I co? – I psińco.

Cała Polska ekscytowana była przez media problemem: – Premier przeczytał już raport CBA dotyczący Prezesa NIK, czy jeszcze nie, a jeżeli nie, to kiedy zasiądzie do lektury. Premier złożył obietnicę, że uczyni znajdzie czas na lekturę tego dokumentu w miniony weekend i być może, jak powiedział,  po tej lekturze „zadzwoni do Banasia”. Oczywiście, jak zwykle słowa nie dotrzymał, w poniedziałek okazało się, że Premier miał na głowie inne, bardzo ważne sprawy i do raportu CBA nie sięgnął, więc opinia publiczna w napięciu czekała kiedy to nastąpi. Nareszcie ulga! Nastąpiło! W minioną środę. I co? – I psińco.

Cała ta sprawa z Banasiem, premierem – jego byłym zwierzchnikiem, Jarosławem Kaczyńskim i PiS to jedna wielka hucpa, to bezczelne naigrywanie się ze społeczeństwa, niestety wspierane niekompetencją mediów. Całe to powołanie tej właśnie osoby, w takim, a nie innym trybie było jedną, wielką manifestacją arogancji PiS-owskiej władzy, przekonania o swojej bezkarności. W sumie osoba samego Mariana Banasia nie jest tu najważniejsza. PiS wyrządził olbrzymią szkodę polskiemu państwu, obywatelom i szkodę jednej za najbardziej społecznie zaufanych instytucji – Najwyższej Izbie Kontroli

Pytanie zasadnicze: co Premier ma do raportu w sprawie Prezesa NIK? Otóż nie ma nic. Jeżeli ktoś miałby czytać raport i ogłaszać opinii publicznej wyciągnięte z niego wnioski w stosunku do Prezesa NIK, to jedynie Marszałek Sejmu i Prezydent. Ale Premier? Premier powinien oczywiście zapoznać się z raportem, ale nie pod kątem afery Banasia, ale pod kątem skandalicznego działania podległych Premierowi służb: CBA i ABW i Ministerstwa Finansów. To powinno Premiera interesować od samego początku. Jeżeli nie miał czasu, gdyż zajęty był podróżowaniem po kraju i opowiadaniem głupot w trakcie kampanii wyborczej do parlamentu, to przecież od takich spraw ma swój gabinet. Szef tego gabinetu powinien z takim materiałem się zapoznać i bezzwłocznie zreferować go Premierowi wraz z wnioskami. Sprawa jest ewidentna: PiS celowo opóźniał zajęcie się aferą Banasia, by nie psuć sobie kampanii wyborczej.

Premier winny jest opinii publicznej odpowiedzi na pytania: – jak to się stało, że pomimo od roku prowadzonego przez CBA badania oświadczenia majątkowego M.Banasia został on powołany na stanowisko najpierw Ministra Finansów a potem Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Premier winien również odpowiedzieć jak ocenia działalność ABW, która bez mrugnięcia okiem wydawała certyfikaty dostępu do najwyżej kwalifikowanych tajemnic państwowych osobie tak eksponowanej na potencjalny szantaż ze strony świata przestępczego i obcych wywiadów. Nic takiego nie nastąpiło i dziwnie nikt – posłowie opozycji, niezależne media – tego od Premiera nie wymaga.

Przez media mignęła dosłownie informacja, że osobny i obszerny raport w sprawie przepływów finansowych pomiędzy M.Banasiem a jego wspólnikami z krakowskiego półświatka sporządził i przekazał komu trzeba Generalny Inspektor Informacji Finansowej, urzędnik kompetentny w kwestiach badania podejrzanych operacji finansowych i prania pieniędzy. Dlaczego nikt o opublikowanie tego raportu się nie upomina? Czy Premier też go przczytał?

