Czy to jeszcze lewica, czy już tylko atrapa?

Oto fragment refleksji jednego z polityków:

„…w ciągu ostatnich 20 lat stworzyliśmy podwaliny pod tak zwaną czwartą rewolucję przemysłową opartą na szerokim zastosowaniu sztucznej inteligencji oraz automatyzacji i robotyki. Pandemia koronawirusa znacznie przyspieszyła takie projekty i ich realizację. Jednak proces ten prowadzi do nowych zmian strukturalnych, myślę w szczególności o rynku pracy. Oznacza to, że bardzo wiele osób może stracić pracę, jeśli państwo nie podejmie skutecznych środków, aby temu zapobiec. (…) Dlatego:

po pierwsze, każdy musi mieć komfortowe warunki życia, w tym mieszkania i

niedrogą infrastrukturę transportową, energetyczną i użyteczności publicznej. Plus dobrobyt środowiska, coś, czego nie można przeoczyć.

 – po drugie, każdy musi mieć pewność, że będzie miał pracę, która zapewni trwały wzrost dochodów, a co za tym idzie, przyzwoite standardy życia. Każdy musi mieć dostęp do efektywnego systemu edukacji ustawicznej, która jest obecnie absolutnie niezbędna i która pozwoli ludziom na rozwój, karierę, przyzwoitą emeryturę i świadczenia socjalne po przejściu na emeryturę.

– po trzecie, ludzie muszą mieć pewność, że w razie potrzeby otrzymają skuteczną opiekę medyczną wysokiej jakości, a państwowy system opieki zdrowotnej zagwarantuje dostęp do nowoczesnych usług medycznych.

– po czwarte, niezależnie od dochodu rodziny, dzieci muszą mieć możliwość uzyskania godnej edukacji i realizacji swojego potencjału. Każde dziecko ma potencjał.”

Jestem przekonany, że dla większości czytających postulaty powyższe są par excellence postulatami jednoznacznie lewicowymi, i że lewica, również u nas  w kraju, powinna je wielkimi literami umieszczać na swoich sztandarach i na ulicznych kartonach z hasłami.

Tymczasem słowa powyższe wypowiedział polityk, który, jeżeli kiedykolwiek bliski był ideologii lewicowej to bardzo, bardzo dawno temu. Dzisiaj jest liderem nurtu liberalno-konserwatywnego, z mocnym nachyleniem ku nacjonalizmowi. Nazywa się Władimir Putin, a słowa pochodzą z jego wystąpienia otwierającego ostatnie Światowe Forum Ekonomiczne w Davos.

To wystąpienie Putina znakomicie ilustruje wielkie sukcesy społecznej lewicy XIX i XX wieku. Jej hasła, jej postulaty socjalne uznawane kiedyś za rewolucyjne i obrazoburcze dzisiaj przyjmowane są „za swoje” przez większość nurtów politycznych również od centrum na prawo.

Ale to wystąpienie skłania do refleksji innej. Czym mianowicie powinna być lewica społeczna w XXI wielu? Co powinno ją charakteryzować, wyróżniać spośród innych orientacji ideowych? Czy „socjalizowanie” różnych propozycji, projektów forsowanych przez nurty centrowe i prawicowe wystarczy? Czy „wywalczenie” w parlamencie 23% czegoś tam zamiast proponowanych 20 % czegoś tam zaspokaja aspiracje lewicy jako ruchu społecznego, czy uzasadnia zajmowanie miejsc na lewej stronie sali sejmowej? Dla mainstreamu, dla komercyjnych mediów niewątpliwie tak. W końcu jakaś lewica powinna w parlamencie być. Ale czy taka rola lewicy jest zasadna również z punktu widzenia najważniejszych problemów, wobec których staje człowiek, wobec toczących się z olbrzymią dynamiką zmian cywilizacyjnych i mającej już miejsce katastrofy klimatycznej? W znakomitej części obecną sytuację esencjonalnie zdiagnozował prof. Grzegorz Kołodko w ostatnim numerze „Zdania”. Pisze on:

Coraz więcej wskazuje na to, że nie da się wyjść z wirażu, w którym znalazł się nasz świat bez kryzysu i kolejnych rewolucji. Lepiej byłoby poprzez wszechstronnie zrównoważony – politycznie, kulturowo, ekologicznie, gospodarczo, finansowo – rozwój i poprzez ewolucję, ale na to nas już, a zarazem jeszcze nie stać. Jaki kryzys – nie wiemy. Kiedy – też nie wiadomo, ale to już tylko kwestia czasu, sprzeczności jest bowiem coraz więcej. I nabierają one antagonistycznego charakteru. Wobec tego ich przezwyciężenie wymaga ruchów bez mała tektonicznych, zasadniczych zmian strukturalnych, przesunięć w systemach alternatywnych wartości i odmiennego niż obecny rozkładu sił i ról na globalnej scenie.

– Nie zostały usunięte systemowe i strukturalne źródła poprzedniego globalnego kryzysu finansowego. Górę wzięła zachłanność możnych tego świata i uległość elit politycznych wobec ich nacisków.

