Agencje i agentury

Czy naprawdę dziennikarze nie maja oczu ani uszu? Czy nie potrafią czytać wierszy i między wierszami? Dziwię się próbom analizy wypowiedzi polityków PiS, próbom dyskusji z nimi – jednym słowem traktowania ich poważnie. Dlaczego nikt nie zauważa, że w wystąpieniach polityków PiS obowiązuje jedna, żelazna, nienaruszalna zasada. Otóż, wypowiadając się publicznie polityk PiS ma w nosie interlokutora: dziennikarza lub innego polityka. Ma w nosie fakty i elementarne zasady racjonalnego rozumowania. Wypowiadający się publicznie polityk PiS ma tylko jedno na względzie: właściwy komunikat do swojego elektoratu. Dla uściślenia: do twardego elektoratu PiS i do tego z „diaspory”, który się waha, który jest „do wzięcia”. Nic innego ich nie interesuje, nic innego nie ma dla nich najmniejszego znaczenia. Klasyczny przykładem jest reakcja na ujawniony ostatnio skandal wszechczasów w Ministerstwie Sprawiedliwości. Zastosowano sprawdzony schemat powtarzany przez polityków PiS przy każdej podobnej okazji: dymisja (wymuszona przez zewnętrzne okoliczności), zapowiedz jakiej regulacji prawnej i zamknięcie sprawy. No, może jeszcze medal dla ministra sprawiedliwości.  Dlatego z rozbawieniem obserwuję debaty typu „Kawa na ławę”,  w którym politycy partii opozycyjnych usiłują prowadzić jakąś racjonalną dyskusję, a politycy PiS, odporni na fakty, na rzeczowe argumenty,  mówią przez telewizyjne kamery i mikrofony wprost do swojego elektoratu.  I mówią im, zgodnie z doktryną amerykańskiego,  prawicowego guru medialnego Rogera Ailesa tylko to, co ten elektorat chce usłyszeć.

Słuchałem niedawno dyskusji w rado TOK-FM z ekspertem od politycznego marketingu. Odcinając się od politycznych treści nie mógł on – i nie chciał – uniknąć zauroczenia profesjonalizmem politycznego marketingu PiS. – Wprawdzie jest to robota zagranicznej agencji PiArowskiej, ale profesjonalizm należy docenić – stwierdził ekspert. Coś tu jednak nie pasi. Od dawna w środowisku dziennikarskim krąży informacja, że PiS w swoich kampaniach wyborczych wspierane jest z zagranicy przez jakąś wyspecjalizowaną w politycznym marketingu agencję. Pora więc postawić publiczne pytanie: jaka to zagraniczna agencja odpowiedzialna jest za mieszanie w głowach Polaków? Uzasadnienie pytania jest niewzruszalne: PiS korzysta z pieniędzy publicznych a jako organizacja polityczna nie jest spółką prywatną. Obywatele Polski mają więc prawo wiedzieć jaka zagraniczna agencja spowodowała to, że partia, którą w wyborach poparło niecałe 19% uprawnionych do głosowania zdobyła władzę absolutną i oddała ją w ręce jednego, nieponoszącego żadnej politycznej czy karnej odpowiedzialności człowieka. To nie tylko pytanie o PiS. Doniesienia medialne z ostatnich miesięcy o zawiłościach powiązań pomiędzy takimi agencjami a służbami wywiadowczymi obcych państw nakazuje szczególną czujność. Czy można sobie wymarzyć lepszy wpływ na kontrolowanie i kreowanie sytuacji w jakimś kraju niż poprzez PiAr-owską agencję „obsługującą” rządzącą partię polityczną? A może agencja, która świadczy usługi dla PiS jest de facto agenturą FSB lub Mosad? Czy to, że PiS swoją pozycję zawdzięcza polityce kreowania wrogów, dzielenia Polaków, judzenia i szczucia, że zawdzięcza to metodycznemu, systemowemu kłamstwu nie nosi znamion działalności obcej agentury?  Jeśli jest to agentura CIA – to jeszcze pół biedy. Wysługiwanie się CIA, realizowanie za jej pieniądze strategicznych interesów USA należy do patriotycznych obowiązków prawdziwego Polaka i w żaden sposób nie podpada pod działalność agenturalną (póki co). Ale, jak pokazuje historia Brexitu, rejestrowane w USA firmy mieszające w głowach wyborców, mają często powiązania z innymi mocarstwami, na przykład z Rosją. I co wtedy?