Premier miesiącami nie miał czasu na przyjrzenie się działalności CBA w tej jednaj z największych polskich afer. Dziwnym zupełnie trafem uczynił to po tym, jak PiS-owska marszałka Sejmu powołała dwóch wiceprezesów NIK na wniosek rzeczonego Banasia. Zbieg okoliczności? Wątpię. Powołanie tych wiceprezesów jest wymownym wydarzeniem. Od 1995 r., od wejścia w życie nowej ustawy o NIK zmieniającej charakter tej instytucji na właściwy państwu demokratycznemu, każdy z prezesów Izby kierował się przy powoływaniu swoich zastępców, z którymi tworzy Kierownictwo NIK, praktyką konsultowania swoich decyzji z klubami poselskimi. Ta bez wątpienia dobra praktyka, w połączeniu z ustawową zasadą kolegialnego charakteru działalności NIK zapewniać miała obiektywizm i niezależność Izby. Tak było przez 24 lata do minionej środy, kiedy to Pani Witek powołała kolejnych wiceprezesów – wszystkich będących politykami Prawa i Sprawiedliwości. NIK został wzięty. Dopiero po tym fakcie „Premier doczytał” a Prezes wezwał Prezesa na dywanik i wyraził oczekiwanie na jego dymisję. Jawna kpina.

Wszyscy żyją teraz w napięciu oczekując na decyzję Banasia: – poda się do dymisji, czy nie?  Groźby usunięcia Banasia z urzędu drogą nowelizacji ustawy są śmieszne. Sejm mógł bez specjalnych międzynarodowych konsekwencji uchwalać ustawy działające z mocą wsteczną w latach dziewięćdziesiątych. Ale teraz, kiedy Polska jest (jeszcze) częścią europejskiego systemu prawnego, uchwalanie prawa działającego wstecz może okazać się nieskuteczne.

Senat pręży muskuły, wzywa Banasia przed swoją komisję, ale nie będzie też mógł nic zrobić – może poza uchwaleniem jakiejś rezolucji czy apelu.

Prezes Banaś może natomiast złożyć rezygnację w dwóch przypadkach. Po pierwsze wówczas, gdy jego polityczni mocodawcy, którzy jeszcze nie tak dawno piali nad jego „krystaliczną uczciwością” zapewnią mu nietykalność. Czyli ustąpienie w zamian za ukręcenie aferze jego imienia łba. Ta opcja jest według mnie najbardziej realna. PiS nie może sobie pozwolić na smród roztaczany przez tą aferę u progu kampanii wyboru Prezydenta RP. Ustąpienie Banasia będzie sprzedawane jako kolejny wielki sukces Kaczyńskiego, który zażądał dymisji i ją otrzymał. Ma to przykryć pytanie o szerokie grono osób, które dopuściło do tej afery. Dlatego opozycja sejmowa powinna domagać się „do upadłego” powołania komisji śledczej d.s. afery Mariana Banasia i domagać się przewodnictwa tej komisji, jako że afera dotyczy najwyższych osób w państwie rządzonym od czterech lat przez PiS i instytucji najważniejszych dla ścigania przestępstw, kierowanych przez pisowskich nominatów.

Prezes Banaś, widząc jak długo rozpatrywane były przez wymiar sprawiedliwości o niebo mniejszego kalibru sprawy swojego poprzednika, może iść „w zaparte”. Mało tego – z odpierania ataków na swoją osobę może próbować czynić dowód swojej od polityków niezależności. W takim przypadku jedynym ratunkiem dla Najwyższej Izby Kontroli i dla kraju jest totalny bojkot Pana Mariana Banasia przez media, polityków, a nawet przez pracowników Izby. Sprawa jest ekstraordynaryjna. Namawianie pracowników NIK do bojkotu swojego szefa jest czymś niebywałym. Ale afera Banasia najbardziej odbije się właśnie na Izbie, na jej autorytecie i skuteczności. Dlatego z racji  współodpowiedzialności za Izbę powinni oni włączyć się do dzieła ratowania NIK. A straty wizerunkowe są ogromne.

SEPUKU

Jesteśmy świadkami osobliwego wydarzenia. Partia polityczna, uważająca się za lewicową, popełnia otóż publicznie zbiorowe samobójstwo i to niemal nazajutrz po ogłoszeniu swojego triumfu w wyborach parlamentarnych. Jest to moment osobliwy, historyczny, godny uwagi i odnotowania. A nade wszystko godny analizy i wniosków.