– Nie udało się do końca wyeliminować wpływów neoliberalizmu – ideologii z systemem marnych wartości oraz opartej na niej polityki i złej regulacji gospodarki – służącemu wzbogaceniu nielicznych kosztem większości. W rezultacie globalizacja, skądinąd nieodwracalna, wciąż nie ma charakteru dostatecznie inkluzyjwego, co jest warunkiem sine qua non zrównoważonego rozwoju.

– Nie udało się zahamować procesów dewastacji naturalnego środowiska człowieka i ocieplania klimatu. Ludzkość sama siebie wprowadza na drogę do termicznej zagłady…

– Nie udało się stłumić eskalacji dochodowych i majątkowych oraz wprowadzić gospodarki i społeczeństwa na drogę ich redukcji. Bez tego nie ma szans na zachowanie spójności społecznej w dłuższej perspektywie czasowej.

– Pogłębia się nierównowaga demograficzna skutkująca z jednej strony niebywałym rozstrzeleniem współczynników rozrodczości i w ślad za tym dysfunkcjonalną nadwyżką bądź deficytem rąk do pracy, z drugiej zaś masową migracją. Wielkie, liczące dziesiątki milionów osób fale uchodźców z miejsc, w których żyć spokojnie nie można… dopiero zaczną napływać do krajów bogatych.

– Narastają napięcia polityczne na tle niezdolności do koncyliacyjnego rozwiązywania piętrzących się ponadnarodowych problemów i braku mechanizmów sterowania współzależną gospodarką światową. Unoszą się upiory ksenofobii i szowinizmu, nowego nacjonalizmu i protekcjonalizmu, czemu towarzyszy druga zimna wojna i wojna handlowa wypowiedziana przez Stany Zjednoczone nie tylko Chinom i Rosji, lecz także własnym sojusznikom.”

Do tej opinii koniecznie dodać należy galopujący wręcz rozwój takich dziedzin jak łączność bezprzewodowa, Internet Rzeczy, sztuczna inteligencja, blockchain, biotechnologia, big-data, druk 3D, zaawansowana robotyzacja. Ten postęp technologiczny, ta czwarta rewolucja przemysłowa, podobnie jak poprzednie, zmieni dosłownie wszystko od finansów i gospodarki po kulturę, funkcjonowanie administracji publicznej i stosunki międzyludzkie. Tyle tylko, że dużo głębiej i w dużo krótszym czasie. To jest nieuniknione. Czwarta rewolucja przemysłowa to olbrzymi potencjał, który może być wykorzystany dla dobra ludzkości, ale też przeciwko niej. Z jednej strony nowe technologie stwarzają szanse na rozwój demokracji, społeczeństw obywatelskich, na powstrzymanie lub istotne ograniczenie zmian klimatycznych. Z drugiej jednak strony łatwo prowadzić mogą do jeszcze większego pogłębienia nierówności ekonomicznych i rażących dysproporcji w dobrostanie ludzi, do wzrostu bezrobocia i dehumanizacji istoty ludzkiej. Już dzisiaj są łakomym kąskiem dla kandydatów na dyktatorów wszelkiej maści, nabierających co raz większej wprawy w wykorzystywaniu dostępnych cyber-narzędzi do manipulowania społeczeństwem. Dzisiaj – a co będzie jutro?

Tymczasem czwarta rewolucja przemysłowa tym zasadniczo różni się od wcześniejszych, że o wiele łatwiej jest poddać jej rozwój społecznej kontroli. Dzieje się tak, gdyż jednym z jej głównych elementów jest powszechny dostęp do informacji i szybkość transmisji danych. Ale kto, jak nie lewica XXI wieku ma się o taki społeczny nadzór upomnieć?

I właśnie wobec tych wyzwań, nieznanych zupełnie naszym lewicowym, XIX-wiecznym antenatom lewica współczesna – jeśli chce być lewicą w ujęciu historycznym, przedstawić musi swoją alternatywę, swoją wizję społeczeństwa i państwa, swoją wizję gospodarki i stosunków międzyludzkich. Aby mogła to zrobić jej liderzy powinni najpierw dogłębnie zrozumieć nadciągające zmiany w ich najszerszym aspekcie, dostrzec największe szanse i największe zagrożenia dla zwykłego człowieka. Jeżeli tego nie uczynią, jeżeli horyzont ich patrzenia i ich cele ograniczą się do zdobycia paru procent poparcia w najbliższych wyborach parlamentarnych, to zastaną atrapą lewicy, halabardnikiem na scenie, na której odbywa się spektakl pisany przez prawicę.

Ratujmy Polskę

Świat pędzi na złamanie karku. Dokąd – nikt nie wie. Ale wiadomo w jakim kierunku i wiadomo, że coraz szybciej. Kierunek ten wyznaczają rozwijające się z niebywałą prędkością takie dziedziny jak łączność bezprzewodowa, sztuczna inteligencja, automatyzacja, nanotechnologia, druk 3D i biotechnologia. Wielu ekonomistów utrzymuje, i trudno z nimi się nie zgodzić, że świat wkroczył już w erę IV rewolucji przemysłowej. W swojej znakomitej książce „Czwarta rewolucja przemysłowa”, która powinna być obowiązkową lekturą każdego polityka, niezależnie od jego ideowych zapatrywań, prof. Klaus Schwab bardzo celnie zwraca uwagę na to, że zmiany, jakie niesie z sobą ta rewolucja są nieuniknione, globalne i głębokie, i że dotykają każdego. Prowadzą one do transformacji całych systemów – zarówno tych, które przechodzą poprzez kraje, firmy, branże i całość społeczeństwa, jak i obecnych wewnątrz ich struktur. Jednocześnie globalny charakter tych zmian sprawia, że „rządy, firmy, uczelnie, społeczeństwo obywatelskie – są wręcz zobowiązani do współpracy w celu lepszego zrozumienia pojawiających się trendów”. O skali i głębokości przewidywanych przez prof. Schwaba skutków IV rewolucja przemysłowa dla funkcjonowania zarówno pojedynczych przedsiębiorstw jak i gospodarki w skali państwa czy całego niech świadczy jego postulat, będący konsekwencją tych zmian napisanie ekonomii od nowa.

