Komisarz Wojciechowski

W trakcie wczorajszych obrad Sejmu rządząca koalicja chłostała PiS i satelitów po nogach rózgą „pisowski komisarz UE – Janusz Wojciechowski”. Nawet sam wicepremier, szef PSL przejechał się po unijnym komisarzu jak po łysej kobyle wytykając przy tym PiS, że to właśnie Wojciechowski jest twarzą unijnej polityki rolnej, ergo – to pośrednio PiS winny jest obecnej sytuacji rolników.

Daleki jestem od oceny pracy komisarza Wojciechowskiego poza uwagą, że jakoś mało był widoczny w mediach publicznych jako reprezentant Komisji Europejskiej, częściej jako paprotka przy pisowskich kampaniach politycznych. Ale podnoszę temat Wojciechowskiego z innego, bardzo moim zdaniem ważnego powodu. Rządząca koalicja i cały „antypisowski” świat zarzucają Wojciechowskiemu, że niedostatecznie bronił interesów polskich rolników. Nie bronił, bo nie takiego zadania podjął się przyjmując tekę unijnego komisarza ds. rolnictwa. Jakoś nie dociera to do olbrzymiej większości Polaków, że osoba powoływana na stanowisko decyzyjne w Unii Europejskiej (Komisarz, Sędzia Europejskiego Trybunału Konstytucyjnego, członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego itp.) przed objęciem funkcji składa uroczyste, publiczne ślubowanie, że wypełniając swoje obowiązki nie będzie kierował się żadnymi wytycznymi żadnego europejskiego rządu ani partii politycznej i nie będzie ubiegał się o takie wytyczne. Będzie natomiast kierować się wyłącznie interesem Unii Europejskiej.

Niestety, w polskim rozumieniu polskiego członkostwa w Unii, zarówno po stronie PiS,. Jak i KO, PSL czy Lewicy, głęboko zakorzenione jest przekonanie, że osoba, którą Polska proponuje do objęcia takiego urzędu będzie NASZYM człowiekiem i będzie ekspozyturą w Unii Europejskiej NASZYCH interesów. W ogóle nie dociera do polskich polityków ten fakt, że desygnowanie kandydata na wysokie unijne stanowisko jest polskim, osobowym  wkładem do Unii Europejskiej, konkretnie w tym przypadku do administracji Unii Europejskiej.

Niestety, wczorajsze sejmowe wystąpienia polityków rządzącej koalicji są niebezpiecznym sygnałem, że ona również nie uznaje tego, że zgłaszając kogokolwiek na unijne stanowisko wystawia taką osobę poza obszar spraw wewnętrznych Polski, że dalej skłonna jest oczekiwać od Polaków piastujących decyzyjne stanowiska w Unii „obrony naszych interesów”. To przecież nic innego, jak przyłączanie się do tych, którzy z Unii wyszarpać chcą jak najwięcej bez względu na konsekwencje dla samej Unii. Bardzo źle wróży to przyszłości Polski w Unii, pozycji Polski jako współtwórcy (Unia wciąż się tworzy) tego wspaniałego niegdyś projektu, który szczególnie dzisiaj, przechodząc głęboki, wielopostaciowy kryzys wymaga myślenia kategoriami wspólnoty europejskiej właśnie a nie tylko kategoriami własnych, narodowych interesów.

Niestety, takie wsobne rozumienie polskiego członkostwa w Unii właściwe jest nie tylko polskim elitom politycznym, ale znacznej części polskiego społeczeństwa. W okresie polskiego dotychczasowego członkostwa w Unii żaden polski rząd nie podjął żadnej kampanii, aby to myślenie zmienić, aby mówią krótko sprawę postawić na nogi.

Powracając do komisarza Wojciechowskiego. Wypełniając swoje obowiązki kierował się on zapewne politycznymi decyzjami Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej. To, że polityczna decyzja o otwarciu na oścież rynku UE dla towarów rolno-spożywczych z Ukrainy była rujnująca dla Wspólnej Polityki Rolnej Unii i rujnująca dla unijnych producentów dla komisarza d.s. rolnictwa powinno być sprawą oczywistą od samego początku. Jedyne co w tej sytuacji mógł dwa lata temu uczynić komisarz Wojciechowski to ustąpić ze stanowiska. Nie uczynił tego. Dlaczego? – dobre pytanie.

Rolnicy blokują i wk….ją innych

Polscy (i nie tylko) rolnicy są zdeterminowani w proteście przeciwko sytuacji w rolnictwie, jaką spowodowała decyzja Komisji Europejskiej o zwolnieniu z cła wwozowego towarów z Ukrainy. Protest rolników uważam za więcej niż uzasadniony. Swoją decyzją Komisja Europejska praktycznie zlikwidowała jeden z filarów Unii Europejskiej jaką była jej Wspólna Polityka Rolna. WSP to bardzo ważny, wrażliwy i złożony system wpierania unijnego rolnictwa. Z około 196 mld Euro unijnego budżetu około 104 mld EUR wydawane jest na ten cel. Wspólna polityka rolna to nie tylko wolumen wydatków, ale bardzo złożony system dopłat, kwot produkcyjnych i zasad obrotu artykułami rolnymi. Otwarcie szerokich bram europejskiego rynku rolnego dla towarów produkowanych na terenie Ukrainy, bez żadnych limitów ilościowych, bez żadnej kontroli przestrzegania standardów i norm fitosanitarnych spowodowało masowy napływ do Unii Europejskiej bardzo tanich i o niskiej jakości ukraińskich produktów rolnych. Musiało to zatrząść europejskim rynkiem rolnym, stawiając pod znakiem zapytania opłacalność produkcji wielu producentów wielu rodzajów rolnych produktów. Nie chodzi bowiem tylko o zboże, ale praktycznie o wszystkie towary, jakie produkuje się na Ukrainie. Piszę „na Ukrainie”, gdyż jak się okazuje głównymi producentami nie są tam firmy ukraińskie, ale zarejestrowane na Ukrainie olbrzymie koncerny rolno-spożywcze, głównie brytyjskie bądź amerykańskie które w okresie wojny na gwałt szukają zbytu na swoje towary. Dlaczego Komisja Europejska zdecydowała się na taki drastyczny krok wymierzony w europejskich rolników – to temat na osobne opowiadanie. Jedną z twarzy tej decyzji jest unijny komisarz d.s. rolnictwa, Janusz Wojciechowski (PiS). Ciekawe, czy i jak rolnicy odwdzięczą się za tą decyzję w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Póki co polscy rolnicy się buntują, protestują i blokują co się da. Rozumiejąc ich sytuację, podziwiając ich determinację nie mogę jednak zgodzić się z formą tego protestu. Wiozłem otóż niedawno pacjenta na umówione wiele miesięcy temu konsultacje z wybitnym lekarzem, specjalistą. Wjazd na autostradę zablokowany. Oczywiście blokadzie asystuje policyjny radiowóz. Policjanci jednak bezradnie rozkładają ręce.  – Wojewoda wydał zgodę na tą demonstrację i taką jej formę i my nie możemy nic zrobić. I tutaj jest pierwszy, ważny moment: wydawanie zezwoleń przez wojewodę. Rolnicy mają prawo do protestów, ale dlaczego wojewoda nie dba o prawa innych obywateli?

Niezależnie od wymagań w stosunku do organizatorów wojewoda powinien zlecić policji przygotowanie i oznaczenie objazdów miejsc blokady. W przypadku poważnej kolizji drogowej lub innego, niespodziewanego zdarzenia policja bardzo szybko takie objazdy organizuje. Blokady rolnicze zapowiadane były z wyprzedzeniem, było więc dużo czasu na przygotowanie takich rozwiązań.  Niestety, nikomu chyba nie wpadło to do głowy. Albo wpadło,  ale tylko na krótką chwilę…

Rolnicy zrobili sobie z innych obywateli zakładników swoich żądań. „Zrealizujcie nasze postulaty, albo dalej znęcać się będziemy nad wszystkimi tymi, dla których transport jest sprawą być albo nie być dla ich zdrowia, ich działalności gospodarczej”. To bardzo głupia moim zdaniem polityka. Produkuje ona rzesze „wdzięcznych Polaków” za uniemożliwienie im realizacji często bardzo dla nich ważnych przedsięwzięć, Czym innym jest strajk na przykład personelu lotnisk, również skutkujący na ogół poważnymi utrudnieniami dla pasażerów. W tym bowiem przypadku strajkujący protestują przeciw pracodawcy, godząc w jego podstawowe interesy ekonomiczne. Polscy rolnicy nie protestują przeciwko pracodawcy, ale przeciwko decyzjom lub brakowi decyzji władz publicznych. Powinni więc stosować takie formy, aby do swojego protestu pozyskiwać jak najwięcej obywateli, a nie zrażać ich do siebie.

Jutro znowu wyruszyć miałem samochodem w drogę. Nie na zakupy, nie do kina, ale w ważnych sprawach zdrowotnych. Chcę sprawdzić, gdzie będą blokady. Najbardziej wiarygodną stroną jest oczywiście strona dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Informacja jest, tabela jest, i co w niej? Ano to: „Trasa zgromadzenia przebiegać będzie; Wschodnia obwodnica Wrocławia (rodno OSP Kiełczówek- rondo Ks. J. Popiełuszki – rondo Ułańskiego w Łanach – rondo w Siechnicach (wszystkie pasy ruchu w obu kierunkach, całkowita blokada rond od godz. 05:00 do godz. 23:59”.