Uczestniczyłem niedawno – trochę z przypadku – w obradach dolnośląskiej  Rady Wojewódzkiej SLD. Członkowie RW, przewodniczący rad powiatowych wysłuchali informacji Sekretarza Generalnego SLD o przygotowaniach partii do przekształcenia się w nowy byt polityczny. Determinanty tego przekształcenia są dla kierownictwa SLD dwa: przeprowadzić je w ten sposób, aby nie stracić budżetowej dotacji, jaką SLD uzyskał z racji wyniku wyborczego oraz tak, aby nowa partia powstała z przekształconego w ten sposób Sojuszu była do zaakceptowania przez partię Biedronia „Wiosna”. Na pytanie „po co?” odpowiedz jest jedna, powtarzana od jakiegoś czasu jak mantra przez kierownictwo SLD i nowo wybranych posłów: „po to, aby za cztery lata, lub wcześniej, rządzić lub współrządzić krajem”. Przyznam, że oczekiwałem uzasadnienia w rodzaju: „chcemy rządzić, aby realizować nasz program, naszą, lewicową wizję państwa, społeczeństwa i gospodarki”. Tymczasem dokument KW SLD „Polska jutra” jest, jak zaznaczają to sami autorzy, zbiorem postulatów. Trzeba powiedzieć postulatów z reguły słusznych i oczekiwanych, ale w sumie doraźnych. Są to postulaty na dziś i jutro. Autorzy w żaden sposób nie udowadniają, że potrafią myśleć strategicznie, że potrafią nie tylko trafnie zidentyfikować zagrożenia i wyzwania jakie stają przed Polską i Polakami, ale i znaleźć na nie skuteczne remedium. Ani słowem autorzy nie zająknęli się na kluczowy temat: „Polska w świecie jutra, Polska na arenie międzynarodowej”. Dokument ten nie wyczerpuje więc znamion programu partii pretendującej do rządzenia, a więc do wzięcia odpowiedzialności za państwo. Żądza rządzenia jest jednak przeogromna i hasło „będziemy rządzić” ma w zamyśle autorów być najwyraźniej główną atrakcją nowej partii.

Polityka kierownictwa SLD jest bezrefleksyjną kontynuacją doktryny Aleksandra Kwaśniewskiego, przewodniczącego SdRP, który jeszcze w 1991 r. stwierdził, że SdRP nie potrzebuje być partią wartości ale „musi nauczyć się wygrywać wybory”. Wydawać by się mogło, że po tylu kolejnych wyborczych doświadczeniach SdRP a później SLD jednoznacznie wskazujących, że hołdowanie zasadom wyborczego pragmatyzmu prowadzi wprawdzie do chwilowych sukcesów, po których następują jednak bardzo bolesne i co raz boleśniejsze upadki, zwycięży w SLD opcja szukania siły politycznej w trwałym politycznym zapleczu związanym z atrakcyjną dla tego zaplecza wizją przyszłości społeczeństwa i państwa. Nic z tego. Sprawy idą w odwrotnym kierunku. Kultywowanie przez lata dojutrkowego pragmatyzmu doprowadziło do chemicznego wyprania SLD z poszukiwań koncepcyjnych, z wewnętrznej, permanentnej a nie doraźnej dyskusji programowej.

Tragiczne skutki tej polityki dały o sobie znać w całej pełni na wspomnianym zebraniu dolnośląskiej Rady Wojewódzkiej SLD. Zebranemu aktywowi przedstawiono następujący scenariusz. SLD zmieni swój statut, w tym swoją nazwę (co jeszcze w tym statucie – nie wiadomo) tak, aby możliwe dla „Wiosny” stało się dołączenie do tego nowego bytu politycznego. Ustalono już, że w nowej partii będzie dwóch współprzewodniczących i podobną strukturę zalecono na szczeblach niższych. Okazało się, że z nazwą nowej partii jest pewien kłopot, gdyż nazwa „Lewica” zostało już przez kogoś zastrzeżone, ale, jak powiedział obecny i prawdopodobnie przyszły Sekretarz Generalny, „jakoś sobie z tym poradzimy”. Charakterystyczna była odpowiedz Sekretarza Generalnego na pytanie „co z członkostwem i legitymacjami SLD”. Zdaniem M.Kulaska zostanie zachowana ciągłość członkostwa, nie będzie potrzeby formalnego wstępowania do nowej partii. A legitymacje? – a po co nam nowe legitymacje? -po co wydawać pieniądze na drukowanie kolejnych plastików? – pytał retorycznie sekretarz generalny SLD. Bez echa pozostało wystąpienie jednego z działaczy sygnalizującemu, że należy liczyć się z odejściami z partii – mimo tego, że wsparł go komentarz z sali „- już odchodzą”.