Jak to jest w przypadku PiS? Czy obsługująca ją agencja została należycie sprawdzona przez polski wywiad i kontrwywiad? I nie tylko chodzi o PiS. Chodzi o podstawową zasadę. Możemy mieć zagraniczny kapitał, zagraniczne inwestycje i banki. Ale nie można dopuścić do tego, aby zagraniczne „agencje” sterowały naszym życiem społecznym i politycznym z tylnego siedzenia. Dlatego wezwać należy wszystkie partie polityczne do ujawnienia informacji z usług jakich podmiotów zajmujących się marketingiem politycznym korzystają. A w pierwszym rzędzie wezwać należy do tego Prawo i Sprawiedliwość.

Milczenie władzy

Trzy miesiące temu, dokładnie 16. maja opublikowałem na blogu „List otwarty do Prezydenta Wrocławia, Pana Jacka Sutryka”. Nawiązując do problemu Stadionu Miejskiego podniesionego na jednym z przedwyborczych spotkań kandydata Sutryka oraz publicznej jego deklaracji na tym spotkaniu, że jako Prezydent Wrocławia opublikuje rzeczywiste koszty budowy i utrzymania stadionu  zwróciłem  się tym listem o realizację przedwyborczych deklaracji.  Po szczegóły odsyłam do wpisu z dnia 16. maja 2019 r. Odpowiedzi w żadnej formie do dziś nie otrzymałem i zapewne już nie otrzymam. Upewnia mnie w tym przekonaniu również to, że jak się niedawno dowiedziałem, kilkukrotne monity Gazety Wrocławskiej, która swego czasu podjęła temat „Listu…”, również nie spotkały się z żadną reakcją Urzędu Miejskiego.

Może ktoś inny na moim miejscu poczułby się obrażony takim traktowaniem przez osobę sprawującą urząd z publicznego wyboru, tym bardziej, że sprawa wcale nie jest błaha, nie tylko w wymiarze finansowym, i wcale nie jest tylko historyczna. Życie jednak utwardziło moją skórę na tyle, że takiego a nie innego zachowania Pana Sutryka nie odbieram w kategoriach osobistych. Jest jednak w tej sprawie kilka aspektów, które napawać muszą głębokim niepokojem. Zwrócę uwagę tylko na trzy z nich.

Po pierwsze wyniosłe milczenie  Prezydenta Wrocławia, bliższe raczej postawie przysłowiowego wójta,  boleśnie godzi w ideę społeczeństwa obywatelskiego. Obywatelskiego, a więc świadomego swoich praw i obowiązków, zdolnego nie tylko do wyboru władzy publicznej raz na jakiś czas, ale również do bieżącej kontroli jej działalności. Dużo słów popłynęło w trakcie kampanii wyborczej na temat społeczeństwa obywatelskiego i podmiotowości obywateli. Ale przecież nie słowa się liczą tylko czyny. Tymczasem społeczeństwa obywatelskiego w Polsce praktycznie nie ma i niestety w minionym ćwierćwieczu elity polityczne, na barkach których spoczywa to zadanie i odpowiedzialność nie zrobiły  praktycznie nic, aby takie społeczeństwo zbudować, aby stworzyć realny, społeczny fundament pod ustrój demokratyczny. Mądre, francuskie powiedzenie mówi, że dobre rozliczenia tworzą dobrych przyjaciół. Podobnie jest z relacjami władza – obywatele. Ważne jest, w tym konkretnym, wrocławskim przypadku, czy mieszkańcy Wrocławia postrzegać będą środki, którymi dysponuje Urząd Miejski jako należące do nich i ważne jest, czy Prezydent Wrocławia obejmując urząd, uznaje swoją misję depozytariusza pieniędzy Wrocławian i gestora tych środków w ich imieniu.  Podstawową i niezbywalną przy tym zasadą jest zasada przejrzystości finansów miasta. Brak tej przejrzystości od dziesięcioleci utrwala podział na MY  i ONI. A przecież nie oto chodzi w idei samorządu terytorialnego w demokratycznym państwie!

Po drugie, zachowanie się Prezydenta Sutryka w tej sprawie obnaża  całe zakłamanie medialnej kampanii „odcinania pępowiny”, jaka była nam serwowana na początku tego roku. W swoich wystąpieniach, w relacjach prasowych Prezydent Sutryk przedstawiany był jako ten, który wyzwolił się od wpływów swojego poprzednika,  patrona i promotora – Prezydenta Dudkiewicza. Fakty jednak są nieubłagane. Odpowiedzialność za całokształt spraw stadionowych ponosi poprzednia ekipa i najlepszym dowodem na „wybicie się na niezależność” Jacka Sutryka byłoby właśnie rozliczenie tej inwestycji, tego bardzo kontrowersyjnego projekt. Nic z tych rzeczy. Nominowanie wiceprezesa spółki stadionowej na wiceprezydenta Wrocławia już zapowiadało kontynuację (ochronę?) działań poprzednika.