Rzut oka na mapę wyjaśnia co to oznacza. Mieszkańcy wsi po wschodniej stronie obwodnicy, praktycznie całej gminy Czernica (Kamieniec Wrocławski, Gajków, Jeszkowice,  Czernica, Dobrzykowice, Nadolice Wielkie i Małe, Chrząstawa Wielka i Mała CAŁKOWICIE  odcięci zostaną od Wrocławia.

Brawo Panie Wojewodo! Dziękujemy za troskę o nas! Nie zapomnimy!

LEWICOWE WOŁANIE O POKÓJ

 

Nie ma drogi do pokoju. To pokój jest drogą.

Mahatma  GHANDI

„Polska to dziwna kraj” mówił swego czasu Zulu-Gula (Tadeusz Ross). I dlatego „ta dziwna kraj” ma też „taka dziwna” lewica To co stanowi dziś immanencję jej publicznej narracji jest zupełnym nieporozumieniem i zaprzeczeniem istoty lewicowości. Ludzie mieniący się lewicowcami nawołują do zbrojeń i wygłaszają pro-militarystyczne, agresywne, nienawistne wobec innych społeczeństw, kultur i cywilizacji enuncjacje. Ta degrengolada lewicowości nad Wisłą ma miejsce nie od dziś. Pierwsze kroki w tej przestrzeni zrobił lewicowy – ponoć (?) – rząd premiera Leszka Milera i wywodzący się z tego nurtu prezydent, Aleksander Kwaśniewski: wystarczy przypomnieć tylko interwencje w Iraku i Afganistanie..

A Polska Ludowa, ta dziś deprecjonowana i stygmatyzowana medialnie (nawet przez tych pożal się Boże lewicowców dmących w surmy anty-peerelowskie wspólnie z prawicą), potrafiła zaproponować w czasach zimnej wojny i kryzysu kubańskiego pro-pokojową inicjatywę, która pomogła w jakimś sensie zmienić klimat w Europie oraz dać nadzieję na dyskusje w przedmiocie ograniczenia zbrojeń. Zwłaszcza w zakresie broni jądrowej. Inicjatywa ta zyskała nazwę  Planu  Rapackiego, od nazwiska ówczesnego ministra spraw zagranicznych Polski. Była to propozycja stopniowego rozbrojenia obejmująca zarówno redukcję broni konwencjonalnej jak i atomowej w Europie w sytuacji kiedy instytucjonalizacja i ugruntowanie dwubiegunowego podziału Europy po II wojnie światowej, klimat konfrontacji i zagrożenia atomowym Armagedonem,  stwarzały jawą groźbę dla bezpieczeństwa międzynarodowego i bytu całej ludzkości.

Już słychać głosy, iż ta inicjatywa i plan napisano w Moskwie, były przedłużeniem dyrektyw Kremla czy służyły dominacji radzieckiej nad tą częścią świata jaka jej przypadła w wyniku II wojny światowej, konferencji w Jałcie i Poczdamie. Wszystko to prawda, choć dziś polskie elity polityczne, lewicowe też jak najbardziej, przestawiły jedynie drogowskazy i tak jak wówczas odbierano sygnały z Moskwy tak dziś odbierają sygnały z Waszyngtonu.  Chodzi o samą inicjatywę i jej wymiar intelektualny, stwarzanie klimatu odprężenia i umożliwianie płaszczyzny do rozmów, które są zawsze lepsze niźli wyjście wojska w pole, huk armat oraz bombardowania lotnicze i ataki rakietowe. Bo to jest zaprzeczenie wielowiekowej tradycji kultury europejskiej, zwłaszcza jej zachodnio-atlantyckiej części, o czym swego czasu wspomniał w dziele pt. >Liberalizm w tradycji klasycznej< Ludwig von Misses pytając: „Czy może być jakiś bardziej żałosny dowód na jałowość europejskiej cywilizacji niż to, że nie może się rozprzestrzeniać innymi środkami, jak tylko ogniem i mieczem ?”.

Opracowany przez Rapackiego plan (strefa bezatomowa) najpierw przedstawiono Rosjanom jako ideę wymierzoną w zachodnich imperialistów. Po akceptacji Moskwy, propozycja utworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej została przedstawiona przez Adama Rapackiego w dniu 02.101957 na XII sesji Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednak dopiero w dn. 14.02.1958 r. propozycja ta przybrała formę memorandum rządu PRL. Mija więc 76 lat od tej inicjatywy i oficjalnego, jej zaprezentowania społeczności międzynarodowej.

28.03.1962 w trakcie forum Komitetu Rozbrojeniowego 18 państw w Genewie przedstawiono ostateczną wersję planu. Zawierała ona kolejny element w postaci propozycji poszerzenia strefy o inne państwa europejskie, które wyraziłyby wolę przystąpienia do niej

Warto zaznaczyć, że od końca lat 50. pojawiały się różne pomysły i koncepcje w przedmiocie podjęcia kroków rozbrojeniowych oraz ustanowienia takich mechanizmów budowy zaufania pomiędzy NATO a Układem Warszawskim aby wykluczyć ewentualny konflikt, który niechybnie skończyłby się wymianą jądrowych ciosów. Na fali odwilży październikowej tego rodzaju idea zakiełkowała również w dyplomacji Polski Ludowej. I plan Rapackiego stał się tego przejawem. W ówczesnej globalnej sytuacji i braku wyjaśnienia do końca przebiegu zachodnich granic PRL przy remilitaryzacji Niemiec Zachodnich –   przystąpienie do NATO, układ sojuszniczy RFN / USA oraz prośby kanclerza Adenauera dot. wyposażenia Bundeswehry w broń jądrową – te tendencje musiały budzić uzasadnione obawy Warszawy. Zwłaszcza Władysława Gomułki (i jego najbliższego otoczenia) tak czułego w materii statusu polskich Ziem Zachodnich i Północnych. Właśnie podczas jednego  ze spotkań Rapackiego i Gomułki ministra obarczono opracowaniem takiego planu, dzięki któremu rosyjskie rakiety atomowe zostałyby wycofane z Polski. I tu zasadza się strategiczne, dalekowzroczne spojrzenie tow., Wiesława na polską rację stanu i rozumienie groźby niekontrolowanej militaryzacji Europy, zwłaszcza naszej części.

Kim był Adam Rapacki (1909 Lwów – 1970 Warszawa) i jaka była jego życiowa droga ? Wzrastał w rodzinie gdzie idee socjalistyczne, pro-spółdzielcze, progresywne były żywe i kultywowane. Jeszcze przed wojną ukończył studia (Wyższa Szkoła Handlowa). Działał w organizacjach lewicowych (m.in. w OMTUR i Związku Młodzieży Socjalistycznej). Czynny uczestnik kampanii wrześniowej, więzień obozów jenieckich dla oficerów (Dobiegniew, Choszczno,  Borne Sulinowo, Dössel). Po wojnie wrócił do kraju i włączył się w proces jego odbudowy co było jego naturalną, zgodną z poglądami i preferencjami społecznymi, postawą obywatelską i świadomością. Był członkiem władz PPS-u, uczestniczył w zjednoczeniu z PPR-em oraz powstaniu PZPR. Jako polityk, ekonomista i dyplomata był posłem na Sejm: Ustawodawczy oraz w kadencjach Sejmu I, IIIII i IV, członkiem władz PZPR oraz kolejnych rządów: minister żeglugi (1947–1950), minister nauki oraz szkolnictwa wyższego (1950–1956) oraz spraw zagranicznych (1956–1968). Po tzw. „wydarzeniach marcowych” ostentacyjnie podał się do dymisji odchodząc z przestrzeni publicznej.

Proponowana przez niego strefa miałaby objąć obszar 796 tysięcy km2, z czego 249 tys. km2 przypadałoby na obszar NATO, a 547 tys. km2 na obszar Układu Warszawskiego. Populacja na tym terytorium obejmowałaby ok. 115 mln mieszkańców. Państwa strefy miałyby zobowiązać się do nieprodukowania, nieutrzymywania, niesprowadzania i nie wyrażania zgody na rozmieszczenie na swych terytoriach broni jądrowej oraz urządzeń do jej obsługi i przenoszenia. Zakazane byłoby również użycie tego rodzaju broni przeciw państwom strefy. Postanowienia planu objąć miałyby także cztery mocarstwa.

Celowość takiego właśnie planu potwierdził w całej rozciągłości tzw. kryzys kubański, w czasie którego świat  znalazł się o włos od wojny atomowej między mocarstwami. Efektem było to o czym m.in. mówił plan Rapackiego czyli nawiązanie ścisłego kontaktu między jądrowymi imperiami.

Materializacja planu miała nastąpić w dwóch fazach.. Etap I planował objąć  terytorium strefy bezatomowej zakazem przygotowywania, produkcji, sprowadzania broni jądrowej i środków jej przenoszenia oraz zakaz zakładania nowych baz służących do jej magazynowania. W etapie II nastąpić miała redukcja sił zbrojnych państw będących w strefie i likwidacja wszystkich środków przenoszenia tej broni, będących w ich dyspozycji. Mocarstwa atomowe, które posiadały na terenie strefy swoje bazy i środki jądrowe, zobowiązane miały być do ich likwidacji. Miały też udzielić gwarancji państwom strefy, że w razie konfliktu zbrojnego nie użyją broni jądrowej na ich obszarze.