Zanosi się więc na nową partię, której deklaracja ideowo-programowa jest nieznana i nie jest przedmiotem konsultacji, partii, na którą reakcja zarówno członków SLD jak i „Wiosny” jest nierozpoznana. Tymczasem wrocławskie powyborcze doświadczenia współpracy SLD z „Wiosną” niewiele mają wspólnego z atmosferą miłości roztaczaną w mediach przez szefów tych partii w Warszawie.

Zanosi się również na to, że członkostwo w nowej partii nie będzie ewidencjonowane. Partię tworzyć więc będzie jakoś tam uformowany aktyw, działający w chmurze mniej lub bardziej zidentyfikowanych partyzantów. Mówiąc krótko tworzony jest nowy byt polityczny, nad którym unosi się chmara poważnych znaków zapytania.

Największym dramatem dolnośląskiego zebrania rady wojewódzkiej SLD było moim zdaniem wystąpienie jej przewodniczącego – dzisiaj już posła na Sejm. Marek Dyduch dziękując po wielokroć aktywowi SLD za kampanię wyborczą stwierdził w pewnym momencie coś takiego: „Musimy dokonać przekształcenia partii, wpuścić młodych i oddać im władzę. Czas nam na polityczną emeryturę. Ja sam zamierzam zrezygnować z funkcji przewodniczącego rady wojewódzkiej”. To wystąpienie zasługuje na szerszy komentarz.

Na całym świecie wiek 60 lat jest dla polityka wiekiem złotym, wiekiem jego pełnej dojrzałości i odpowiedzialności. Oczywiście polityk może czuć się wewnętrznie wypalony ideowo i programowo. Ale wypalony polityk zazwyczaj po cichu usuwa się z życia politycznego, a nie czyni ze swojej ideowej i programowej impotencji przepustki do uczestniczenia w tym życiu. A już z pewnością nie powinien swoją niemocą zarażać innych i ciągnąć ich za sobą. Dyduch najpierw podziękował za kampanię wyborczą aby w kolejnych słowach powiedzieć ni mniej ni więcej tylko „spadajmy, pora na nas”. Zapewne nie zdawał sobie sprawy, że takie działanie to odbieranie praw ludziom z racji ich wieku, to ageism w czystej postaci – dyskryminacja, która z zasady obca powinna być demokratycznej partii lewicowej.

Rzecz jednak w tym, że poseł Dyduch kreśląc „świetlaną” przyszłość partii nie świecił własnym światłem. Dokładnie takie same opinie i hasła słyszę od kilku ładnych lat z ust Przewodniczącego SLD Włodzimierz Czarzastego. Po raz pierwszy usłyszałem dosłownie te same sformułowania ponad 3 lata temu, też we Wrocławiu, kiedy to Czarzasty zapowiadał odmłodzenie partii i konieczność uwolnienia jej z balastu „starego aktywu”. Obecna sytuacja Sojuszu jest efektem wieloletniego, konsekwentnego działania Włodzimierza Czarzastego, z determinacją zmierzającego do zamknięcia karty pod tytułem SLD. To wszystko dzieje się w 30-tą rocznicę utworzenia Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej. Od samego początku wewnątrz tej partii obecny był wątek   ucieczki od przeszłości. Pamiętamy wiele prób rozbicia SdRP, skłócenia, likwidacji. Częściowo udało się to przez przekształcenie SdRP w SLD. Dzisiaj świadkami jesteśmy aktu ostatniego – wywabiania SLD z mapy politycznej. Początkowo rolę wywabiacza, miała pełnić Platforma Obywatelska. Gdy ten projekt nie wypalił, znalazł się „na szczęście” pod ręką nowy, dosyć przypadkowy rozcieńczalnik w postaci „Wiosny” Biedronia.

