List od świata

Ambasador, będący oficjalnym przedstawicielem rządu w obcym państwie nie powinien angażować się w wewnętrzne problemy państwa – gospodarza. Jeżeli zaś to czyni – to musi mieć ku temu bardzo ważne powody. Jedynym po prawdzie powodem, uzasadniającym oficjalną interwencję ambasadora w wewnętrzne sprawy kraju, w którym pełni misję,  może być uznanie, że działania władz tego kraju stanowią zagrożenie dla interesów państwa, którego jest przedstawicielem.  Oczywiście takie interwencje się zdarzają.

Ale jednoczesna interwencja 50-ciu ambasadorów? To wydarzenie bezprecedensowe, to ewenement na skalę światową. A takim ewenementem jest właśnie list 50 ambasadorów do polskiego rządu w sprawie obrony praw społeczności LGBT w Polsce. Pytanie, na które warto szukać odpowiedzi to co skłoniło ambasadorów do takiego radykalnego kroku? Jakie interesy reprezentowanych państw narusz polska praktyka polityczna?

Jeszcze jeden aspekt: trudno sobie wyobrazić, aby ambasadorowie, podpisując to wspólne wystąpienie działali bez porozumienia za swoimi rządami. Jest raczej pewne, że uzyskali na takie działanie zgodę, a więc ich stanowisko należy uznać za stanowisko ich rządów.

Istota problemu leży w tym, że w opinii autorów listu działania polskiego rządu godzą w prawa człowieka, rządząca w Polsce elita polityczna utrzymuje tymczasem i nagłaśnia tezę, że chodzi o  „ideologię”. I w tym jest problem, w odrzuceniu przez polskie elity uniwersalności praw człowieka i sprowadzenie ich do jakiejś „ideologii”. Jeżeli dopuści się do ideologizacji praw człowieka nawet w małym społecznie wymiarze, to otworzy to drogę do szerokiego i uznaniowego w praktyce ograniczania praw człowieka w innych obszarach. Nie należy zapominać, że zbrodnie przeciwko ludzkości dokonywane w epoce kolonializmu uzasadniane były również ideologią – wyższości rasy białej nad kolorowymi. Podobnie z ideologiczną podbudową zbrodni Hitlera i Stalina.

Świat wyciągnął z mrocznej historii wnioski w postaci powszechnie akceptowanych praw  człowieka, a Polska usiłuje do tej przeszłości wracać. I to musi budzić sprzeciw świata wyrażony między innymi w liście ambasadorów. Sprowadzenie praw człowieka do ideologii stanowi zagrożenie dla współczesnych fundamentów ich państw, dla ich społeczeństw. Dlatego interweniują, dlatego protestują.

Politycy prawicy wpadli we własne sidła. Od zarania uprawiają polityczną praktykę zdobywania „rządu dusz” przez kreowanie wyimaginowanych wrogów a siebie na obrońców ludu przed tym wrogiem. Przypomnieć trzeba, że pierwszym wrogiem naznaczonym jeszcze w 2015 r. przez Kaczyńskiego byli Niemcy. Potem Rosjanie, Żydzi, uchodźcy, lekarze, dziennikarze, sędziowie, prokuratorzy. Oczywiście cały czas wrogami byli „komuchy” do których ostatnio zaliczono również polityków Platformy Obywatelskiej. W mnożeniu „wrogów ludu” PiS prześcignął wszystkich. Aż trafiło na środowisko LGBT. Spindoktorzy PiS uznali, że odwołanie się do homofobii części społeczeństwa, do jego zacofania, braku wiedzy o istocie i problemach społeczności LGBT w połączeniu ze zdyskredytowanym pojęciem „ideologia” przyniesie oczekiwane skutki wyborcze. Nie pomylili się, tym bardziej, że uzyskali gorące poparcie polskiego Kościoła Katolickiego, działającego tym razem wbrew swojemu watykańskiemu zwierzchnikowi. Sukces wyborczy został osiągnięty, ale za olbrzymią cenę, którą płacimy my wszyscy.