Plan polskiego MSZ, którego twarzą był Adma Rapacki, wywarł wpływ na działania podejmowane w czasach tzw. „zimnej wojny”  mające na celu podniesienia poziomu bezpieczeństwa międzynarodowego, wzajemnego zaufania, a przede wszystkim na rozpoczęcie dialogu. Przyczynił się bez wątpienia do rozwoju myśli teoretycznej w zakresie denuklearyzacji. Przyjęta w nim formuła strefy bezatomowej przybrała z czasem wymiar uniwersalny. To była – i jest nadal – najbardziej znana inicjatywa rozbrojeniowa, o wymiarze uniwersalnym i globalnym, na jaką zdobyła się polska dyplomacja po 1945 roku. Zarówno do jak i po upadku Muru Berlińskiego.

Z Planu Rapackiego Polska i Polacy mogli być dumni. Polska zaproponowała światu na Walnym Zgromadzeniu Organizacji Narodów Zjednoczonych propozycję programu powstrzymania zbrojeń jądrowych, a następnie redukcji jej ilości. Plan i jego światowy wydźwięk windował nasze narodowe ego wyżej szczytów Himalajów. Bo nie tylko polskie społeczeństwo odnosiło się do tej inicjatywy pozytywnie, wręcz entuzjastycznie. Również opinia publiczna Europy Zachodniej przyjęła Plan Rapackiego bardzo dobrze. To społeczne poparcie było tak silne, że rządu USA, Francji i Wielkiej Brytanii musiały brać je pod uwagę w swoich działaniach przeciwko materializacji tego planu. Przyszłość Planu Rapackiego była bowiem przesądzona: Waszyngton nie wyrażał na nią zgody. Również rządy Francji i Wielkiej Brytanii, pracujące usilnie nad własnymi programami zbrojeń jądrowych, nie były tą inicjatywą zainteresowane. Plan Rapackiego doskonale komponował się z olbrzymim hasłem „NIGDY WIĘCEJ WOJNY !” wymalowanym na murze olbrzymiej, powojennej ruiny jednego z wrocławskich budynków mieszkalnych. Społeczeństwa, zwłaszcza polskie,  nie chciały nowej wojny.

Dzisiejsza sytuacja jest zgoła inna. Nie mamy – jak za czasów Rapackiego zimnej wojny. Mamy wojnę gorącą dosłownie za naszymi granicami, a cały świat niechybnie zmierza do konfliktu planetarnego, który już się rozpoczął. I nie jest tak, że nikt nie chce wojny. Wielu, w tym mnóstwo polityków, jest wręcz jej gorącymi orędownikami.

To, że Donald Tusk po objęciu teki Premiera RP żwawo i z ochotą dołączył do europejskich jastrzębi wojennych dowodzonych przez Ursulę von der Leyen  i Michela Borrella nie dziwi. Ale wprost szokuje Przewodniczący Partii „Razem” – poseł Adrian Zandberg, który na otwartym spotkaniu we Wrocławiu przekonywał zebranych, że my, Polska i Polacy, uczestniczymy w WOJNIE SPRAWIEDLIWEJ  Imperialistyczna wojna, toczona od ponad 20 lat pomiędzy Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Republiką Rosyjską (a w tle pozostają Chiny) jest dla lidera najbardziej  lewicowej partii w parlamencie „wojną sprawiedliwą”! Poseł Zandberg głosił swoje hasła w czasie, gdy polski rząd jak ognia unikał zarzutu, że bierze w tej wojnie formalnie udział. Wstyd to mało powiedziane.

Warto zauważyć, iż z kręgów polskiej lewicy nie wyszła żadna inicjatywa, która mogłaby komponować się z innymi inicjatywami w Europie, domagająca się natychmiastowego przerwania działań wojennych i wzywająca strony bezpośredniego konfliktu do rozmów pokojowych.

Wybitny polskie ekonomista, niegdysiejszy wicepremier, niewątpliwie człowiek lewicy, prof. Grzegorz Kołodko ma odwagę publicznie głosić hasło: „Chcesz pokoju – szykuj się do pokoju !”. Ma odwagę piętnować olbrzymie wydatki zbrojeniowe demaskując ich społeczny i gospodarczy bezsens. Lewicowi politycy starają się tego nie dostrzegać, nie mają odwagi pójść w ślady Kołodki, czujnie i ukradkiem zerkając przy tym na działania hegemona.

Czy są oni jeszcze lewicą ? Ależ oczywiście, że są. Wojna na Ukrainie zerwała z nich ostatecznie maskę. Oni są lewicą, tyle tylko, że lewicą kapitalistyczną. Lewicą, która w krytycznym momencie bez wahania wspiera imperializm w jego najbardziej dojrzałej i najbardziej krwawej formie jaką jest neoliberalizm.

Nie można bowiem nie dostrzegać „pomroczności jasnej” na jaką zapadli liderzy polskiej kapitalistycznej lewicy którzy zdaje się nie rozumieć, iż wojna na Ukrainie to w istocie wojna USA z Rosją prowadzona na terenie Ukrainy przez żołnierzy ukraińskich i w coraz większym stopniu za pieniądze Unii Europejskiej. Tej samej Unii, którą na samym początku tego konfliktu Amerykanie pogrążyli gospodarczo odcinając od tańszych źródeł surowców energetycznych i wymuszając tym samym zakupy własnych, droższych paliw.

Nie mogą nasi parlamentarzyści zasiadający po lewej stronie sejmowej sali nie dostrzegać, że za tą wojnę obniżeniem poziomu życia, oraz olbrzymim zadłużeniem przyszłych pokoleń płacą zwykli ludzi. Nie chodzi tylko o suche dane statystyczne mówiące, że aktywa w rękach prywatnych straciły w ciągu ostatnich dwóch lat około 40%  swojej wartości. Chodzi o to, że dziesiątki, a może i setki miliardów złotych, które zostały bądź zostaną wydane na militarne gadżety nie zostaną przeznaczone na podniesienie poziomu opieki zdrowotnej, poziomu edukacji i nauki, na politykę senioralną (a społeczeństwo się dramatycznie starzeje). W końcu chodzi o bezpowrotnie utracony czas, który mógłby być wykorzystany dla dobra Polaków, Niemców, Greków, Portugalczyków czy Francuzów.

Nie mogą współcześni liderzy lewicowi nie dostrzegać, że w szczególności wojna na Ukrainie prowadzi do pogłębienia przepaści pomiędzy warstwą super-bogaczy, których majątki pomnażają się o dziesiątki miliardów dolarów rocznie a całą, biedniejącą szarą resztą ludności. Nie mogą nie dostrzegać tego, kto jest rzeczywistym politycznym i ekonomicznym beneficjentem tej wojny, a kto jest jej przegranym. Nie mogą nie dostrzegać, że największym przegranym pod każdym względem wojny na Ukrainie są narody rosyjski i ukraiński. Ale tuż za nimi kroczy Unia Europejska, która utraciła resztki swojej politycznej i gospodarczej suwerenności i ponosi dzisiaj największy ciężar finansowy tego konfliktu. Nie mogą nie dostrzegać, że największymi beneficjentami są banki, przed którymi szeroko otwarły się wrota kredytów udzielanych wojującym rządom oraz producenci wszelkiego rodzaju uzbrojenia tak na potrzeby tej wojny jak i na uzupełnienie wyczyszczonych wojną wojennych magazynów oraz na ich gwałtowne powiększanie. Nie mogą wreszcie lewicowi wodzowie nie dostrzegać tego, że ta w szczególności wojna to jedna wielka przepompownia pieniędzy publicznych do kieszeni prywatnych banków i koncernów zbrojeniowych, pieniędzy, które powinny być przeznaczone na zupełnie odmienne cele.

Plan Rapackiego był popierany przez większość społeczeństw Wschodu i Zachodu. Dzisiaj nikt nie pyta społeczeństwa czy chce ono wojny, czy nie, czy godzi się na ofiarę ze swojego zdrowi, życia i przyszłości, czy nie. Zamiast tego  społeczeństwa są straszone. Straszone „Ruskimi”, którzy niechybnie wejdą do Polski, do Paryża, Berlina i Rzymu – jeżeli nie będziemy ich zabijać. Rozniecanie – wbrew  wielu racjonalnym opiniom analityków, politologów a także niektórych generałów – wojennej histerii i paniki, grożenie światu III, apokaliptyczną bo nuklearną wojną światową ma tylko jeden cel: zastraszenie społeczeństw i pozbawienie ich woli decydowania w tych sprawach, wytworzenie presji na przystawanie na odgórne, strategiczne decyzje. Rzecz jasna polska kapitalistyczna lewica z zapałem włączyła się w tą kampanię. Haniebny i głupi wpis najważniejszego polityka (polityczki) lewicy, jakim jest przewodnicząca Klubu Parlamentarnego „Lewica” , w którym,  w kontekście wojny na Ukrainie ostrzega kanclerza Niemiec i odsyła go do podręczników historii „by nie zapomniał, że Armia Radziecka w czasie II WŚ nie zatrzymała się ani na granicy polskiej, ani niemieckiej, ale weszła do Berlina” jest wymownym tego przykładem. Ale porażający jest również absolutny brak reakcji jej kolegów z poselskich ław, lewicowych ponoć przedstawicieli Narodu. Wojna na Ukrainie stała się historyczną cezurą dla europejskiej lewicy. Każdy, kto dotąd uważał się za „człowieka lewicy” będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie „jakiej lewicy?”. Tej lewicy kapitalistycznej, wspierającej wojny, bez których wielki, światowy kapitał nie mógłby rozszerzać swojego panowania nad człowiekiem, czy lewicy, której społeczno-gospodarcza alternatywa  u swoich fundamentów ma takie postulaty jak pokojowa współpraca dla stworzenia najlepszych warunków wszechstronnego rozwoju człowieka, sprawiedliwość społeczna i ekonomiczna.