W minionej kampanii wyborczej Czarzasty rolę SLD sprowadził do roli techniczno- organizacyjnej. SLD wyzbył się firmowania pracami nad programem wyborczym „Lewicy” przekazując je „Wiośnie”. Co dzieje się po wyborach? Na najważniejszą, najbardziej eksponowaną funkcję polityczną szefa klubu parlamentarnego desygnuje się nie szefa największej partii koalicyjnej, ale przedstawiciela „Wiosny”. Przewodniczący klubu parlamentarnego to na scenie politycznej osoba dużo bardziej znacząca niż wicemarszałek Sejmu. Ten bowiem, z racji funkcji w Prezydium Sejmu ma z urzędu stępione ostrze polemiki politycznej. Nie koniec na tym. Znamiennie ukształtowano Prezydium Klubu „Lewica”. W jego 10-osobowym składzie nie znalazł się nikt z SdRP-owskim pochodzeniem. Za burtą znaleźli się tak doświadczeni parlamentarzyści jak Marek Dyduch czy Tadeusz Tomaszewski.  To hasło łączenia młodości z doświadczeniem w realu. Już tylko wisienką na torcie jest ostentacyjne wręcz pokazywanie się w mediach Przewodniczącego Czarzastego wyłącznie w otoczeniu ludzi, którzy z SdRP się nie kojarzą. SLD oddało przywództwo polityczne w klubie parlamentarnym a przed „frakcją” SLD trudne czasy. Jej jedność wystawiana będzie na próbę z jednej strony przez proces „przekształceniowy” SLD a z drugiej przez jasną, lewicowo bardzo wartościową postawę Zandberga, polityka o charyzmie zdecydowanie górującej zarówno nad Czarzastym jak i Śmieszkiem czy Gawkowskim.

SLD zniknie – to rzecz przesądzona. Nie mogę jednak zgodzić się z tezą, że dzieje się tak za sprawą wieku i „nieprawego” pochodzenia jego aktywu. Dzieje się tak, gdyż od wielu kadencji kierownictwa SLD nie były w stanie wypracować formuły nowoczesnej partii lewicowej, nie potrafiły zaszczepić młodym Polakom lewicowych idei, skupiając się na politycznym, doraźnym pragmatyzmie. Włodzimierz Czarzasty postanowił dokończyć ten proces agonii SLD, a przez to i jego poprzedniczki SdRP. Nie będę zdziwiony, gdy ten okres oceniony zostanie przez historyków jako okres „autodekomunizacji” polskiej lewicy. Zasługujący może na jakiś medal „Za zasługi w dekomunizacji”, lub „Za zasługi w walce z postkomunizmem”?

Dokonując przekształceń SLD nie idzie, jak 30 lat temu PZPR do konkretnego celu, konkretnej wizji nowej partii. Czarzasty prowadzi SLD w nieznane. Ważne jest, że kapsuła z wąską, starannie dobraną załogą na minimum cztery lata zapewniła sobie polityczną egzystencję. Dla ludzi mojego pokroju, zwłaszcza dla tych z legitymacją SdRP nr 001 sytuacja jest jednak trudna. Czy godzić się z upokarzającą rolą członka partii „drugiego sortu”, rolą zbędnego balastu, czy też honorowo samemu opuścić tą łódź? Póki co członkom SLD dedykuję wstępniak do noworocznego wydania „TAMY”, gazety wrocławskiej SdRP z grudnia 1991r:

Noworoczna przypowieść o odrzutowcach, Ewangelii i socjalizmie.

Jakże doskonałym urządzeniem jest nowoczesny odrzutowiec pasażerski. Jest on najszybszym i najbezpieczniejszym środkiem masowej komunikacji. Nie tylko z racji swojej wspaniałej konstrukcji, silnikom, komputerom, ale również dzięki lotniskom, urządzeniom radiolokacyjnym, naziemnej i satelitarnej kontroli lotów, dzięki całemu systemowi w którym współpracuje najnowocześniejszy sprzęt z dziesiątkami tysięcy wykwalifikowanych ludzi. Co to ma wspólnego z Ewangelią i socjalizmem? W Ewangelii zawarte są nauki Jezusa, ten zaś, jak wiadomo, nauczał przez analogie.