IVrewolucja przemysłowa to oczywiście nie same dobrodziejstwa, to wyzwania i zagrożenia – głównie w warstwie społecznej. Najtrafniej ujął to prof. Sztumski w artykule „Sztuczna inteligencja gorsza od broni jądrowej”[1] zwracając uwagę na niebezpieczeństwo dehumanizacji człowieka za sprawą  „przekazywania przez człowieka swoich typowych funkcji do urządzeń technicznych – maszyn, automatów, komputerów i robotów”. Odpowiedzialni politycy dostrzegają te procesy i – jak potrafią i mogą – starają się przygotować swoje społeczeństwa i państwa na spotkanie z przyszłością. A u nas w Polsce? Cóż mamy u nas prócz frazesów i pustosłowia o gospodarce opartej na wiedzy i innowacjach? Przepraszam, mamy przecież tak hucznie zapowiadany przez rząd jako symbol innowacyjności gospodarki, milion polskich samochodów elektrycznych. Cud nie tylko XXI ale i XXII wieku. Nie tylko, że są elektryczne, to są również niewidzialne!

U nas w Polsce niemal masowo powołuje się takie „naukowe” instytucje jak IPN czy „De Republica”, fundacje typu Polska Fundacja Narodowa, czy też różne podejrzane podmioty cynicznego biznesmena w sutannie z Torunia. Mało, albo wcale słychać natomiast o rozwoju państwowych lub państwowo-prywatnych placówek innowacyjno-wdrożeniowych. U nas w Polsce Minister Edukacji Narodowej w publicznym wystąpieniu za wzór metod dydaktycznych w szkołach przywołuje szkoły średniowieczne grożąc wręcz nauczycielom, którzy nie będą chcieli realizować katolickiej linii programowej. U nas Minister Edukacji Narodowej niszczy naukę, przez zmuszanie naukowców do zamieszczania swoich prac w wydawnictwach bliskich mu ideologicznie, administracyjnie ale i drastycznie zwiększając punktowanie w nich publikacji, tak ważne w ocenie dorobku naukowego. U nas w Polsce Prezydent uzurpuje sobie prawo oceniania i negowania osiągnięć naukowych kandydatów na profesorów „belwederskich”, których uznaje za obcych ideowo sobie i swojemu ugrupowaniu politycznemu.

Do rejestru „zbrodni stanu pisowskiego na społeczeństwie i państwie polskim”, do których zalicza się na ogół: wykopywanie, pogłębianie i utrwalanie podziałów społecznych, powszechne, systemowe łamanie Konstytucji, zlikwidowanie ustrojowych zasad demokratycznego państwa prawnego, odgradzanie Polski i Polaków od Unii Europejskiej dodać należy bezwzględnie zbrodnię świadomego cofania cywilizacyjnego naszego kraju. Mówiąc wprost: Prawo i Sprawiedliwość wraz ze swoimi koalicjantami w żaden sposób nie przygotowuje Polaków i Polski na wyzwania przyszłości, ale jedyną drogę reakcji na zachodzące w świecie zmiany upatruje w powrocie do Średniowiecza i do autorytaryzmu.

Dochodzimy do pytania za 100 punktów: czy ten trend można powstrzymać? Nie ulega bowiem wątpliwości, że należy, że trzeba robić wszystko, aby go odwrócić, aby ratować Polskę przed trwałym zamknięciem jej w kokonie zaprzaństwa, ultrakonserwatywnego, autorytarnego państwa wyznaniowego. Nie będzie to rzecz łatwa biorąc pod uwagę to, że konsekwencja, z jaką J. Kaczyński przez lata kształtował wierny sobie lektorat spowodowała, że zdaje się on być niewrażliwy na zagrabianie państwa przez pisowską kamarylę, na gigantyczne pisowskie afery, nepotyzm władzy wszystkich szczebli, coraz powszechniejsze łamanie Konstytucji, na monopolizację mediów. Daje na to swoje przyzwolenie. Nie będzie to rzecz łatwa ze względu na ogrom doświadczenia w manipulowaniu postawami ludzi i ogrom środków finansowych, medialnych i administracyjnych, jakie zgromadził Kaczyński i jego dwór.  Rozstrzygające będą najbliższe wybory do parlamentu, a właściwie to, czy uda się w Polsce utworzyć taką koalicję, która po wyborach byłaby w stanie zawrócić Polskę z drogi ku cywilizacyjnej przepaści. Kolejna wygrana Kaczyńskiego w wyborach parlamentarnych umocni go na tym autokratycznym, antyunijnym kursie i wygasi szczątki sympatii do Polski jako partnera nie tylko w Brukseli.