PiS nie uważa środowiska LGBT za społeczną mniejszość, za pełnoprawną społeczną odrębność. Uważa ich za zwyrodnialców, zboczeńców, co najmniej za ludzi chorych, których należy leczyć. Ponieważ nie może (póki co) wprost, z urzędu i fizycznie występować przeciwko niemu, nadaje swojej misji charakter wojny ideologicznej. To właśnie Prawo i Sprawiedliwość pospołu z polskim Kościołem katolickim ideologizują problem. I w tym punkcie zderzają się z całym światem.

Charakterystyczna jest reakcja polskich władz na „List 50-ciu”. Sprowadza się ona do linii wytyczonej przez Andrzeja Dudę w kampanii wyborczej: „Nie będą nam w obcych językach narzucali jaki ustrój mamy mieć…”. Wystąpienie okoliczność  „Listu” Ministra Sprawiedliwości jest  najlepszym tego przykładem. Z drugiej strony ze wszystkich pisowskich i propisowskich gardeł okrzyki, że Polska jest światowym wzorem poszanowania praw człowieka i wolności. Białe jest czarne, a czarne jest białe.

Najgorsze jednak jest to, że afery wokół pisowskiej nagonce przeciw środowiskom LGBT nie można oderwać od deklaracji samego wodza i ideologa PiS, Jarosława Kaczyńskiego, który swego czasu grzmiał z trybuny:  „Jeżeli nawet w pewnych sprawach pozostaniemy w Europie sami – to pozostaniemy! I będziemy tą wyspą wolności, tolerancji…”

Jest w tym coś niepokojąco szaleńczego. To ta łatwość w zupełnie fałszywej interpretacji Słowackiego i traktowanie Polaków jako „kamieni przez Boga rzucanymi na szaniec”. Przeciwko Europie, przeciwko Watykanowi, a jak trzeba przeciwko całemu światu. Takie działanie, to działanie sekciarskie, tyle tylko, że sektą w świecie usiłuje się uczynić cały naród.

Obyśmy tylko nie skończyli jak członkowie sekty „Świątynia Ludu Uczniów Chrystusa”.

Żenada rządzących

Od ponad tygodnia 37. milionowy naród ekscytowany jest przez wszystkie media informacjami, częściej strzępkami informacji spod drzwi budynku przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie, lub innego, przy ul. Parkowej. Dogadali się, czy nie? Na jakich warunkach? Kto odejdzie z rządu, a kto pozostanie? Tym razem osobą nr 1 nie jest Jarosław Kaczyński, lecz „złoty chłopak” Zbigniew Ziobro – Minister Sprawiedliwości i Prokurator Krajowy.  W rządzącej koalicji mocno tąpnęło. Zaczęto straszyć się nawzajem wcześniejszymi wyborami, rządem mniejszościowym itp. Politycy Zjednoczonej (sic!) Prawicy nie przebierali w słowach, starając się dopiec adwersarzowi – do niedawna wiernemu druhowi w bojach z obrzydliwym lewactwem.

Ważnym aspektem kłótni były udziały koalicjantów w grabieniu spółek skarbu państwa przez obsadzanie ich władz swoimi ludźmi, na ogół kompetentnymi inaczej, ale wiernymi i oddanymi. Wujowie, szwagrowie, synowie, córki, żony – wszyscy. Wszak rodzina musi być na swoim – nieprawdaż?

Nepotyzm Zjednoczonej Prawicy nie tylko osiągnął wymiar kosmiczny. On stał się regułą, zasadą. Kiedyś, kilka lat temu popularne było powiedzenie, zwłaszcza wśród samorządowców, że w obecnych czasach tylko głupiec się nie zadłuża. Dzisiaj tylko głupiec nie rozmieszcza swoich krewnych i znajomych na atrakcyjnych, państwowych posadach. Można mieć obawy, że nie chodzi już tylko o zwykłe dbanie o swoich. Najprawdopodobniej obsadzanie swoimi jest dzisiaj rodzajem przepustki do kasty rządzącej: nie obsadzasz – jesteś niepewny, niegodny zaufania.