I wreszcie aspekt trzeci. Nieujawnianie istotnych informacji o finansach miasta niczym właściwie się nie różni od nieujawniania przez PiS list poparcia dla kandydatów do KRS. Ten sam model działania aroganckiej władzy: – nie pokażemy i co nam zrobicie? Jacek Sutryk wziął pod rękę Jarosława Kaczyńskiego. Dokąd nas zaprowadzą?

Miałem nadzieję. Miałem nadzieję, że po wyborach dojdzie we Wrocławiu, jednym z ważniejszych miast w Polsce, do dobrych zmian w zarządzaniu, w relacjach samorząd a wybrane przez niego władze. Miałem nadzieję, że rozliczenie afery stadionowej otworzy nowy, lepszy rozdział w historii Wrocławia, że Prezydent Sutryk dostrzeże w tym swoją wielką szansę. Już nie mam. Dla mnie ta sprawa jest jasna i zakończona. Nie oczekuję już żadnej odpowiedzi. Uznaję, że jako zwykły człowiek dla mojego kochanego miasta zrobiłem wszystko, co mogłem. Okazuje się jednak, że „wszystko” to za mało. Trudno.

Ale mimo to pozostanę przy swoim idealizmie i przy przekonaniu, że procedury demokratyczne przy braku społeczeństwa obywatelskiego prędzej czy później obracają się przeciw idei demokracji. Pozostanę też przy przekonaniu o odpowiedzialności elit politycznych za ten stan rzeczy. I nie dam się ponieść pojawiającym się od czasu do czasu euforycznym doniesieniom mediów, że oto udało się na 40-tysięcznym stadionie zgromadzić 15 tysięcy fanów klubu piłkarskiego.

 

Dzień sądu nadchodzi

Stwierdzenie, że Polska jako państwo demokratyczne nie istnieje staje się truizmem. Nie może być za takowe uznane z wielu powodów. Jednym z nich jest to, że parlament, instytucja, która w demokratycznym państwie jest zazwyczaj ostoją praworządności, rodzajem wzorca metra w Sevres stanowienia i przestrzegania prawa dla wszystkich innych instytucji państwowych, prywatnych przedsiębiorstw i obywateli zamieniona została przez partię o cynicznej nazwie „Prawo i Sprawiedliwość” w kabaretową fasadę władzy jednego człowieka. Przykładów jest aż nadto, ale ostatni gwałt na Konstytucji RP dokonany przez Grupę Trzymającą Władzę, polegający na bezczelnej odmowie Kancelarii Sejmu wykonania prawomocnego wyroku sądowego NSA w sprawie ujawnienia nazwisk osób rekomendujących kandydatów do KRS to już nie Himalaje, to już stratosfera arogancji tej Grupy.

Formalnie za ten stan rzeczy odpowiada Szefowa Kancelarii Sejmu, ale to tylko pozory. Podlega ona przecież Marszałkowi Sejmu. Tymczasem wypowiedzi publiczne PiS-owskich wicemarszałków (Marszałek do dzisiaj nie może zejść na ziemię) świadczą dobitnie o tym, że co najmniej akceptują tą sytuację.  Akceptują, czy też są jej bezpośrednimi sprawcami? Ale są przecież inni, niepisowscy wicemarszałkowie. Dlaczego ich opinie na temat tej niebywałej afery sejmowej nie przebijają się do opinii publicznej? Zabrakło odwagi? Zabrakło poczucia współodpowiedzialności za polski parlamentaryzm? Przecież nie reagując adekwatnie do sytuacji wicemarszałkowie ci stają się współudziałowcami, żeby nie powiedzieć współsprawcami kolejnego zamachu na konstytucyjne zasady państwa prawa.

Czy Agnieszka Kaczmarska, Szefowa Kancelarii otrzymała polecenie od Marszałka Kuchcińskiego niewykonania wyroku NSA wie to tylko ona i Marszałek. Ale czy w tej sprawie zasięgane były opinie Biura Prawnego Kancelarii? Jeżeli tak, to powinny one być niezwłocznie upublicznione, jeżeli nie, to… no właśnie. Zasięgnięcie takiej opinii przez Szefową Kancelarii Sejmu należało do jej obowiązków. Znalazła się bowiem w takiej oto sytuacji, że z jednej strony miała prawomocny wyrok sądu, a w drugiej administracyjną decyzję Prezesa UODO o wszczęciu postępowania w tej sprawie, nakazującą de facto niewykonanie tego wyroku. Szefowa „uległa” Prezesowi wprowadzając tym samym faktyczną kontrolę wyroków sądowych przez administrację. Kolejne mega-kuriozum: formalną podstawą zajęcia się sprawą przez Prezesa UODO była skarga… sędziego Krajowej Ray Sądowniczej! To ten sędzia, tej a nie innej instytucji wystąpił o administracyjną kontrolę orzeczeń NSA!