W szeregu moich wcześniejszych publikacji popełnianych na okoliczność krajowych wyborów parlamentarnych propagowałem tezę, że lewica powinna w takich wyborach startować samodzielnie, pod własnym szyldem i z własnym programem. Ale to było zanim w pełni ujawniła się determinacja Zjednoczonej Prawicy do utrzymania władzy „wszelkimi środkami”. Skoro dla Jarosława Kaczyńskiego „wszelkie środki” dopuszczalne są dla obrony Kościoła, to można się domyślać, że do obrony swojej władzy, którą Kościołowi zaprzedał, użycie „wszelkich środków” też uzna za zasadne. Dzisiaj sytuacja jest po prostu inna.

Oczywiście można pójść na żywioł, ufając, że każda z partii politycznych pójdzie, jak dotychczas, swoją drogą a obecna koalicja prawicowa w sposób naturalny się skompromituje,  zgnije i że rozpadnie się na tyle, że nie będzie w stanie utworzyć większości parlamentarnej. A jeżeli tak się nie stanie? Stawka tych wyborów będzie wysoka – bodajże najwyższa od 1918 roku. Błąd polityczny będzie brzemienny w skutkach na dziesięciolecia.

Bardzo ważna będzie odpowiedź na pytanie czy utworzenie koalicji pod nazwą na przykład „Polska Demokratyczna i Europejska” będzie niezbędne do uzyskania większości w Sejmie – wymaga to rzetelnych badań. Jeżeli taka koalicja, z punktu widzenia celu zasadniczego okaże się zbędna – sprawa będzie prosta. Jeżeli natomiast okaże się to koniecznością, to tradycyjne, progresywne partie polityczne staną przed olbrzymim wyzwaniem. Najtrudniejsza sytuacja będzie wtedy, gdy wynik takich badań nie będzie jednoznaczny. Wówczas podjęcie decyzji wymagać będzie od liderów politycznych szczególnie dużej odwagi i odpowiedzialności.

Jest dla mnie sprawą bezdyskusyjną, że zawiązanie prodemokratycznej i proeuropejskiej koalicji wymagać będzie wynegocjowania określonego minimum programowego, w którym, prócz zapisów odnoszących się do kwestii ustrojowych i europejskich powinny znaleźć się i inne, jak rozliczenie zbrodni stanu pisowskiego na państwowości polskiej, rozliczenie afer czy co dalej z IPN? Nie będzie to łatwe, ale nie w tym upatruję głównych trudności takiego porozumienia. Tkwi ono w tym, że brak jest w Polsce tego elementu kultury politycznej, jakim jest gotowość do zawiązywania koalicji partii politycznych o skrajnych, czasami wręcz przeciwnych celach strategicznych w sytuacjach nadzwyczajnych, w których ważą się losy państwowości. Każda partia polityczna w naszym kraju pod adresem każdej innej może przedstawić litanię aktualnych i historycznych pretensji i zastrzeżeń czyniących porozumienie ponad podziałami, w krytycznym historycznie momencie, w imię nadrzędnych celów wspólnych trudne czy wręcz niemożliwe. Jeśli okaże się że zmarnowano przez to szansę ratowania Polski kaca leczyć będziemy długo.

Aspekty demokratycznego państwa prawnego dyskutowane są niemal codziennie. Stosunkowo mało natomiast dyskusji dotyczy kwestii europejskich. Celem proeuropejskiej koalicji powinno być wszechstronne naświetlenie problematyki europejskiej, nie zawężając jej do kwestii pekuniarnych, tym bardziej, że obóz aktualnej władzy poczyna tu sobie wcale śmiele i pozycja Polski w Unii Europejskiej zleciała na twarz.

W oficjalnych przekazach medialnych, nie ważne, czy z ust członków rządu, czy partyjno-rządowych mediów nie ma żadnych, dosłownie żadnych pozytywnych treści o Unii Europejskiej. Wręcz przeciwnie: wykorzystywana jest każda sposobność, prawdziwa lub najczęściej zmyślona, aby Unii „przyłożyć”, aby ośmieszyć, zdeprecjonować ten historyczny, europejski projekt. To na zewnątrz widać, z tego wyciągane są wnioski. Polskiemu rządowi udało się zaszantażować Unię w kwestii wieloletniego planu finansowego i wprowadzenia zasady powiązania go z przestrzeganiem praworządności w krajach członkowskich. Wszyscy ogłosili wprawdzie osiągnięcie kompromisu, ale to kompromis szczególny, śmiało nazwać go można zgniłym, gdyż niemal nazajutrz Polska ogłosiła, że wystąpi do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości o zbadanie zgodności trybu warunkowości z unijnymi traktatami. Komisja Europejska śle kolejne listy do polskiego rządu oczekując wyjaśnień i odpowiedzi, rząd coś tam odpisuje, albo nie i jest OK.