Istotą kłótni w koalicji jest więc to, które ugrupowanie ile ma wyszarpać z tego postawu płótna, którym jest Rzeczpospolita, oraz to kto zapewni sobie szanse w najbliższych wyborach parlamentarnych.

Żenada, żenada i jeszcze raz żenada. Jedynym logicznym wyjaśnieniem tej całej awantury może być dążenie Kaczyńskiego do uchwalenia za wszelką cenę kuriozalnej, haniebnej ustawy o bezkarności pisowskich polityków i spacyfikowanie ambicji Ziobry. Tymczasem „walcząc o swoje” Zbigniew Ziobro publicznie postawił ustawie veto. Nie zareagował pan minister od sprawiedliwości zaraz po tym, jak taki projekt ujrzał światło dzienne, nie darł szat na posiedzeniach rządu, nie grzmiał na konferencjach prasowych. Wykorzystał swoje veto instrumentalnie, jako dźwignię nacisku na Kaczyńskiego domagając się większej liczby łupów. Oczywiście ma to związek z ambicjami Ziobry objęcia sukcesji po Kaczyńskim – nowy lider musi wszak okazać skuteczność w zabiegach o swój dwór i akolitów.

Jak można się było spodziewać z dużej chmury ledwie pokropiło. Ogłoszono koniec konfliktu, a jedyną ważną zmianą jest zapowiedź wejścia Jarosława Kaczyńskiego do rządu w roli wicepremiera bez teki. To w istocie oryginalne rozwiązanie. Po pierwsze jest ono w sprzeczności z zapowiedziami rządu dokonywania cięć w administracji. Tymczasem jednak funduje się Narodowi nowy urząd. A nie chodzi przecież o gabinet, biurko, telefon i samochód z kierowcą. Taki wicepremier, nadzorujący kluczowe dla państwa resorty (sprawiedliwości, administracji i spraw wewnętrznych oraz ministerstwo obrony) a przy tym szefujący  nowemu komitetowi bezpieczeństwa będzie potrzebował sztabu asystentów i zastępów doradców różnej maści. Nie koniec na tym. Aby taki super-wicepremier mógł efektywnie urzędować muszą zostać stworzone nowe procedury komunikowania się wewnątrz rządu i pomiędzy rządem a Prezydentem. Niewątpliwie bowiem Kaczyński, jeśli obejmie zakres kompetencji, o którym się mówi, istotnie osłabi pozycję Prezydenta kraju w takich sprawach jak wojsko, obronność i bezpieczeństwo.

Jest jeszcze jedna ciekawostka związana z tym novum. Wicepremier Kaczyński będzie miał swojego formalnego zwierzchnika w osobie Premiera Morawieckiego, który ostatnie lata owocnie spędził na publicznym pianiu peanów na temat prezesa PiS i upraszaniu się o jego łaski przekraczając w tym znacznie standardy zwykłego lizusostwa. Kasztany przeciw orzechom że ta zwierzchność będzie iluzoryczna. W istocie nastąpi osłabienie pozycji również Premiera polskiego rządu. Współczuć można będzie tylko polskim partnerom za granicą, którzy formalnie kontaktować się będą musieli z Morawieckim ale pilnie obserwować będą co w danej sprawie ma jego podwładny.

Gdyby te gierki nie dotyczyły naszego kraju można by uznać je za egzotyczne i zabawne. Niestety tak nie jest.