Już niedługo europejska, a więc i polska lewica stanie do wyborów do Parlamentu Europejskiego. Dla Unii Europejskiej będą to wybory bodaj najważniejsze od chwili jej utworzenia. Po raz pierwszy wybory odbędą się w czasie, gdy UE po uszy zaangażowana jest w wojnę na kontynencie europejskim. Stosunek Europejczyków do tej wojny zapewne  będzie miał znaczenie dla wyników wyborów. Z jakimi hasłami przystąpi do nich europejska lewica? Z jakimi hasłami przystąpią do niej „Czarzasty, Biedroń, Zandberg et consortes” ? Czy Nowa Lewica donośnie i stanowczo domagać się będzie pokoju na Ukrainie czy też otwarcie opowie się za dalszymi zbrojeniami, za dalszym prowadzeniem wojny do ostatniego Ukraińca lub do ostatniego Rosjanina, za dalszą dewastacją jednego z najważniejszych projektów Unii Europejskiej, jaką  była europejska polityka rolna, czy podtrzyma udział swojego ugrupowania w propagandowej kampanii straszenia wojną i wreszcie czy przekonywać będzie Polaków do konieczności ponoszenia dalszych wyrzeczeń w imię pomyślności hegemona? Plan Rapackiego, powstał przy akceptacji hegemona Polski, ale służył światowemu pokojowi. Dzisiaj polska kapitalistyczna lewica, starająca przypodobać się nowemu hegemonowi służy wojnie.

Żałosny polityczny koniec jeszcze niedawno czołowego przedstawiciela kapitalistycznej lewicy jaką jest (była?) niemiecka socjaldemokracja niech będzie tu przestrogą. Ta właśnie partia płaci dzisiaj przyszłością swojego politycznego bytu cenę za błędną ocenę procesów politycznych, za utratę swojej suwerenności i za rozejście się jej strategicznych decyzji z oczekiwaniami jej wyborców.

Radosław S. Czarnecki, Jacek Uczkiewicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozliczyć Polską Fundację Narodową!

Apel do posłanek i posłów Nowej Lewicy

W tej unikalnej „chwili rozliczeń” z mroczną pisowską przeszłością nie można zapomnieć o Polskiej Fundacji Narodowej. Przypomnę, że została ona powołana z inicjatywy rządu Beaty Szydło w 2017 r. a głównym źródłem  jej finansowania były „dobrowolne” darowizny spółek Skarbu Państwa, takich jak Orlen, PZU itp.

Ile pieniędzy „przerobiła” fundacja do dnia dzisiejszego? Tego nikt poza jej Zarządem Nie wie. Fundacja z hukiem i ostentacyjnie zatrzasnęła drzwi przed inspektorami NIK. Izba szacuje tę kwotę na około 600 mln złotych polskich. Nie w kij dmuchał.

Ale czy ktoś ma jakąś wiedzę o efektach wydawania takich zawrotnych kwot? Przecież gdyby takie były pisowska propaganda trąbiła by o nich dzień i noc. Tymczasem cisza. Ale w toczącej się dzisiaj dyskusji żaden z dziennikarzy, żaden z parlamentarzystów nie stawia publicznie tego pytania.

Apeluję więc do P.T. posłanek i posłów Lewicy, aby dopilnowali, by w tym właśnie okresie ujawniania pisowskich przekrętów nie zapomnieć o Polskiej Fundacji Narodowej.

Na moim blogu https://jacekq.pl „Jacka Uczkiewicza wołania na puszczy” problem PFN podnosiłem wielokrotnie. Do najważniejszych wpisów należą:

  1. „Rozrzutność pod płaszczykiem patriotyzmu” z dnia 02.04.2018
  2. „PFN – Polska Fundacja Naciągaczy?” z dnia 11.04.2018 r. We wpisie tym pokazywałem kuriozalną drogę powołania tej fundacji.
  3. „Zawiadomienie” – z dnia 27.06 2018 r., w którym publikowałem moje zawiadomienie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa wyłudzenia ze spółek SP kwot znacznej wartości poprzez Polską Fundację Narodową.
  4. „Harce pisowskiej prokuratury”, w którym opisałem jak w podręcznikowy niemal sposób prokuratura ukręciła sprawie łeb.

 

Być może te wpisy oraz publikacje prasowe (niestety, bardzo nieliczne) ułatwią decyzję w tej sprawie. Nie chodzi tylko o rozliczenie wieleset milionowych kwot za które w sumie zapłacili klienci spółek państwowych, Należy ujawnić cały, ohydny mechanizm dojenia spółek skarbu państwa przez pisowską kamarylę.

Przy tej okazji ponawiam inny mój wielokrotnie już zgłaszany wniosek. Chodzi o to, aby w krajowym systemie finansowym nadać szczególny status pieniądzowi publicznemu. Pieniądz publiczny nie może być traktowany jak pieniądz w obiegu bankowym czy giełdowym. Wynika to z dwóch oryginalnych cech tego pieniądza. Po pierwsze jego dysponent jest najpewniejszym płatnikiem spośród wszystkich innych. Jego bankructwo jest prawie niemożliwe. Drugą cechą jest to, z racji tego, że jest właśnie publicznym, że planowanie jego wydatkowania i kontrola uzyskanych efektów jest (powinna być) pod bieżącą kontrolą parlamentarną. Dlatego postuluję, aby w imię przejrzystości wydatków publicznych zdjąć klauzulę poufności kontraktów podmiotów gospodarczych zawartych z dysponentami pieniędzy publicznych. Nikt podmiotów gospodarczych nie zmusza do zawierania kontraktów z rządem czy samorządem terytorialnym. Jeżeli jednak taki podmiot decyduje się realizować zadania finansowane z  w całości lub części z publicznych środków, to powinien liczyć się z tym, że wydatkowanie tych pieniędzy musi być kontrolowane przez parlament, w imieniu którego i na rzecz którego działa Najwyższa Izba Kontroli.

To, że podmiot gospodarczy współpracuje z dysponentami środków publicznych, a przez to w tym zakresie podlega kontroli niezależnej, najwyższej instytucji kontrolnej państwa powinno sprzyjać budowaniu prestiżu, zaufania i wiarygodności tego podmiotu.

Życzenia cudzysłowów pełne

„Wszyscy wszystkim ślą życzenia…” Taki noworoczny czas. Chciałbym też przesłać wszystkim życzenia aby ten rok był… no właśnie jaki. To co pierwsze przychodzi mi do głowy, to życzenie roku bez wojny.  Życzenie ściętej głowy – wiem. Istota ludzka wie doskonale , że to co najbardziej ją odczłowiecza (inni mogą utrzymywać, że to, co eksponuje najbardziej efektywnie człowieczą naturę) to zabijanie drugiego człowieka. Jeżeli jest to akt indywidualny – to oczywiście wzbudza powszechne oburzenie. Uruchamiane są wszystkie procedury: aparatu przymusu, instytucji prawnych, opinia publiczna. Zabicie jednego człowieka jest zbrodnią. Zgoła inaczej jeżeli zabija się setki, tysiące ludzi naraz. Wówczas uruchamiany jest cały arsenał usprawiedliwiający (wojny sprawiedliwe, niesienie kaganka demokracji) za którymi stoją te prawdziwe powody: interesy ekonomiczne, gospodarcze i polityczne. Kampania „usprawiedliwiania” wojen, „usprawiedliwiania” prowokowania wojen, „usprawiedliwiania” wojen zastępczych prowadzonych za nasze pieniądze, w naszych interesach, ale przez żołnierzy trzecich państw i przez te trzecie państwa. Działaniom „usprawiedliwiającym” towarzyszą dzielnie działania zacierające , wypierające z publicznego obiegu niewygodne fakty. Osiem lat bombardowania rosyjskojęzycznej ludności cywilnej Ługańska i Donbasu przez ukraińskie, nacjonalistyczne formacje wojskowe nie zasłużyły na uwagę światowej opinii publicznej, ani na uwagę licznych, stosownych międzynarodowych instytucji. Te zbrodnie przykryła medialna mgła. Podobnie dzisiaj w strefie Gazy. Bombardowanie szpitali, obozów dla uchodźców jest na porządku dziennym i chociaż wzbudza protesty różnych społecznych grup, to śmierć kilkunastu tysięcy cywilów, głównie kobiet i dzieci w żaden sposób nie przekłada się na jakiś totalny sprzeciw i konkretne przeciwdziałania światowych politycznych liderów. Rzeczywiście, istota ludzka rzemiosło wojenne podniosła do niebywałego poziomu zarówno w wymiarze militarnym jak i społecznym.