Ciekawie rysuje się kwestia ratyfikacji przez polski Sejm unijnego Funduszu Odbudowy. Aby mógł on wejść w życie, aby można było zastrzyk niemal biliona Euro dać gospodarkom państw unijnych na odbudowę po kryzysie pandemii sars-cov-2 musi on być ratyfikowany przez wszystkie narodowe parlamenty. Na dzisiaj Polska mówi NIE. Rząd nie zdołał uzgodnić projektu ustawy o ratyfikacji, gdyż zdecydowanie przeciwko niej jest Minister Sprawiedliwości i kierowana przez niego Solidarna Polska.

Jestem przekonany, że nie chodzi tu tylko o bojaźń Ziobry przed powiązaniem funduszy wspólnoty europejskiej z praworządnością. Głosy członków rządu z SP wypowiadających się publicznie przy okazji tego tematu wyraźnie kwestionują już zasadność członkostwa Polski w Unii. Buńczucznie głoszą, że nam Unia nie jest potrzebna, że sami sobie damy radę itp. A Prezydent Polski milczy albo jeszcze dokłada do pieca. Cała sprawa jest więc rodzajem papierka lakmusowego dla określenia akceptacji społeczeństwa dla takich decyzji. Jest wstępem do referendum o polexicie. Kurs Jarosława Kaczyńskiego na wyprowadzenie Polski z Unii Europejskiej jest od dawna oczywisty. Jedyną przeszkodą jest jak dotąd wysokie poparcie jakie w społeczeństwie polskim ma nasze członkostwo w Unii. Ale tą opinię można próbować zmieniać – i właśnie się to robi.

Wszystko wskazuje na to, że w Europie pogodzono się już z faktyczną utratą Polski, że obowiązuje tam doktryna: „dla Polaków jesteśmy gotowi zrobić wiele, ale za Polaków – nic”.  Nikt z nami się nie liczy. Traktują nas tak, jak traktuje się niewygodny kamyk w bucie, którego z ulgą pozbywa się przy najbliższej okazji. Skoro Warszawie bliżej jest do Budapesztu czy Stambułu – to voilà! Droga wolna. Tak – za nas, za społeczeństwo nikt obcy palcem nie kiwnie. Tego trendu nie są w stanie odwrócić żadne deklaracje polityków. Tutaj tylko wyraźny, dobitny głos społeczeństwa, głos ludu ma szansę coś zmienić.

Nie wiadomo, czy prodemokartyczna, proeuropejska koalicja postępowych partii politycznych stanie się faktem. Nie jest dla mnie na sto procent pewne czy kolejne wybory się odbędą lub czy odbędą się w terminie. Jestem natomiast przekonany, że będą pewnie ostatnią szansą na ratowanie Polski jako państwa demokratycznego i europejskiego. Ratujmy Polskę.

 

 

[1] http://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/288-filozofia-el/4448-bron-gorsza-od-jadrowej

Tygodnik „Przegląd”, „Solidarność” i CIA

W tygodniku „Przegląd” ukazała się właśnie recenzja książki Setha Jonsa: „Tajna operacja. Reagan, CIA i zimnowojenny konflikt w Polsce” pióra Brunona Drwęskiego.  Usiłowałem zamieścić komentarz do tej recenzji korzystając z  „zaproszenia” redakcji pod internetowym wydaniem artykułu, ale po kliknięciu zakładki „opublikuj” wyświetlił mi się komunikat, że nie mam do tego prawa. – mimo iż jestem subskrybentem „Przeglądu”. Dlatego mój komentarz publikuję poniżej.