Jest jednak nadzieja. Koalicja w istocie nie tylko popękała, ale przez czas jakiś przestała istnieć. Wychodzi na to, że udało się ją posklejać z powrotem. Ale rozbita filiżanka, choćby nie wiedzieć jak kunsztownie sklejona nigdy nie odzyska pierwotnej urody ani nigdy nie odzyska swoich walorów użytkowych. Zawsze pozostanie już rozbita, choć sztucznie jeszcze połączona.

Kaczyński słupem?

Kaczyńskiego należy słuchać – jego publiczne wypowiedzi często mają drugie dno. Już prawie wszyscy zapomnieli jego słynną myśl wypowiedzianą z trybuny sejmowej 18 października 2018 r.: „Nas nie przekonają, że białe jest  białe a czarne jest czarne”. Uznano to za lapsus językowy, ale czy zasadnie? Praktyka komunikacji PiS z elektoratem w 100% potwierdza, że PiS tą zasadą kieruje się na co dzień. Ostatnią próbkę tej praktyki zafundował nam niejaki Jaki, eurodeputowany, który kilka dni temu przekonywał Parlament Europejski że „strefy bez LGBT w Polsce to prowokacja lewicy, która wywiesza takie tablice na granicach miast”. Nie zająknął się nasz dzielny przedstawiciel o finansowej rekompensacie, jaką bezprawnie funduje jego były szef – minister nomen omen sprawiedliwości – gminom, które utraciły wsparcie finansowe ze środków UE wskutek przyjęcia uchwał ich organów samorządowych ogłaszających ich teren „wolnym od LGBT”. I tak jest wręcz co dnia: ludzi przekonuje się, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Dlatego złota myśl Kaczyńskiego mogła nie być lapsusem lecz podświadomym, niekontrolowanym wyjawieniem tej pisowskiej metody robienia ludziom wody z mózgu.

Ale przed tą wypowiedzią była jeszcze inna. Otóż w 2017 r. Jarosław Kaczyński, przy okazji wystąpienia  na jakiejś miesięcznicy katastrofy smoleńskiej zagrzmiał z trybuny: „Jeżeli nawet w pewnych sprawach pozostaniemy w Europie sami – to pozostaniemy! I będziemy tą wyspą wolności, tolerancji…” Już w tej wypowiedzi widać wyraźnie zasadę: białe jest czarne, a czarne jest białe. Ale nie o to teraz chodzi. Chodzi o tą wyspę. Czy przypadkiem Kaczyński mówiąc o wyspie inspirowany był myślami o jakiejś konkretnej?

Tak się bowiem stało, że w tym samym roku zwykły poseł Jarosław Kaczyński wystąpił do Rady Miasta Świnoujście o oddanie mu w dzierżawę wyspy Wielki Krzek, leżącą w obszarze miasta i będącą częścią Wolińskiego Parku Narodowego i będącą częścią Obszaru Natura 2000. Oto ta wyspa:

 

 

Rada Miasta poszła zwykłemu posłowi na rękę, wyspę przekazano w dzierżawę i jak stwierdził do mediów rzecznik prezydenta Świnoujścia: „Z informacji, jakie posiadamy, wynika, że prezes PiS zamierza wybudować na wyspie ośrodek wędkarski, w którym nie tylko będzie spędzał czas wolny, ale także udostępni go ministrom i posłom”.

Z kilku powodów tej transakcji należy przyjrzeć się z największą uwagą.

Po pierwsze: po co Kaczyńskiemu, osobie schorowanej, dźwigającej w bólach swój ósmy krzyżyk taka „długoletnia” dzierżawa? Li tylko dla zaspokojenia swoich wędkarskich namiętności? Aby kilka razy w roku pomoczyć kija w Zalewie?

Po drugie: w ustawie o gospodarce nieruchomościami nie występuje pojęcie „długoletnia dzierżawa”. Ustawa przewiduje wydzierżawienie terenu na okres lat trzech lub bezterminowo. Należy domniemywać, że w tym przypadku J.Kaczyński wydzierżawił wyspę Wielki Krzek bezterminowo.