Jak to więc było z tymi odrzutowcami? Przecież nie od razu stały się one tak doskonałe. Początki dzisiejszych samolotów to nieporadne konstrukcje maniaków opętanych bezbożną ideą zbudowania latających maszyn cięższych od powietrza. Budowali swoje pokraczne urządzenia, rujnowali się majątkowo, ginęli. Narażali się na śmiech i drwiny maluczkich, którzy ich działania uznawali za poważenie się na prawa naturalne i boskie.

Realny socjalizm był też taką nieporadną próbą poważenia się na naturalne – wydawało się niewzruszalne, boskie wręcz prawa ekonomiczne. Nie wiem, czy bardziej odpowiada on tej śmiesznej konstrukcji, w której pilot machał drewnianymi skrzydłami naśladując lot kaczki, czy wielopłatom napędzanym siłą mięśni, którym nie dane było zaznać swobodnego lotu. Najpewniej były czymś na kształt owej machiny uwiecznionej na archiwalnych filmach, która wzbiła się w powietrze, przeleciała kilkadziesiąt metrów i rozbiła się w drobny mak.

 Jedno jest oczywiste. Bez tych konstruktorów-szaleńców, bez ich wiary w słuszność swojego rozumowania, bez ich śmiesznych dzisiaj konstrukcji, bez ich ofiar – nie było by współczesnego lotnictwa. Tak samo bez realnego socjalizmu, bez PRL-u, nie będzie na świecie ustroju społecznej sprawiedliwości. A przecież taki ustrój będzie. Nowy, lepszy samolot wzbije się w przestworza! Nieprawdaż?

A więc do dzieła – konstruktorzy idealiści, naiwniacy, marzyciele. Nasza jest przyszłość!

 

Zwyczajne draństwo

Poważni politolodzy i publicyści podnoszą ostatnio tą kwestię, że budowanie przez opozycję swojej pozycji na krytyce PiS jest niecelowe, niewłaściwe i nieskuteczne, gdyż PiS pozyskało sobie znaczą część elektoratu i zdobyło tych, którzy uznali się za poszkodowanych w wyniku transformacji ustrojowej.  Nie zamierzam odmawiać zasług PIS w tym, że skutecznie odwołał się do tej części społeczeństwa, która w imię apoteozy wolnego rynku i indywidualnej przedsiębiorczości odsunięta została na margines przez elity przejmujące w 1989 r. odpowiedzialność za Polskę i jej przyszłość. Mam jednakże ogromne wątpliwości, czy ten polityczny manewr wynikał rzeczywiście z głębokich przesłanek ideowych liderów prawicy. Poważnie skłaniam się ku temu, że odwołanie się do tzw. „suwerena”, rzucenie hasła „wstawania z kolan” było wynikiem chłodnej analizy i cynicznej kalkulacji, mającej swoje pierwociny w amerykańskich doświadczeniach z Fox News, Cambridge Analytica i służyło jedynie zdobyciu i utrzymaniu władzy. Tak czy inaczej niegodziwość pisowską i draństwo należy pokazywać i opisywać. Dla potomności choćby.

Oto historia prawdziwa. Nazwa instytucji, stanowiska bohaterów i ich imiona zostały z oczywistych względów (co za czasy!) zmienione. Rzecz działa się w ważnej instytucji publicznej o nazwie, dajmy na to „Agencja”, a jej bohaterem był urzędnik o imieniu Antoni. Antoni pracuje w Agencji od ponad 20 lat – trafił do niej bezpośrednio po studiach. Przechodząc kolejne szczeble zawodowej kariery, w swoim czasie uzyskał status urzędnika Służby Cywilnej i w momencie przejęcia przez PiS władzy w 2015 r. zajmował stanowisko zastępcy kierownika oddziału. Przystępując do totalnej czystki w Agencji PiS wymieniło całe jej kierownictwo. Natrafiło jednak na problem statusu służbowego Antoniego, toteż nowe, słuszne już kierownictwo usilnie zaczęło namawiać go do zrzeczenia się statusu urzędnika SC. Antoni pozostał jednak przy swoim, nie dał się namówić. Efekt był taki, że z tytułu „zmian organizacyjnych” przeniesiono go, z zachowaniem warunków płacowych, do innej komórki organizacyjnej, na niższe oczywiście stanowisko. W Agencji urzędnicy przechodzą okresowe oceny swojej pracy, dokonywane przez ich przełożonych. Antoni również poddany został takiej ocenie przez swojego nowego zwierzchnika – z pisowskiego nota bene nadania, ale fachowca, doświadczonego pracownika Agencji. Otrzymał ocenę najwyższą z możliwych. Problemy zaczęły się w momencie odejścia tego zwierzchnika na emeryturę.