Książkę Setha Jonsa skonfrontować należy z wcześniejszą amerykańską publikacją na ten temat: Petera Szchweizera „Victory, the Reagan Administration’s Secret Strategy That Hastened the Collapse of the Soviet Union”. Bardzo ciekawa skądinąd książce B. Drwęckeigo „Zagrabiona historia „Solidarności”” nie wnosi nic ponad te dwie publikacje do sprawy. Jonsa cechuje swego rodzaju polonocentryzm. Zdaje się on sugerować, że Polska była centralnym problemem dla CIA, a pomoc „Solidarności” usprawiedliwioną interwencją USA w obronę wolności i demokracji w Polsce. Tymczasem Schweizer ukazuje problem polski jako element amerykańskiej strategii walki USA z ZSRR, dążenia USA do ekonomicznego zrujnowania tego państwa z jednej strony przez nakręcanie spirali zbrojeń, a z drugiej przez zablokowanie ważnego źródła przychodów ZSRR – eksportu gazu do Europy. Ale to nie jedyne różnice. Jons skupia się na problemie kamuflowania budżetu CIA jako źródła finansowego wsparcia „Solidarności” podczas gdy Schweizer pokazuje również rolę CIA w organizowaniu zewnętrznej pomocy przez inne państwa i międzynarodowe organizacje. Polska, z naszymi wydarzeniami lat 80-tych ubiegłego wieku, była według Schweizera ważnym elementem kampanii Reagana przeciwko ZSRR. O ile administracja Cartera będąc pozytywnie nastawiona do opozycji w Polsce, ostrożnie szafowała pomocą, o tyle administracja Reagana postanowiła rozegrać kartę polską w swojej strategii przeciw ZSRR bardzo aktywnie – pisze Schweizer. Główna w tym rola przypadła właśnie CIA i jej Dyrektorowi W. Caseyowi. Schweizer relacjonuje rozmowy Caseya z szefami amerykańskich związków zawodowych (AFL-CIO), obcych wywiadów (Mosad), Watykanem i przedstawicielami rządów Europy Zachodniej w sprawie montowania od 1981 roku sieci pomocy finansowej i materialnej dla „Solidarności”. Przytacza ona amerykańskie źródła (Carl Bernstein i Marco Politi w książce „Jego Świątobliwość”), które oceniają, że „Solidarność” otrzymała od CIA około 50 mln dolarów (na ówczesne czasy suma bajońska), a jak pisze Schweizer: „w szczytowym okresie 8 milionów USD rocznie było transferowanych do walizek >>Solidarności<<”. To oczywiście nie jedyne według Schweizera pieniądze przekazywane z zagranicy do Polski. Bardzo efektywne było również źródło watykańskie. W dokumentach Calviego, prezesa Banco Ambrosiano, głównego partnera Banku Watykańskiego (również w praniu pieniędzy mafii włoskiej i kolumbijskiej), znalezionych po jego śmierci, jest zapis o milionach dolarów przekazanych „Solidarności”. Znany jest też fakt przemytu do Polski dla „Solidarności” sztabek złota o wartości 4 milionów dolarów, dokonanego w 1981r. przez Bank Watykański. Wsparcie CIA dla „Solidarności” nie miało wyłącznie finansowego charakteru. Stosowny program CIA przyjęty w 1982r. zawierał następujące najważniejsze (według Schweizera) punkty:
– utrzymywać niezbędne dla podtrzymania „S” finansowanie w formie gotówki przekazywanej w dolarach i polskich złotych;
– dostarczyć zaawansowane wyposażenie komunikacyjne do zorganizowania efektywnej sieci C31 (komputerowy system łącznościowo-rozkazodawczy w wersji wywiadowczej) dla podziemia „Solidarności”;
– oferować szkolenia dla kilku wyselekcjonowanych osób z „S” w zakresie obsługi tego systemu;
– używać agentów CIA, jako oczy i uszy „Solidarności” dzieląc się niezbędnymi informacjami wywiadowczymi.
Kropkę nad i postawił doradca Reagana d.s. bezpieczeństwa Robert McFarlane stwierdzając: „Pomoc finansowa Stanów Zjednoczonych była decydująca dla utrzymania „Solidarności””.
„Solidarność” lat 80-tych XX wieku spełniała więc wszystkie cechy agentury obcego wywiadu, włączonej w realizację strategii obcego państwa. Wynika stąd kilka wniosków.
Pierwszy jest taki, że dziwnie cicho jest ze strony polskiej na ten ważny temat. Działacze „S” nabrali wody w usta – a przecież pozują na historycznych bohaterów. Ale, co szczególnie przykre, brak jest również ochoty polskich historyków do dogłębnego zbadania problemu związków „Solidarności” ze służbami wywiadowczymi obcych państw, w tym i kwestii finansowania. A może powinno to być zadaniem IPN? Przecież chwalebne korzystanie przez opozycję z finansowego, technicznego i szkoleniowego wsparcia ze strony obcych wywiadów powinno być istotnym elementem pamięci narodowej, do którego zatarcia IPN nie powinien żadną miarą dopuścić.
Po drugie bycie na garnuszku obcego wywiadu (wywiadów?!) wyjaśnia ten przemożny trend do negowania przez postsolidarnościowych polityków polskiej państwowości w latach 1944 – 1989. To przecież ich jedyna deska ratunku przed osądem historii: – my nie braliśmy od obcych pieniędzy za walkę z polskim państwem, gdyż takiego nie było – zdają się mówić.
I wreszcie wniosek trzeci. Czas płynie, nie ma już ZSRR, ale cele strategiczne USA są niezmienne: osłabienie ekonomiczne Rosji, wyeliminowanie jej z rynku gazu w Europie. Czy naprawdę nikt nie zauważa dziwnej sekwencji wydarzeń: za każdym razem, kiedy opinia publiczna informowana jest o postępie w realizacji Projektu Nord Stream 2, natychmiast pojawia się afera z „noviczokiem”. A to trzykrotnie w Wielkiej Brytanii, a to ostatnio w Niemczech. (W Niemczech, gdyż to tam stwierdzono obecność „nowiczoka” w organizmie Nawalnego, nie dopuszczając, podobnie jak wcześniej w W. Brytanii strony rosyjskiej do badań.) I zaraz za tym zmasowana kampania medialna, sankcje nakładane przez Prezydenta USA na Rosję i europejskie przedsiębiorstwa uczestniczące w Projekcie oraz wzywanie innych do pójścia w ślady USA. Jest przy tym jednak istotne różnica. W latach osiemdziesiątych Stany wysługiwały się polską opozycją. Dzisiaj nie muszą. Dzisiaj mają do dyspozycji polski rząd.

