznie poróżnioną „Solidarność” aby wykreować jakiegoś społecznego partnera do Okrągłego Stołu, wespół z którym można by przeprowadzić głębokie przemiany ustrojowe. Ale „Solidarność” nie chciała władzy, uciekała przed nią, otwartością strony rządowej była zaskoczona. Geremek mówił wprost: „nie byliśmy przygotowani do przejęcia władzy”. Czy wszyscy już zapomnieli szczyt ówczesnych marzeń „Solidarności” propagowany przed Okrągłym Stołem przez liderów „S”, w tym przez samego Adama Michnika: „Wasz rząd, nasz samorząd”? Celebrując 30 lecie wyborów w 1989 r. szacunek oddać należy tym spośród ówczesnego obozu rządowego, którzy potrafili wznieść się ponad ideologiczne dogmaty i w trosce o przyszłość Narodu i Państwa do tych wyborów doprowadzili.
Na dzisiejszym wiecu w Gdańsku Donald Tusk nadmienił wprawdzie o unikalności „polskiej drogi porozumienia” , ale były to figury czysto retoryczne. Starannie unikał jakiejkolwiek wzmianki, która mogłaby być odczytana jako ukłon w stronę Rakowskiego czy Jaruzelskiego. Przez całe 30-lecie konsekwentnie odmawiano stronie rządowej z 1989 r. dobrej woli i dobrych, patriotycznych intencji. Również dzisiaj we wszystkich mediach od prawa do prawa sukces „Okrągłego stołu” to wyłącznie sukces „Solidarności’.
A przecież w wyborach 1989 r była i druga strona: 2 miliony członków PZPR z rodzinami, członkowie ZSL i SD oraz rzesze bezpartyjnych. Obóz rządowy przegrał wybory parlamentarne w 1989 r. Ale ta część społeczeństwa, która opowiedziała się przecież za nim została niemal natychmiast po wyborach uznana za „najgorszy sort”. I co za paranoja! Dzisiaj nieformalny lider partii, która przegrała wybory do PE upomina się o należną przegranym podmiotowość! Dzisiaj to ten rdzeń, to serce „Solidarności” zepchnięte zostało do roli „gorszego sortu”. Rewolucja zjada własne dzieci, kto mieczem wojuje… itd.
Dzisiaj Donald Tusk znów usiłował podnosić sztandary demokracji i solidarności. Koniec „Solidarności” z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku ogłosił swego czasu jej legendarny przywódca – Lech Wałęsa. A demokracja? Przecież Tusk przemawiał jeżeli jeszcze nie na gruzach, to już na wpół rozsypanym gmachu polskiej demokracji! Gmachu, który ledwo został jako tako wzniesiony a już został zniszczony przez polityków PiS nie tylko wywodzących się z „Solidarności”, ale również pretendujących do roli jej faktycznych przywódców. A kto jak nie inni działacze „Solidarności”, tym razem skupieni najpierw w Unii Wolności a później w Platformie Obywatelskiej wyścielili czerwonym dywanem drogę PiS do władz? Chociażby przez to, że nie zrobili nic, aby przez 30 lat entuzjazm społeczny z czerwca 1989 r. przekuć na trwałe wartości społeczeństwa obywatelskiego – które przecież jest podstawą i istotą demokratycznego ustroju. Dzisiejsze, jak je wielu nazywa „święto wolności” jest równocześnie dniem żałoby polskiej demokracji. Dzisiaj PiS, nadęty jak balon po wyborach do Parlamentu Europejskiego, nachalnie przypisujący sobie prawo do schedy po „Solidarności” i nimbu „obalaczy komunizmu”, dzielnie i konsekwentnie wspierane jest przez związek zawodowy „Solidarność” w zbożnym dziele niszczenia resztek społeczeństwa demokratycznego, resztek demokratycznych instytucji. Donald Tusk przemawiał na gruzach demokracji i na gruzach sierpniowej „Solidarności”.
Mam prawo czuć się oszukany przez polityków wywodzących się z solidarnościowego pnia – podobnie jak tysiące członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, którzy w latach osiemdziesiątych doświadczali procesu transformacji od ustroju monopartyjnego do demokracji parlamentarnej. Temu procesowi, tak ważnemu dla polskiej lewicy, nie poświęca się żadnej uwagi. Nawet Sojusz Lewicy Demokratycznej w swoim oficjalnym „Niezbędniku historycznym” go nie dostrzega. A szkoda, gdyż PZPR w latach osiemdziesiątych była partią bardzo rozdyskutowaną, intelektualnie bardzo rozbudzoną. Dyskusjom na najważniejsze sprawy, sporom ideologicznym i programowym nie było końca zarówno w samej partii jak i na różnych spotkaniach otwartych i na różnych płaszczyznach półoficjalnych struktur poziomych. Dzisiejsze partie polityczne pod względem poziomu i zakresu powszechnych, obywatelskich dyskusji o państwie nie umywają się nawet do PZPR z lat osiemdziesiątych. Powstanie Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej w 1990 r. było tylko zwieńczeniem tego procesu. Z pełnym przekonaniem i zaangażowaniem, znieważani, obrażani, wymyślani z sejmowej trybuny od „zdrajców” i „płatnych pachołków” zaangażowaliśmy się w budowę nowej, demokratycznej Polski. Tymczasem dzisiaj główne siły, uważające się za „ojców” tej demokracji sami ją rozmontowują. Wystawiły do wiatru wszystkich, którzy im zawierzyli.