Jak ogłosił wspomniany rzecznik prasowy: „- Na razie nie możemy ujawnić szczegółów planowanej inwestycji oraz warunków na jakich teren będzie dzierżawiony, jednak mogę zapewnić, że miasto zdecydowanie na tym skorzysta”. Wniosek Kaczyńskiego o bezterminową dzierżawę musiał zawierać uzasadnienie, które podzieliła Rada Miasta (jej uchwała w takiej sprawie indywidualnej dzierżawy musi być uzasadniona). Z enuncjacji rzecznika prasowego prezydenta Świnoujścia wynika, że na wyspie prowadzona będzie inwestycja: wędkarski ośrodek wypoczynkowy (WOW) dla ministrów i polityków.

To z kolei prowadzi do kolejnych pytań: kto będzie inwestorem? Kaczyński osobiście? Raczej nie. Więc kto? Orlen? KGHM? Radio Maryja? Ośrodek taki wymaga nie tylko niemałych  nakładów inwestycyjnych, lecz również sporych nakładów na jego bieżące utrzymanie – bez wątpienia będzie jakąś formą działalności gospodarczej. Kto wówczas płacić będzie podatki od nieruchomości?

Lokując na posiadanej działce WOW Kaczyński będzie musiał prowadzić ewidencję podatkową, chyba, że przekona administrację podatkową, że WOW nie jest formą działalności gospodarczej. Więc czym będzie? Instytucją non profit fundującą pisowskim urzędnikom wypoczynek za friko?

Po trzecie: okoliczności związane z tą dzierżawą. Wyspa Wielki Krzek jest niezamieszkała. Bez dróg, bez prądu, wody, kanalizacji. „Prezes zamierza wybudować…” Budowanie na niej jakiegoś ośrodka wiązać się musi z poważnymi inwestycjami infrastrukturalnymi. Kto je poniesie? Zwykły poseł Kaczyński? Jacyś utajnieni sponsorzy?  A może to władze miasta zobowiązały się do doprowadzenia na własny koszt do wyspy prądu, wody i systemu kanalizacyjnego (wszak nie wypada aby ministrowie i posłowie chodzili do „sławojki”)? A jeżeli nie miasto, to z pewnością nie zwykły poseł, gdyż nawet jeśli od wielu lat nie ponosi kosztów swojego utrzymania to i tak zgromadzone w ten sposób oszczędności nie wystarczą nawet na pokrycie drobnej części takich przedsięwzięć inwestycyjnych.

Po czwarte wreszcie: czy, a jeżeli tak to na jakich zasadach uregulowano w umowie dzierżawnej kwestie pierwokupu. Już dzisiaj poseł Brudziński oznajmia w mediach społecznościowych, że w sierpniu „Kaczyński dokonał inspekcji swojej wyspy”. Swojej wyspy – choć w świetle prawa nie jest jej właścicielem a tylko posiadaczem. Ale otoczenie Prezesa uważa go już za właściciela.

Tak czy inaczej szczegóły umowy dzierżawy wyspy Wielki Krzek z obywatelem Jarosławem Kaczyńskim powinny bezwzględnie zostać upublicznione. Tylko wówczas uzyskać będzie można odpowiedź na część powyższych pytań.

Z tych odpowiedzi wyłonić się powinna też odpowiedź na pytanie zasadnicze: czy w tych tańcach wokół Wielkiego Krzeku Jarosław Kaczyński nie pełni roli pospolitego słupa na nazwisko i pozycję którego kamaryla pisowska planuje budowę swojego partyjnego ośrodka?

Oczywiście ośrodka wędkarskiego, w którym uczyć się będzie pisowskich adeptów polityki łowów parlamentarnych. Na żywca, na blachę, na kukurydzę lub robactwo.

I nie zdziwię się też, gdy któregoś dnia dowiemy się, że wyspa zmieniła nazwę. Na: Wyspa Wolności i Tolerancji.