Sprawa jest ponad wszelką wątpliwość precedensowa i o trudnym do przeceniania znaczeniu politycznym. Tymczasem Prezes UODO wyniośle milczy, jakby to była jedna z tysięcy drobnych spraw, którymi się na co dzień zajmuje, jakby wstrzymywanie wyroków sądowych było dla niego chlebem powszednim. Jeżeli wszczęcie formalnego postępowania przeciw Kancelarii Sejmu było jego własną, autonomiczną decyzją podjętą z takiego a nie innego rozumienia swojej misji, to Prezes powinien publicznie swoją decyzję uzasadnić. Chyba, że nie była to jego decyzja autonomiczna, chyba, że na jawie oświecony został niespodziewanie laserowym promieniem prawa i sprawiedliwości z ul. Nowogrodzkiej.

Co skłoniło Grupę Trzymającą Władzę do sięgnięcia po tak drastyczne środki zapobiegające ujawnieniu nazwisk osób popierających kandydatów do KRS? Z pewnością nie chodzi tu o kwestie etyczne – one nigdy dla PiS nie stanowiły problemu. Powód może być tylko jeden: ujawnienie tych list może stworzyć realne podstawy do zakwestionowania legalności nowej Krajowej Rady Sądownictwa powołanej przez PiS. A to już niesie ze sobą konsekwencje trudne do wyobrażenia. Na dzień dzisiejszy KRS powołała już 543 nowych sędziów. Zakwestionowanie legalności KRS równoznaczne jest z zakwestionowaniem prawomocności orzeczeń tych sędziów. Oczywiście sędziowie ci są, przynajmniej w większości, Bogu ducha winni. Po prostu wplątani zostali przez PiS w tryby maszyny niszczącej państwo prawa. Można im tylko współczuć.  Ale współczuć należy przede wszystkim nam – szarym obywatelom. Podczas, gdy niektórzy młodzi adepci prawa za naturalną drogę swojej kariery uznają karierę sędziowską, ci starsi, którzy wiedzą i czują co to znaczy społeczna odpowiedzialność sędziego, masowo przechodzą na emeryturę, Już ponad 300 sędziów zapowiedziało taki krok do końca tego roku. KRS powoła oczywiście 300 nowych, których orzeczenia będą wątpliwe itd., itd. Połączenie tych dwóch praktyk: możliwość administracyjnej kontroli wyroków sądowych z potencjalną nielegalnością nowej KRS, jej wszystkich działań i potencjalnym brakiem prawomocności wyroków sędziów powoływanych przez tą KRS to już nie jest bałagan, to już nie jest chaos. To jest już totalna ruina systemu prawnego państwa.

Dlatego PiS kładzie wszystko na jedną kartę. Za wszelką cenę przeciągnąć chce sprawę KRS do wyborów parlamentarnych, które, za wszelką cenę, musi wygrać. Za wszelką cenę uzyskać musi na tyle olbrzymią władzę, że będzie mógł, niczym wielki spychacz przejechać się po tej aferze, starannie wyrównać teren i być może posadzić nawet jakieś symboliczne drzewko. Na przykład Dąb Prawa i Sprawiedliwości. A potem będzie już tylko „lepiej”. PiS lub jego następcy brnąć będą musieli, a właściwie nie brnąć a maszerować równym krokiem, ku dalszej eskalacji autorytaryzmu na drodze kłamstwa, oszustwa, argumentów siły we wszystkich odmianach.

Problem Polski jest jednak dużo poważniejszy niż nieodpowiedzialne, pozaprawne kampanie Grupy Trzymającej Władzę. Prawdziwą katastrofą dla Polski jest to, że tak po prawdzie to niebywała skądinąd afera nowej KRS, za wyjątkiem marginalnej grupy „wykształciuchów”, „łże-elit”, kilkudziesięciu dziennikarzy czy jajogłowych profesorów prawa nikogo nie obchodzi. „Suweren” ma głęboko w nosie jakąś KRS, jakąś administracyjną kontrolę nad sądami. Ważne, że dają. Oni dają. I jest dobrze i tak ma być. To właśnie takie postawy znacznej części polskiego społeczeństwa są olbrzymim źródłem ciemnej mocy PiS. To taki rodzaj społecznej świadomości zepchnie Polskę jako państwo demokratyczne w przepaść. Póki co dzień sądu – oby nie ostatecznego – wyznaczony został na 13 (nomen omen) października tego roku.