Jednocześnie ludzkość nie wypracowała żadnych skutecznych mechanizmów zapobiegania wojnom. Wszystkie inicjatywy typu Liga Narodów czy ONZ okazały się mydleniem oczu, pokazówką na spokojne czasy. A dzieje się tak dlatego, że wojna jest w istocie głównym mechanizmem napędzającym kapitalistyczną  gospodarkę i leży w żywotnym interesie najbogatszych 10 procent populacji Ziemi.

Życzę więc, aby 2024 rok, i następne, były latami bez wojen, ale wiem, że są to życzenia nierealne.

Drugim, powszechnie słyszalnym zwłaszcza w Polsce życzeniem jest życzenie (i obietnice) „powrotu do normalności”. Nie zanosi się na normalność. Miało być normalnie, prasa miała być niezależna, rząd miał mówić wyłącznie prawdę. A jak jest?

Jestem – jak każdy człowiek – ignorantem w większości obszarów. Ale staram się być ignorantem myślącym. Jeżeli więc napotykam na rzeczy niezrozumiałe, to oczekuję od „znających się” ich racjonalnego wyjaśnienia. Wygląda na to, że hasło „powrót do normalności” rozbiło się na pierwszym zakręcie, jakim stała się nieoczekiwana, krótkotrwała bo trzyminutowa wizyta w polskiej przestrzeni powietrznej… no właśnie, czego?

Piątkowy ranny komunikat Dowództwo Generalne informował o wtargnięciu w polską przestrzeń powietrzną „niezidentyfikowanego obiektu” (podkreślenie J.U) ze strony Ukrainy.  Obiekt przebywał u nas około 3 minut, po czym… nie wiadomo co się z nim stało. Komunikaty wojska głosiły, że obiekt ten opuścił tereny naszego kraju, ale to samo wojsko rozpoczęło szeroką akcję poszukiwań w terenie. Ponoć po to, aby się upewnić co do tego opuszczenia. Jest to nowy, polski sposób weryfikacji radarowych systemów w warunkach bojowych. Według wojskowych źródeł obiekt ten „zginął” z polskich radarów przed opuszczeniem Polski. Zginął, czy został zgubiony przez nasze dzielne wojsko? A może to był jakiś super pocisk, który sam decyduje, czy ma być widoczny dla radarów, czy nie. Media nie zainteresowały się tym szczegółem. W przekazach bryluje teza, że „wojsko zdało egzamin na piątkę”.

Ale powróćmy do pytania co to był za obiekt? Zaraz po posiedzeniu BBN Minister Obrony w towarzystwie dwóch generałów stanął przed kamerami i mikrofonami mediów. Jeden z generałów mówił, że „wszystko wskazuje na to, że to była rosyjska rakieta”. Wszystko, czyli co konkretnie? Na wszelki wypadek generał nie stwierdził kategorycznie: „To była rakieta rosyjska”. Przekształcenie się ”niezidentyfikowanego obiektu” w „rosyjską rakietę” musi mnie, ignoranta wojskowego, skłonić do podstawowego pytania: Czy nasze służby obrony rakietowej, dysponujące najnowocześniejszymi, amerykańskimi systemami nie są w stanie zidentyfikować rakiety bojowej i muszą pozostać przy eufemizmie „niezidentyfikowany obiekt”? Czy ustalenie, że była to rakieta bojowa wymaga posiedzenia BBN? Przypisywanie obcemu państwu naruszenia integralności kraju to nie błaha sprawa. Ale znowu media nie podjęły tematu. „Rosyjska rakieta” to hasło wpisujące się w oczekiwania wielu środowisk nie tylko wojskowych. Podjęto oczywiście wszystkie „przewidziane procedurami” działania. Poderwano (w jakim celu?!) wojskowe samoloty polskie i natowskie, wezwano na dywanik MSZ chargé d’affaires Rosji, któremu nasz wiceminister dzielnie groził palcem i pobrzękiwał szabelką. Jednocześnie odmówił on przedstawienia dowodów na to, że to była rakieta rosyjska. Po co udowadniać rzeczy oczywiste?

Być może była to jakaś rosyjska rakieta, która zaatakować miała obiekty wokół Lwowa nieoczekiwanie od strony zachodniej, a nie wschodniej. Ale wówczas strona ukraińska bądź NATO powinni dostarczyć tego dowodów.  Być może był to jakiś przypadek. Skoro bowiem na wojnie Pan Bóg ponoć nosi kule, to dlaczego nie miałby nosić rakiet?

Idąc pod prąd oświadczeniu Dowództwa Operacyjnego RSZ, że w tej sprawie „wykluczyć należy wszystkie możliwe scenariusze” (foto) postawię diaboliczne pytanie: a może to była ukraińska prowokacja, podjęta z ochotą przez polskich polityków? Teatr wojenny na Ukrainie dostarczył nam tak wiele przykładów inscenizacji, dezinformacji, akcji propagandowych, że taka z rakietą nad Polską to przysłowiowy pikuś. Pytanie jest takie: czy tym „niezidentyfikowanym obiektem” mógł być ukraiński (amerykański) bojowy dron?

Całe wydarzenia miało miejsce w szczególnym momencie. Świat powoli odwraca się od Ukrainy. Prezydent USA walczy z Kongresem o obiecane Ukrainie dodatkowe środki, w wielu krajach odczuwa się bolesne budżetowe skutki pomocy temu państwu, mnożą się społeczne protesty. Prezydent Zełenski przechodzi samego siebie domagając się prośbą i groźbą od Zachodu utrzymania i zwiększenia militarnej i finansowej pomocy. I nagle: rakieta rosyjska nad terytorium państwa NATO. Dar z nieba dla Zełenskiego! Efekty już widzimy: kilka europejskich krajów już podjęło decyzję o dodatkowej pomocy dla ukraińskiego rządu, zapowiedź nowych wydatków zbrojeniowych w Polsce, wzrost antyrosyjskich nastrojów, utwierdzanie opinii, że Rosja jest zagrożeniem dla NATO. Same konkrety, same plusy za sprawą „niezidentyfikowanego obiektu” który był, ale zniknął.

Temat „rosyjskiej rakiety” poruszył mnie, gdyż pokazał dwa problemy. Jeden to problem mediów, które w stanie „normalności” powinny być merytoryczne i dociekliwe, a jak się okazuje nie są. Druga kwestia, to obawa, że w takiej histerycznej niemal atmosferze, w której podejmuje się działania nadmiarowe, nie kierowane chłodną logiką ale politycznym zapotrzebowaniem, w stanie o dużym ładunku emocjonalnym, bieg spraw może łatwo wymknąć się spod kontroli. Czego nikomu nie życzę.

Świat wielobiegunowy czyli jaki?

Wystąpienie przygotowane na prośbę organizatorów konferencji: „Narodziny wielobiegunowego świata. Konfrontacja czy porozumienie” jaka miała odbyć się w Warszawie 26 listopada 2023 r., a która to konferencja została właśnie odwołana z powodu wycofania się sponsora. No cóż – los lewicy w kapitalizmie.

Próbując w najprostszy sposób odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule konferencji odpowiem wprost: gdybym miał obstawiać: konfrontacja czy porozumienie postawiłbym na konfrontację. Dlaczego? Otóż dlatego, że do porozumienie potrzebna jest wola minimum dwóch stron – do konfrontacji zaś wystarczy wola tylko jednej strony. Dopóki więc główny gracz ekonomiczny i finansowy świata: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej kultywować i eksportować będą ideologię neoliberalną, dopóki hołdować będą tezie ogłoszonej swego czasu przez Miltona Friedmana – guru tej ideologii mówiącej, że kryzysy, te rzeczywiste lub te postrzegane są najlepszą drogą do rozpowszechniania i wprowadzania w życie idei neoliberalnych, dopóty skazani będziemy na niekończące się pasmo konfliktów wybuchających w różnych częściach świata.

O globalizacji napisano już setki, a może i tysiące książek. Najważniejszą, ogólnie podzielaną tezą w nich zawartą jest ta, że globalizacja to już czas przeszły. Nic bardziej mylnego. Nie możemy bowiem zapominać, że prócz globalizacji w sensie gospodarczym przebiega i raczej jest trudno odwracalny proces globalizacji w sensie społecznym. Mam na myśli topnienie przeszkód w komunikowaniu się pomiędzy ludźmi różnych kultur i ras, łatwe rozpowszechnianie się idei i faków, standardów myślenia i zachowania. Tą globalizację trudno będzie powstrzymać – chociaż nie jest to niemożliwe.