Pewnego dnia Antoni „zaszczycony” został wizytą w swoim skromnym pomieszczeniu samego, najwyższego Naczelnika. Ten, nie owijając sprawy w bawełnę, zaproponował Antoniemu, aby ten – uwaga! – ni mniej, ni więcej tylko wyraził dobrowolną zgodę na obniżenie mu jego oceny okresowej o jeden stopień.  Okazało się bowiem otóż, że ta najwyższa ocena była jego trzecią najwyższą oceną z rzędu. Zgodnie natomiast z pragmatyką urzędniczą uzyskanie takiej oceny MUSI skutkować służbowym awansem – w tym przypadku na stanowisko kierownicze. PiS jednak nie może w żaden sposób dopuścić do awansowania urzędników powołanych przez z gruntu niesłuszne i nieczyste siły. Ponadto awansując Antoniego musieli by wcześniej jakieś stanowisko kierownicze oczyścić z zajmującego go pisowskiego nominata. Pan Naczelnik, najwidoczniej dbając o swoją reputację w pisowskiej para-mafijnej strukturze zdecydował się na jawny, ordynarny szantaż. Dał Antoniemu wyraźnie do zrozumienia, że nieprzyjęcie jego oferty skutkować będzie totalnym uprzykrzeniem mu pracy, niekończącymi się kontrolami, które zawsze przynieść mogą jakiś skutek i w efekcie zwolnienie dyscyplinarne z utratą wszystkich przywilejów wynikających ze statusu urzędnika Służby Cywilnej.

Antoni mając na utrzymaniu liczną rodzinę był bez wyjścia i temu szantażowi uległ. Dobrowolnie zgodził się na obniżenie mu oceny jego wieloletniej pracy.

Ilu takich Antonich jest w Polsce? Ilu złamano charaktery, kariery?  W imię czego? W imię czego?

Macierewicz wraca

Bez większego zainteresowania oczekuję wystąpienia Marszałka – Seniora otwierającego pierwsze posiedzenie nowo wybranego Sejmu. Wiem mniej więcej co powie.

Większość komentatorów powiela tezę, że powierzenie Macierewiczowi godności Marszałka Seniora jest symbolicznym odstawieniem tego polityka na boczny tor. Nie podzielam tych opinii. Macierewicz nie raz już pokazał, że na boczny tor odstawić się nie da. I tak będzie i w tym przypadku – wykorzysta tą okazję do swojej nowej gry.

Pytanie tylko, czy rzeczywiście swojej. Mam w pamięci wystąpienie jego poprzednika: Konrada Morawieckiego w roli Marszałka Seniora, inaugurujące prace dogorywającej obecnie kadencji Sejmu. W wystąpieniu tym Morawiecki dokonał rzadkiej sztuki: mówił dwoma głosami jednocześnie: swoim i Kaczyńskiego. Swoje, własnego autorstwa wątki starannie przeplatał wątkami, które w następnych miesiącach i latach rozwijał J. Kaczyński, a trudno sobie wyobrazić, aby Kaczyński uznał czyjąś nad sobą dominację programową. Przykładów można mnożyć, przywołam tylko wołania Marszałka Seniora o  nowa konstytucję dla Polski i dla Europy oraz zapowiedź ich przygotowania. Innymi słowy wystąpienie Kornela Morawieckiego było prezentacją w pigułce programu i zasad działania Prawa i Sprawiedliwości w nowej kadencji parlamentu.