„Plan dla ludzi” – komentarz

Adam Jaśkow opublikował na swoim blogu znamienny esej „Plan dla ludzi”, w którym odważnie zmierza się z problemem Kościoła Katolickiego w Polsce (https://aristoskr.wordpress.com/2021/02/02/plan-dla-ludzi/). Problem jest niestety dużo głębszy niż zarysował go autor, a wnioski końcowe niewystarczające. Zacząć należy od kwestii tożsamości narodowej. W przypadku nas – Polaków – jej fundamenty są – trzeba to otwarcie przyznać – dużo słabsze niż na przykład Włochów, Hiszpanów, Francuzów czy Niemców. Za wyznaczniki tej tożsamości uznaje się na ogół historię, język i szeroko rozumiany dorobek kulturowy. W XI wieku spod pióra anonimowego poety wyszła „Pieśń o Rolandzie” – utwór kreślący na wieki bohaterską misję Francji. Działo się to na około sto lat przed odnotowaniem w „Księdze henrykowskiej” (1270) pierwszego, pełnego zdania w języku polskim. W dodatku do protokołu sądowego wypowiedział je Czech.   200 lat przed powstaniem „Trenów” Jana Kochanowskiego spisany został w językach starofrancuskim i starogermańskim przekazywany ustnie od VII wieku poemat „Tristan i Izolda”. Akademia Krakowska – pierwsza polska uczenia, powstała 350 lat później niż uniwersytet w Bolonii.  W naszej historii nie mieliśmy umysłów pokroju Leonarda da Vinci czy Kartezjusza, pisarzy formatu Dantego, Prousta, Cervantesa, Hugo, poetów na miarę Goethego, Schillera czy Szekspira. Największy polski naukowiec, który „wstrzymał Słońce” był pół Polakiem pół Niemcem, a najwybitniejszy kompozytor – pół Francuzem. Wielu mistrzów języka polskiego, tego podstawowego spoiwa narodu: poetów, pisarzy, wielu naukowców, lekarzy, wynalazców miało – o zgrozo! – pochodzenie żydowskie. Ciekawe, że do XX wieku jedynymi osobami, które złotymi zgłoskami zapisały się na kartach kultury europejskiej był Konrad Korzeniowski i Maria Skłodowska-Curie. Ale swoją sławę zdobyli oni po opuszczeniu Polski.

Historia Polski jest zakłamana od samego początku, od tak zwanego „chrztu Polski”. Potem to już poszło na całego – do dzisiaj. Dodatkowo, jak to trafnie ujął kiedyś Jasienica, polska historia to takie wahadło, które w miarę regularnie porusza się na linii wschód – zachód. W miarę, gdyż ostatni wyraźny zwrot w kierunku wschodnim nastąpił niedawno, bardzo krótko po wychyleniu się na zachód w 1989. To też nie sprzyja budowaniu narodowej tożsamości. Do tego dorzucić trzeba chroniczne problemy z budowaniem państwowości, niewykorzystanie historycznych szans na tworzenie nowoczesnego państwa, nowoczesnej gospodarki, które to szanse w XVI/XVII wieku spłonęły na stosie ofiarnym wolności i przywilejów szlacheckich a dzisiaj płoną na stosie wznieconym przez ultrakatolickie, nacjonalistyczne i homofobiczne ugrupowania polityczne.

Na czym więc można było, prócz języka polskiego i polskiej literatury budować narodową tożsamość? Ano, w znacznej mierze na legendach, podaniach, na literackiej fikcji „ku pokrzepieniu serc”, na zakłamywaniu historii, na kreowaniu Polski jako ofiary, gnębionej przez kogo się dało: Niemców, Rosjan, Ukraińców, Żydów, Szwedów, Tatarów. Polskość wykuwano i wykuwa się nadal z wrogości do najbliższych sąsiadów, z wrogości do innych wyznań i ras. I tutaj pojawia się ten ważny czynnik przez stulecia wykorzystywany do zlepiania narodowej tożsamości o wiele, wiele bardziej intensywnie niż w zachodniej Europie: wiara rzymsko-katolicka. Polak, to osoba mówiąca w języku polskim, chodząca do kościoła i posłuszna kościelnym hierarchom – stereotyp prosty jak konstrukcja cepa, którego kultywowanie przynosi dzisiaj efekt w dzieleniu bez żenady Polaków przez polskie władze na sorty lepszy i gorszy, na tych, którzy usprawiedliwiani są w swoich działaniach poza prawem i tych, którym odmawia się człowieczeństwa. Tą ubogość, w porównaniu z innymi europejskimi narodami, podstaw kulturowych i historycznych do budowy narodowej tożsamości Polaków w pełni wykorzystał Kościół Katolicki. Mówiąc wprost Kościół nieprawnie zawłaszczył część tej tożsamości. Całkowitą rację miał Żeleński-Boy nazywając kler „naszymi okupantami”. Kościół bowiem zawsze miał i ma zupełnie inne priorytety niż naród: Kościół dąży do ekspansji i do stałego poszerzania swojego władztwa, umacniania swojej struktury i powiększania majątku kosztem społeczeństwa w każdym historycznym czasie i w każdej sytuacji. Właściwie to dążył, gdyż w większości krajów europejskich Kościół już się ucywilizował, wyzbył się swoich ekspansjonistycznych celów, uznał, że to wierni nie hierarchowie są w Kościele podmiotem, że nie są stadem owieczek do wypasania i strzyżenia przez proboszczów. Ale nie w Polsce. Polska po 1989 r stała się największą w Europie fortecą Kościoła Katolickiego, a zwłaszcza jego integrystycznego, konserwatywnego odłamu, najmocniejszym ośrodkiem katolickiego konserwatyzmu. Nie zapomnę wielkiego zgromadzenia na Placu Piłsudskiego w Warszawie w rocznicę smoleńskiej katastrofy. Wszyscy pogrążeni w smutku, żałobie. Świetnie przygotowana godna, dostojna uroczystość ponad politycznymi podziałami – do czasu wystąpienia przedstawiciela Watykanu. Ten, zamiast uszanować narodową tragedię, narodową żałobę, stawiał przed zgromadzonymi zadanie bycia „wschodnią redutą Kościoła”. „Jak zgrzyt żelaza po szkle” – ale właśnie w tym najlepiej wyraziła się strategia Kościoła względem polskiego Narodu. Mamy być redutą i „kamieniami przez Boga rzucanymi na szaniec” pomimo ofiar i cierpienia. Tu nie chodzi o dobro narodu, o dobro wiary. Tu chodzi o dobro kościelnej struktury: dobro polityczne i dobro materialne.