Za początek końca globalizacji gospodarczej uznaje się rok 2009, w którym dowodnie okazało się, że świat neoliberalny nie jest w stanie metodami pokojowymi uporać się ze skutkami powszechnego kryzysu zapoczątkowanego upadkiem banku Lehman Brothers, a spowodowanego fałszywą z gruntu lecz radośnie przez finansjerę światową doktryną Alana Greenspana, wieloletniego szefa FED o rozwoju gospodarczym drogą powszechnego zadłużania się. Recesja w Stanach problemy ze spłacaniem długów, a nade wszystko eksplozja gospodarcza ChRL, któremu to państwu przypisano w ramach globalizacji rolę jedynie wykonawcy i dostarczyciela surowców spowodowały, że idea globalnej gospodarki według tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego się wyczerpała. I pojawiło się zasadnicze pytanie: co dalej? Szukający alternatywy dla nowego, opartego na kapitalistycznych zasadach systemu gospodarczego POWRÓCILI do idei systemu wielobiegunowego, czyli takiego, w którym gospodarka światowa zorganizowana jest w kilku klastrach, w każdym z których jedno państwo odgrywa dominującą, przywódczą rolę. Piszę „powrócili” gdyż idea ta jest dosyć stara. Tutaj pozwolę sobie nie podzielić poglądu dr. Szafarza, który w swoim znakomitym eseju „Narodziny świata wielobiegunowego” postawił tezę, że system kolonialny był systemem właśnie wielobiegunowym. Być może tak to wygląda z naszej perspektywy, ale w czasach kolonialnych wszyscy kolonizatorzy działali według tych samych zasad wywodzonych z „naturalnego” prawa białego człowieka do dysponowania życiem i dobrami naturalnymi innych, „kolorowych” narodów. Można więc śmiało utrzymywać, że czasy kolonializmu były czasami gospodarczego świata jednobiegunowego. Powracam do kwestii kolonializmu, gdyż bez jej zrozumienia nie można zrozumieć współczesnych tendencji i prób reaktywowania systemu wielobiegunowego. Dla nas – Polaków – kwestia kolonializmu jest trochę jak bajka z nie z tego świata. Swoją epokę quasi kolonizacji Ukrainy wstydliwie przemilczamy, wypieramy, a kolonizacja Afryki, Ameryki czy Australii kojarzy nam się z „Murzynkiem Bambo co w Afryce mieszka” Old Shattherhandem , a co najwyżej z filmową postacią Kuta Kinte. Tymczasem organizacja państw regionu Morza Karaibskiego CARICOM podejmuje akcję procesowania się z byłymi kolonizatorami o odszkodowania za okres ich panowania. Trzeba wiedzieć, że na Karaiby sprowadzono 10 razy więcej niewolników niż do Ameryki Północnej.  Oszacowana przez CARICOM suma odszkodowań to około 18 bilionów dolarów. Główne roszczenia adresowane są do Wielkiej Brytanii, gdyż jej obywatele byli w zdecydowanej większości właścicielami plantacji na Karaibach. Wprawdzie Wielka Brytania zniosła niewolnictwo w 1834 r i nawet wypłaciła za nie olbrzymie odszkodowania, ale wypłaciła je nie krajom byłych niewolników, ale ich brytyjskim właścicielom. Bardzo wiele rodzin brytyjskich (między innymi rodzina obecnego ministra spraw zagranicznych, byłego premiera, Lorda Camerona) dorobiło się na Karaibach olbrzymich majątków i stanowili oni i stanowią nadal jądro brytyjskiej klasy próżniaczej. Suma wypłaconych odszkodowań była tak wielka, że rząd Wielkiej Brytanii zaciągnąć musiał olbrzymi kredyt bakowy, którego ostatnią ratę spłacił dopiero w 2015 r. W państwach post kolonialnych pamięć o czasach i krzywdach okresu niewolnictwa jest wciąż żywa pomimo nachalnej propagandy, że „wprawdzie było niewolnictwo, ale wprowadziliśmy tam cywilizację” i z pewnością mieć będzie wpływ na wybór dróg rozwoju tych krajów w perspektywie świata wielobiegunowego..

Ale właśnie w XVII wieku powstał w Londynie ruch intelektualny tzw. Lewellerów (wyrównywaczy). Był to ruch bez wątpienia postępowy w kwestiach społecznych i w dzisiejszych czasach jego członków niewątpliwie wyzwano by od „komuchów”. W kwestiach gospodarczych oferował zaś ten ruch model światowej gospodarki wielobiegunowej właśnie, czyli klastrów tworzonych przez bogate państwo-lidera, oczywiście państwo demokratyczne i grupę państw satelickich (Leviatanów), w którym społecznie akceptowana jest zasada: porządek w zamian za ograniczenie demokracji i praw. Odnotować przy tym należy dwie kwestie. Pierwsza to ta, że Levellerzy skończyli marnie – zostali spacyfikowani przez wojska Cromwella. Druga to ta, że jak widać na ich przykładzie idee są wiecznie żywe, i że dotyczy to również innych idei, pączkujących niegdyś na Wyspach –  na przykład idei socjalistycznej.

Po okresie kolonializmu podejmowane były jeszcze inne próby globalizacji światowych relacji gospodarczych. Pamiętamy przecież treść pieśni, której fragment brzmi: „gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. Próbą globalizacji było również słynne porozumienie z Bretton Woods.

We współczesnej dobie ruch ku systemowi wielobiegunowemu rozpoczął się od organizacji BRICS. Proces ten uzyskał nową, nadzwyczajną dynamikę na skutek wojny na Ukrainie. Nikt chyba nie ma już wątpliwości, że konflikt zbrojny Rosja – Ukraina z 2022 r. przekształcił się (został przekształcony?) w militarną konfrontację USA i ich satelitów z tworzącym się nowym porządkiem opartym na idei systemu wielobiegunowego. Trudno przewidzieć jaki będzie finał tej konfrontacji – jednak dynamika rozwoju alternatywy dla amerykańskiego miru zastanawia i skłania wielu analityków do tezy, że pod tym względem powrotu do sytuacji wyjściowej już nie ma. Haniebna teza  Borella o kwitnących ogrodach i dżungli  jeszcze bardziej ten proces przyspieszyła. A więc co nas czeka? Świat wielobiegunowy. Ale co to oznacza w praktyce?

Na razie zapowiada się system dwubiegunowy: Euro-Ameryka vs „sojusz suwerennych państw”. Czy przekształci się on w system wielobiegunowy? Czas pokaże, przy czym wiele tu może zależeć od Europy. Najważniejsze jednak pytanie jest następujące: czy układ wielobiegunowy będzie kolejną odsłoną, kolejną wersją kapitalizmu,  jakąś nową formą relacji pomiędzy człowiekiem, pracą i kapitałem, jakimś mitycznym kapitalizmem z ludzką twarzą?  Czy w układach wielobiegunowych wytworzą się warunki do rozwoju współczesnej, postępowej myśli socjalistycznej, czy też wręcz przeciwnie – za cenę sprawczości systemu zapłacimy demokracją obywatelską? Czy w systemie wielobiegunowym znajdzie się miejsce dla utopistów?

Jeżeli system wielobiegunowy ma być „nowym kapitalizmem”, to okazać się może, że będzie on bardziej konfliktotwórczy niż obecny.

Postulaty postępowych ekonomistów są znane. Odejść należy od mierzenia wzrostu gospodarczego wskaźnikiem PKB na rzecz całego systemu mierników jakości życia. Aby tak się stało państwo musi odzyskać kontrolę nad gospodarką i systemem finansowym, tak, aby podporządkować je nie celowi maksymalizacji zysku, czytaj: zaspokajania żądzy posiadania, nie bezrefleksyjnemu mnożeniu potrzeb człowieka lecz celowi jakim jest zaspokajanie podstawowych potrzeb członków wspólnoty jakimi są: praca, ochrona zdrowia, edukacja, dach nad głową, kultura – wszystko na najwyższym możliwym poziomie. Czy wreszcie system wielobiegunowy będzie kompromisem pomiędzy skutecznością, sprawnością a demokracją obywatelską, czyli innymi słowy usankcjonuje taki lub inny model autokracji??.

Pewne są dwie okoliczności. Pierwsza to ta, że tworzący się system tzw. „suwerennych państw” spaja zdecydowana wola odrzucenia amerykańskiego dolara w rozliczeniach międzynarodowych i wyzwolenia się tym samym spod politycznego i finansowego dyktatu USA. Druga okoliczność to wola wyswobodzenia się spod dyktatu międzynarodowych instytucji finansowych i dyktatu dużych międzynarodowych korporacji wzmacniając tym samym tendencje nacjonalistyczne. Reszta osnuta jest mgłą. Pewnym jest też to, że system najpierw dwubiegunowy, a później wielobiegunowy wywróci całą dotychczasową strukturę instytucji międzynarodowych zajmujących się sądownictwem i  arbitrażem, ubezpieczeniami i innymi aspektami koegzystencji państw. W miejsce instytucji starych powstawać będą nowe. Ale czy stare problemy znikną?

W swoim świetnym artykule „Contemporary social and political mega-crisis and the goals of economics” prof. Kołodko idąc za wieloma innymi publicystami przytacza powody tego, że „kapitalizm (współczesny, czyli neoliberalny -JU) źle funkcjonuje”. Są nimi: brak uczciwej konkurencji, złe regulacje, korupcja polityków, oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców, chciwość jako cnota, samoobsługa elit biznesowych i finansowych, napędzanie konsumpcjonizmu, różne usługi online, manipulowanie opinią publiczną przez skorumpowane media, cynizm elit politycznych. Pięknie, trafnie.  Ale czy system wielobiegunowy ustrzeże społeczeństwa od takich patologii?

Jest wielce prawdopodobne wreszcie, że system wielobiegunowy wymagać będzie finansowej i gospodarczej koordynacji wewnątrz każdego „bieguna”. Czy czeka więc nas seria mini-globalizacji?