Tak będzie i tym razem. Wybór Macierewicza przez Prezydenta Dudę, jego niedawnego jeszcze jawnego wroga na godność Marszałka Seniora nie jest przypadkowy i daleki od pustych gestów „na otarcie łez” wobec schodzącego ze sceny polityka. Jarosław Kaczyński i prawicowy obóz któremu lideruje staje przed poważnymi wyzwaniami. Już mnożą się sygnały o ograniczaniu przedmiotowym, czasowym lub w obydwu tych wymiarach obiecanek wyborczych PiS. Najbliższym sprawdzianem będzie przyjęcie przez nowy Sejm budżetu państwa, w projekcie którego nie znalazły się środki na zapowiadane 13-te emerytury. Ale to dopiero początek. Nieunikniona podwyżka cen energii pociągnie za sobą podwyżkę cen towarów i usług. Czarne chmury gromadzą się nad ZUS, którego oficjalne prognozy rozwoju sytuacji w obszarze zabezpieczenia emerytalnego są gorzej niż pesymistyczne. Kontrowersje wewnątrz obozu władzy wokół sztandarowej propozycji zniesienia limitu 30-krotności składek na ZUSA dla przedsiębiorców. To już nie „wrogie rozgłośnie telewizyjne”, ale obecna i prawdopodobnie przyszła Pani Minister wieszczy nadciągające schłodzenie gospodarki. A przecież jeszcze   tak niedawno PiS sypało miliardami jak z rękawa, podkreślając przy każdej okazji, że „oddają Narodowi to, co poprzednicy nakradli”. Nie było projektu sprzyjającego kampanii wybiorczej, na który nie znaleziono pieniędzy. Na każdym szczeblu: w gminach, w powiatach, województwach. I gdyby sytuacja była standardowa, czyli koniec wyborów – zapominamy o obietnicach, to może by jakoś to przeszło. Ale z jednych wyborów wchodzimy z marszu w kolejną kampanię: wyborów prezydenckich. W momencie oddawania głosów realność PiS-owskich obietnic będzie w poważnym już zakresie zweryfikowana i ta weryfikacja może mieć znaczenie dla decyzji wielu wyborców.

Na problemy gospodarcze nakładają się poważne problemy wizerunkowe PiS. Niespotykana, o skali i znaczeniu trudnym do ogarnięcia dla wielu tzw. „afera Banasia”, afera hejterska w Ministerstwie Sprawiedliwości, druzgocące dla „dobrej zmiany” orzeczenie TSUE w sprawie legalności skrócenia wieku emerytalnego sędziów SN, nominowanie do Trybunału Konstytucyjnego osób, które w żaden sposób nie powinny się w nim znaleźć –  to tylko niektóre z przykładów  świadczących o szybkim, moralnym zużywaniu się władzy Jarosława Kaczyńskiego.

Dlatego wystąpienie Marszałka Seniora będzie znamienne. Zakładam, że, podobnie jak 4 lata temu Marszałek Senior śpiewać będzie jednocześnie na dwa głosy: przedstawiać będzie swoje tezy, swoje poglądy przeplatając je tym, co Kaczyński każe mu uwzględnić. Jednego jestem pewien. Macierewicz jest idealnym politykiem do zapowiedzenia kierunku zaostrzenia politycznego kursu PiS. Zgodnie ze stalinowską doktryną mówiącą, że „walka klasowa zaostrza się w miarę postępów budowy komunizmu” PiS ustami Macierewicza chwalić będzie z jednej strony „epokowe, historyczne  osiągnięcia i sukcesy” minionej kadencji a z drugiej strony wskazywał będzie wrogów „dobrej zmiany”. Spodziewam się, że na najwyższe maszty wciągnięty zostanie sztandar głoszący konieczność kontynuacji i wzmożenia walki z „postkomuną”. Postkomuna to dzisiaj nie tylko, a właściwie nie tyle byli członkowie PZPR, co przede wszystkim „zdrajcy okrągłostołowi” i ich następcy. Nieprzypadkowo Macierewicz publicznie chwali dzisiaj  kandydaturę Piotrowicza do TK podkreślając jego „zasługi w walce z postkomunizmem”. Ten wybór i to jego uzasadnienie, to jest właśnie zapowiedź głównego kierunku działania PiS w najbliższych dniach i miesiącach.  W jakiś sposób odwracać trzeba przecież, przed prezydenckimi wyborami, uwagę społeczeństwa od nieuchronnego bankructwa niedawnych przedwyborczych obiecanek, od faktów niezbicie potwierdzających mafijny charakter PiS-owskiej władzy na wszystkich szczeblach. Igrzyska w Polsce zaczną się na dobre 12 listopada 2019 r.