Na nieszczęście dla Polski spora grupa polityków swój byt polityczny, potrzebę zaspokojenie żądzy władzy związała z kościelną hierarchią z kościelnymi strukturami, gdyż w znacznej mierze to Kościół decyduje o tym, jak, na kogo, zagłosują Polacy w wyborach do rady gminy czy do Sejmu. Niektórzy odnaleźli w tym swoją życiową misję, jak Kaczyński, który jako wicepremier d.s. bezpieczeństwa ani razu nie wypowiedział się w istotnych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa państwa, ale dwukrotnie publicznie wezwał (naród?) do „obrony Kościoła za wszelką cenę”. Inni, jak na przykład Premier Morawiecki, koniunkturalnie wytyczają narodowi cel „rechrystianizacji” Europy. To oni, świadomie lub nie doprowadzili do tego, że już dzisiaj Polska spełnia wiele kryteriów państwa wyznaniowego. Wygraną w tej grze będzie tylko jedna strona: Kościół. Będzie, o ile nie powstanie u nas powszechny, społeczny ruch sprzeciwu powrotowi  Polski do Średniowiecza.

Oczywiście nadzieja jest również w tym, co dzieje się dzisiaj w Watykanie. Kościół w Polsce ostentacyjnie kontestuje działania papieża Franciszka. Czy jednak idee Franciszka będą w Watykanie trwalsze od jego pontyfikatu? To rzecz dla nas w Polsce bardzo ważna. Ale bez wyraźnego, społecznego protestu przeciwko politycznej i materialnej hegemonii Kościoła, bez projektu państwa obywatelskiego szanującego wiarę, każdą wiarę, ale również bezwyznaniowców, ateistów i agnostyków, państwa, w którym kościoły odseparowane są od zarządzania państwem na każdym jego poziomie administracyjnym nic w Polsce się nie zmieni. Nikt za nas tego  trudnego problemu – wyzwalania polskiej tożsamości narodowej z terroru  ultrakonserwatywnej doktryny Kościoła Katolickiego  nie uczyni. Do postulatów Adama Jaśkowa dołożę więc kolejne.

Sprawę postawić trzeba jasno: bez rozwiązania kwestii roli Kościoła katolickiego w państwie polskim nie będzie mowy o cywilizacyjnym rozwoju naszego państwa i społeczeństwa w przyszłości, rozwoju, dla którego otwartość na innych, efektywna współpraca międzynarodowa w bardzo złożonym, skomplikowanym świecie będą nieodzowne. Kościół w Polsce nie może stać ponad państwem, ponad prawem, ponad społeczeństwem.

Polsce potrzeba drugiego Oświecenia, zwrócenia się na powrót ku rzetelnej wiedzy, racjonalizmowi, wiary w umiejętności i zdolności człowieka, wolności twórczej. To wielkie wyzwanie dla progresywnych elit kultury, nauki i polityki.

Przede wszystkim należy zacząć od edukacji. Żądać należy wycofania nauczania religii ze szkół i przeniesienia go, jako dobrowolnego, do obiektów kościelnych. Należy podjąć trud wychowania nowych pokoleń we właściwym, niepodporządkowanym ponadnarodowym celom Kościoła duchu tolerancji, wzajemnego szacunku, uznania różnorodności kulturowych. Konieczny jest program wychowania młodzieży dla współpracy z innymi narodami a nie dla zasiedlenia jakiejś samotnej, polskiej wyspy według imaginacji Kaczyńskiego.

Rozwój kultury i nauki powinien być drugim po zdrowiu obywateli priorytetem państwa.

Dążyć należy do zmiany Konstytucji, aby wyraźnie zapisać w niej, wzorem Konstytucji Republiki Francuskiej, że Polska jest państwem laickim.

Kościoły pozbawić należy wszelkich przywilejów gospodarczych, finansowych i fiskalnych.

Na świecie, ale również i w Polsce narasta ekonomiczne rozwarstwienie społeczeństwa. Przywracanie społecznej sprawiedliwości prędzej czy później będzie musiało wiązać się z redystrybucją dóbr materialnych. Kościoły swoim bogactwem daleko przewyższającym potrzeby sprawowania kultu religijnego również będą musiały podzielić się ze społeczeństwem. Dlatego, wzorem Irlandii, dążyć należy do sekularyzacji dóbr kościelnych.

To oczywiście program na długą drogę. Chyba, że jakaś rewolucja przyspieszy bieg wypadków.