I wreszcie pytanie dla społecznej i politycznej lewicy najważniejsze: co system wielobiegunowy oznacza dla lewicy? Ile w nowym systemie gospodarczym i politycznym świata będzie kapitalizmu a ile socjalizmu? Czy lewica przygotowana jest na te zmiany? Ten problem uznaję za niezwykle ważny, wymagający osobnego, wnikliwego namysłu i dyskusji. Na wstępie do niej rozdzielić należy lewicę na lewicę kapitalistyczną, czyli para lewicowe ruchy społeczne akceptujące ustrój kapitalistyczny, widzący swoją misję w jego „socjalizowaniu” i lewicę antykapitalistyczną, poszukującą alternatywy dla współczesnego kapitalizmu. Ta pierwsza nie będzie miała problemu z dostosowaniem się do nowych warunkach. Lewica prosocjalistyczna zaś jest moim zdaniem zupełnie nieprzygotowana na nowe czasy. Uważam, że świat wielobiegunowy może stać się szansą lewicy prosocjalistycznej na je powrót  do głównego nurtu politycznego. Ale socjalizmu nikt, ani Waszyngton, ani Moskwa ani Pekin nie poda nam na tacy.

Drugą co do wielkości grupą polityczną w Parlamencie Europejskim jest grupa Socjalistów i Demokratów. Nie słyszałem jednak o jakichś ważnych, prosocjalistycznych inicjatywach tej grupy. Jeśli nawet były takie, to nasi wybitni w niej przedstawiciele okazali się bardzo wstrzemięźliwymi w ich propagowaniu.

Unia Europejska

Idea świata wielobiegunowego, w którym Unia Europejska jest jednym z największych centrów gospodarczych świata kołacze się po głowach i publikacjach od wielu lat. Zwłaszcza żywa była w początkach XXI wieku, w czasach, gdy UE prezentowała największy potencjał gospodarczy świata i była liczącym się partnerem politycznym. Niestety to już przeszłość. Twierdzę, że Unia miała swoją historyczną szansę, lecz jej świadomie, lub nieświadomie nie wykorzystała.  Kluczem do nowego otwarcia było uregulowanie, ustanowienie trwałych, strategicznych, partnerskich zasad współpracy z Rosją.  Wizja Unii Europejskiej od Lizbony do Władywostoku była nie tylko inspirująca intelektualnie, lecz również mocno osadzona w pragmatyce sprzężenia technologicznej mocy Unii z olbrzymimi zasobami surowców naturalnych Rosji. To byłaby nowa, potężna jakość na scenie politycznej. Zabrakło jednak odwagi, zdecydowania, zdolności do strategicznego myślenia, a w końcu woli.  Nie mogę mówiąc o tych sprawach abstrahować od osobistych doświadczeń. Wydarzenia incydentalne nie powinny stanowić podstawy do uogólnień tym nie mniej dla mojego obrazu świata mają ważne znaczenie.

Pierwszy raz zetknąłem się bezpośrednio z tym problemem w 2001 r, w rozmowie z jednym z czołowych, prawicowych  polityków niemieckich (przyjaciel kanclerza Kohla), który zorientowawszy się, że znam język rosyjski w prywatnej rozmowie powiedział mi: „Wy (Polacy, JU) jesteście w bardzo dobrej sytuacji. Wy znacie ich (Rosjan) język, znacie ich kulturę. A my wszystkiego musimy się uczyć”.

Po raz drugi sprawa stosunków z Rosją dopadła mnie w Luksemburgu kiedy rozpocząłem swoja pracę jako pierwszy polski członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. Prezes Trybunału na samym początku powierzył mi zaskakującą misję poprawy relacji ETO z Rosyjskim NIK-iem. Stosunki te załamały się po tym, jak w trakcie wizyty w ETO delegacji SPRF została ona dotkliwie obrażona przez jednego z członków Trybunału, wskutek czego przerwała wizytę i zamroziła kontakty z ETO. „-Bardzo zależy nam na ponownym nawiązaniu dobrych relacji z Rosjanami” przekonywał mnie  Prezes. Za najlepszą formę naprawy tych relacji uznałem przeprowadzenie wspólnej kontroli wykorzystania środków unijnych w Rosji. Inicjatywa została bardzo dobrze, poważnie i odpowiedzialnie przyjęta przez Moskwę, całość zakończyła się wspólnym sukcesem, konferencje prasowe, uroczyste wspólne podpisanie raportu końcowego itp. Sielanka nie trwała długo. Konflikt zbrojny Rosja Gruzja położył jej definitywnie kres nie tylko relacjom Trybunału ale całej Unii z Rosją. Niby wszystko jasne, ale oto w 2015 roku znany amerykański politolog Mearsheimer w trakcie swojego słynnego wykładu na Uniwersytecie Bostońskim krytykując politykę Stanów w stosunku do Rosji przekonywał, że agresja na Gruzję była wprost odpowiedzią Rosji na zaproszenie Ukrainy i Gruzji do NATO na szczycie NATO w Bukareszcie. „Rosja dała wyraźny sygnał, że gotowa jest zdecydowanie bronić się przed ekspansją NATO. Była za słaba że by wejść na Ukrainę. Ale – twierdził Mearsheimer, jeśli USA nie zmienią swojej polityki, to Ukraina zostanie zniszczona”.

Z tą sprawą wiąże się jeszcze jedno moje doświadczenie. Otóż w trakcie przeprowadzania tej kontroli odbyłem spotkanie z przedstawicielami rosyjskich samorządów terytorialnych w jednym z miast 100 km od Moskwy. Pełna sala około 200 osób, długa rzeczowa dyskusja. Z tego spotkania z rozmów tych oficjalnych i nieoficjalnych wyszedłem z głębokim przekonaniem o bardzo silnych, proeuropejskich nastrojach wśród mieszkańców tego miasta. Wspominam o tym ilekroć mowa jest o żelbetowej kurtynie jaką zaciągnięto pomiędzy Europą a Rosją i nurtuje mnie pytanie, czy ta rosyjska proeuropejskość przetrwa czas wojny.

Jestem przekonany, że w takiej bądź innej formie współpraca pomiędzy Europą a Rosją się odrodzi. Niezbędne ku temu będą zmiany po obu stronach. Putin nigdy nie będzie partnerem dla Europy, Rosja nigdy nie zapomni roli Unii Europejskiej chociażby w  mińskim oszustwie.

Zmiany będą potrzebne, a przed nami wybory do Parlamentu Europejskiego. Wybory te zadecydują o charakterze Unii, o tym, czy za sprawą zjednoczonej, europejskiej prawicy UE zmieni się w towarzyski, luźny klub polityczny, czy też uzyska szansę powrotu na ścieżkę dalszej integracji i odbudowy swojej politycznej i gospodarczej pozycji w świecie. Dla nas, dla lewicy wiąże się to z dwoma problemami. Po pierwsze lewica wspierać powinna w wyborach ugrupowania opowiadające się za dalszą europejską integracją. Więcej – uważam, że dla przyszłości Unii sytuacja jest na tyle krytyczna, że prounijne partie polityczne powinny sformułować wspólny blok wyborczy, na przykład pod nazwą „Polska europejska”, aby, idąc za ciosem jakim było obalenie w niedawnych wyborach parlamentarnych antyunujnego referendum wprowadzić do PE jak najwięcej prounijnie zorientowanych posłów.

Ta postawa nie wyklucza innego ważnego postulatu: konieczności łączenia się europejskich sił socjalistycznych w walkę o socjalistyczną Unię Europejską. Ale to już inna historia.

KO

Już trzeci dzień po – jak wielu słusznie utrzymuje – historycznych wyborach do parlamentu, połączonych z ogólnonarodowym „referendum”, a w szeroko rozumianym obozie Nowej Lewicy znamienna cisza. Żadnego komentarza ze strony liderów, zdawkowe uwagi na lewicowych stronach internetowych. Lewica, a dokładniej „Nowa Lewica” zachowuje się jak bokser po KO. Oszołomiona, niezdolna do zebrania myśli, chwiejąca się na nogach. Pora przerwać tą ciszę – niech będzie na mnie.

Skąd ten marazm myślowy i paraliż ludzi tak bardzo jeszcze niedawno elokwentnych?  Przecież my wszyscy jako demokratyczna opozycja odnieśliśmy historyczne zwycięstwo! Mało tego. Wszyscy na lewicy pamiętamy te hasła głoszone przy każdej okazji: „Będziemy rządzić! Obiecuję Wam!”, „Będziemy współrządzić! Itp. I stało się! Nowa Lewica będzie współrządzić, wejdzie w skład nowego, koalicyjnego rządu, jeżeli taki powstanie. Główny cel został więc osiągnięty. Skąd więc taka cisza?

Poważniejszych powodów do radości jest klika. Po pierwsze zanosi się na polityczny pogrzeb obecnej elity rządzącej, która przez 8 lat terroryzowała Polskę i jej okolice. Chociaż będzie to pogrzeb długi i z pewnością nie bez rozmaitych fajerwerków, którymi obecna władza będzie próbowała się utrzymać. . Po drugie społeczeństwo ostentacyjnie, jednoznacznie odrzuciło pisowskie referendum. To świetna wiadomość gdyż jedynym właściwie politycznym celem tego „referendum” było pozyskanie przez PiS twardego, niezbitego dowodu na poparcie suwerena pisowskiej, antyunijnej polityki. A tu klapa! Jest się z czego cieszyć? – Jest.