Każdy, kto żył w tamtych czasach ma swój „czwarty czerwca 1989 r.” Oto fragment z mojego sztambucha związany z tą datą:
Jednym z ustaleń Okrągłego Stołu było przeprowadzenie przyspieszonych wyborów parlamentarnych, organizowane na nowych zasadach, według których nastąpił podział mandatów w Sejmie pomiędzy obóz rządzący (PZPR, ZSL i SD) a opozycję postsolidarnościową. Wybory do Senatu były bez tych ograniczeń. Organizacjom partyjnym przypadło oczywiście zadanie organizowania kampanii wyborczej jej kandydatom. Byliśmy niemal przekonani, że kierownictwo w Warszawie zrobi wszystko, aby zademonstrować gotowość do wewnętrznych również reform i że odwoła się do ludzi młodych, wysuwając ich kandydatury do Sejmu. Nic z tych rzeczy. Postawiono – jak zwykle przez ostatnie 40 lat, na starą, wypróbowaną jeszcze w latach 50 -60 gwardię. W tej sytuacji w dzielnicy Wrocław Śródmieście, w której, zwłaszcza w partii, byłem bardzo popularny, zrodziła się inicjatywa wspierająca moją kandydaturę. Przystałem na samorzutną, oddolną propozycję, zawiązaliśmy komitet wyborczy „Lista Obrony Społecznej”, z której kandydowałem do Sejmu.
Jako członek PZPR powinienem uzyskać miejsce na liście kandydatów aktualnej władzy. PZPR była wówczas partią na wskroś demokratyczną i kandydatów na swoje listy wyłaniała na specjalnych konwencjach wyborczych. W moim przypadku okręgiem wyborczym były dzielnice Śródmieście, Psie Pole oraz powiaty Milicz, Trzebnica, Oleśnica i Oława. Konwencja wyborcza odbyła się w auli Politechniki Wrocławskiej i miała przebieg bardzo burzliwy. Kandydaci, zgłoszeni przez KW i spoza prezentowali swoje programy wyborcze, uzasadniali chęć startowania w wyborach. Potem elektorzy zadawali nam pytania (było ich wiele), a w końcu przeprowadzono tajne głosowanie. Tą Konwencję niespodziewanie, ale bezapelacyjnie wygrałem, uzyskałem najwięcej głosów, pokonując wszystkich kandydatów zgłoszonych przez KW, chociaż delegaci ze Śródmieścia stanowili ledwie garstkę wśród 500 elektorów. To był jeden z moich największych, osobistych sukcesów politycznych. KW musiał mnie umieścić na liście. Znalazłem się jednak na miejscu zupełnie nie odpowiadającym zaufaniu, jakie uzyskałem na Konwencji – szanse wyborów były znikome, właściwie żadne. Już w trakcie kampanii dowiedziałem się zresztą, że Komitet Wojewódzki prowadził otwarte działania przeciwko mojej kandydaturze zakazując aktywowi głosowania na moją osobę. Dowiedziałem się o tym pewnego dnia, gdy odwiedził mnie w KD jeden z członków partii w Trzebnicy. Był leśnikiem. Powiedział, że właśnie wraca z KW, gdzie zwołano naradę członków partii, w różnego rodzaju służbach mundurowych (leśnicy, SOK itp.) i tam nakazano im głosować przeciwko mnie. On sam, któremu moja kandydatura i moje wystąpienia na przedwyborczych spotkaniach w Trzebnicy bardzo się podobały, takimi działaniami KW był skonfundowany i uznał, że powinienem o nich wiedzieć.
Mandatu do Sejmu nie zdobyłem, ale zebrane doświadczenie, wiele otwartych spotkań w różnych zakładach pracy, w różnych miejscowościach, w różnych środowiskach przydały się kilka lat później. Nigdy nie spotkałem się z jakimikolwiek aktami agresji, dezaprobaty – czy to na spotkaniach zakładowych (nie w czasie pracy!) czy na przykład na miejskich targowiskach. Jeszcze jedno doświadczenie przyniosła mi ta przygoda – jak się okazało towarzyszące mi przez całe życie. To mianowicie, że najcięższe ciosy dostawałem zawsze w plecy, od „swoich”.
PZPR przegrała wybory do Senatu, ale również do Sejmu. Stało się tak dlatego, że na krajowej liście centralnej, zamiast postawić na ludzi młodych, na autorytety, ustępująca władza, członkowie Komitetu centralnego, ustawiła sama siebie. Partia nie dostrzegła, że był to ostatni moment na zaprezentowanie woli i umiejętności przeprowadzania głębokich wewnętrznych reform. Wyborcy nie chcieli głosować na zużyte od dziesięcioleci nazwiska z KC i masowo przekreślano całe listy. Porażka była kompletna.
Przegranie wyborów przesądziło o losie PZPR. Jej dalsze istnienie straciło społeczny i historyczny sens. Dla mnie, 39-letniego I Sekretarza Komitetu Dzielnicowego stanowiło to szczególny problem, również egzystencjalny. Wbrew logice postanowiłem trwać na posterunku do końca – nie mogłem odejść pozostawiając kilka tysięcy członków partii w dzielnicy. To nie wchodziło w rachubę.
Gratuluję Ci Jacku znakomitego tekstu o wyborach 4 czerwca 1989 roku. Mam takie same odczucia jak Ty i podobne doświadczenia. W czasie tych wyborów sprzed 30 lat miałem 41 lat i głosowałem tak samo jak Ty.