I trzeci powód do satysfakcji lewicy. Jak wykazały szczegółowe badania uczestnictwa w wyborach na lewicę głosowało ponad 14% wyborców w wieku 18 – 29 lat! To wspaniała informacja, to znak, że młodzież otwarta jest na lewicowe ideały, że w znacznej mierze odporna jest na cała prawicową – w tym, a może przede wszystkim ze strony Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej antylewicową kampanię, która, prowadzona już przez dziesięciolecia miała na zawsze obrzydzić lewicę społeczeństwu.  Jak widać nie udało się. Tak, młodzież, jak wykazują badania, to potężny potencjał lewicowej myśli i lewicowego działania.

Główną przyczyną ciszy jest prawdopodobnie skrywana świadomość lewicowych liderów swojej porażki, porażki eksperymentu likwidacji SLD i rozpuszczenia tej partii w nieklarownym roztworze z innymi ruchami społecznymi.  Efekt: utrata ponad 38% miejsc w Sejmie. Lewica uzyskała wynik ledwie o 1,5 punktów procentowych lepszy od skrajnie prawicowej Konfederacji. Cieszyć się nie ma z czego.  Jeszcze w przededniu wyborów rozmawiałem z obecnie już posłem Nowej Lewicy, który przywoływał najnowsze, najbardziej wiarygodne jego zdaniem dane sondażowe według których Lewica powinna zgarnąć minimum 12% z kawałkiem. A może nawet więcej. Dwa mandaty w okręgach dolnośląskich były więc według niego pewne. A tutaj nagle klops. Lewica utraciła ponad 16 mandatów poselskich. Najgorsze, co może się przydarzyć, to kampania odtrąbienia wielkiego sukcesu Nowej Lewicy, usiłowanie zamienienia tej porażki w olbrzymi sukces – tym bardziej, że sytuacja polityczna, jak rysuje się po wyborach stawia przed lewicą poważne wyzwania.

Napotkałem opinie, że przyczyną marnego wyniku wyborczego była niebywała jak na polską tradycję frekwencja wyborcza.  Raczej unikałbym tego argumentu w publicznej debacie. Cóż bowiem by to oznaczało? Ano to, że lewica absolutnie nie trafiła ze swoim wyborczym przekazem do wyborców „nadprogramowych”, tych, którzy w dotychczasowych wyborach nie uczestniczyli. Jeżeli wziąć pod uwagę, to co napisane wyżej, że mianowicie 14 % młodych wyborców głosowało na lewicę, to bliski jest wniosek, że ten skromny wynik końcowy lewicy uratowany został przez ludzi młodych właśnie, którzy dominowali w późnych godzinach wieczornych w kolejkach przed wyborczymi lokalami.  Przyczyn szukać należy gdzie indziej. Do rangi symbolu urasta wynik Nowej Lewicy w okręgu 32 , w czerwonym Sosnowcu. Lider Nowej Lewicy został tam zdeklasowany przez młodego kandydata, po raz pierwszy ubiegającego się o poselski mandat, w dodatku z ostatniego miejsca na liście.  Tymczasem lekko nie będzie.

Przyjmując, że, jak wynika z anonsów liderów, z posłów Trzeciej Drogi wyłonią się dwa kluby poselskie: PSL i Polska 2050, przyszła koalicja rządząca składać się będzie z czterech zasadniczych części: dominujący Klubu KO (157 mandatów) i trzy kluby mniejsze o liczności 0d 28 do 32 szabel każdy. Utrzymanie jedności koalicyjnej będzie na dłuższą metę bardzo trudne. Każdy będzie musiał z czegoś ustąpić, a jak pokazują intuicja, doświadczenie i prawa fizyczne najmniej w takich układach ustępuje najsilniejszy, a najbardziej najsłabszy. Gdyby choć powstawaniu koalicji towarzyszyła, jak na przykład w Niemczech, publiczna dyskusja o programie koalicji na tą kadencję przed powołaniem rządu, o programie, który w jasny sposób określałby kto dla dobra kraju i społeczeństwa z czego,  z jakich swoich politycznych obietnic się wycofuje. Tymczasem zamiast informacji o takiej debacie społeczeństwo bombardowane jest spekulacjami na temat personaliów. Teka premiera jest bezdyskusyjna, ale dalej? Giełda nazwisk szaleje, ale o wspólnym programie ani słowa.

Program koalicyjny byłby szansą dla Lewicy. Mogłaby ona poddać go konsultacjom w swoim środowisku licząc na zrozumienie koniecznych ustępstw. Ale tylko tych, wynikających z tego programu. Brak takiego dokumentu spowoduje, że lewicowość Nowej Lewicy wystawiana będzie na próbę niemal codziennie, aż w końcu zachowane resztki tej lewicowości rozpłyną się w szarości powszedniego dnia powyborczego. I wówczas pytanie: Co znaczy lewicowość w XXI wieku w Polsce stanie się jeszcze bardziej donośne i jeszcze ważniejsze niż przed wyborami.

Franciszek socjalistą?

Jorge Mario Bergolio, argentyński duchowny katolicki, znany jako Papież Franciszek ma już 87 lat, a jego poważny stan zdrowia nie rokuje raczej nadziei na długie jeszcze lata pontyfikatu. A szkoda. Kilka dni temu Papież ogłosił swoją kolejną, niektórzy mówią że już ostatnią encyklikę „Laudate Deum”. Jest ona wprost kontynuacja poprzednich encyklik „Laudato Si’” (2015)  i „Fratelli tutti” (2020 ). Dzieła te zasługują moim zdaniem na szczególną uwagę niezależnie od tego, czy ktoś jest wierzącym katolikiem, wyznawcą innej religii, ateistą czy jak ja – agnostykiem.

Nie zamierzam rozwodzić się nad wewnętrznymi problemami kościoła katolickiego, nad przyczynami jego bankructwa moralnego, powiększającą się nieustannie pustką w kościołach co wprost zapowiada bankructwo materialne. Nie zamierzam tym bardziej rozwodzić się nad kwestiami teologicznymi, którymi z natury rzeczy przepełnione są encykliki Franciszka. To natomiast, co zwróciło moją szczególną uwagę to analiza obecnej sytuacji naszego na Ziemi świata, problemów społecznych, egzystencjalnych, gospodarczych, technologicznych, a nade wszystko problemów związanych z nieubłaganie następującymi zmianami klimatycznymi. Papieska analiza poprzedza diagnozę, a ta z kolei zalecenia i rady Papieża na przyszłość.

Tekst papieskich encyklik nie jest tekstem politycznym  w konwencjonalnym rozumieniu tego słowa. Przemyślenia, oceny i wnioski wyrażane są zwyczajowo w formie bardzo ogólnej, nie wprost. Tym nie mniej, przy całej tej konwencji papieskiego przekazu nie można jego tekstów interpretować dowolnie. Przekaz jest jasny: ludzkość staje przed największym wyzwaniem w swojej historii, przed problemem przetrwania nie w skali wsi, państwa czy kontynentu, lecz w skali globalnej i dlatego potrzebne są zmiany.

Rzecz znamienna – fundamentem dla wielowątkowych papieskich rozważań są kwestie ekologiczne, relacji człowieka z naturą i odpowiedzialności człowieka za swoje zachowanie wobec natury. Papież Franciszek pisze między innymi: „… mówimy, że otaczający nas świat jest przedmiotem wyzysku, nieokiełznanej eksploatacji, nieograniczonych ambicji. Nie możemy też powiedzieć, że natura jest jedynie „oprawą”, w której możemy rozwijać nasze życie i projekty, ponieważ „jesteśmy w nią włączeni, jesteśmy jej częścią i wzajemnie się przenikamy””. A dalej: „Wyklucza to pogląd, jakoby człowiek był kimś obcym, czynnikiem zewnętrznym zdolnym jedynie do szkodzenia środowisku. Musi on być traktowany jako część przyrody. Ludzkie życie, inteligencja i wolność są wpisane w przyrodę, która wzbogaca naszą planetę i są częścią jej wewnętrznych sił i równowagi.”

Jak wobec takiego stanowiska czują się osoby pokroju ministra Szyszko, który rzeź puszczy Białowiejskiej uzasadniał również  teologicznie głosząc, że „przecież Bóg uczyni Ziemie poddaną człowiekowi”, więc możemy z nią (naturą J.U.) dowolnie postępować.” Dwa różne światy.

Kwestie relacji człowiek – przyroda nie bez przypadek stał się kanwą do dalszych rozważań Papieża Franciszka.  Wszak jeśli zmiany w środowisku naturalnym człowieka, te zachodzące niezależnie od naszej woli, jak i te, których sprawcą rzeczywistym lub potencjalnym (wojna atomowa) jest/może być człowiek spowodują radykalne zmniejszenie liczby Ziemian, to wszelkie dywagacje na temat poziomu życia, demokracji czy współpracy międzyludzkiej przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie.

Papież jest głęboko przekonany, że człowiek jest w znacznej mierze odpowiedzialny za zamiany klimatyczne i dowodzi słuszności swoich przekonań. Wskazuje również na przyczyny tego stanu rzeczy. Pisze między innymi: „Proces degradacji środowiska ludzkiego i środowiska przyrodniczego zachodzi jednocześnie i nie poradzimy sobie z degradacją środowiska naturalnego, jeśli nie zwrócimy uwagi na przyczyny związane z degradacją człowieka i społeczeństwa. W istocie degradacja środowiska i degradacja społeczeństwa wyrządzają szczególną szkodę najsłabszym mieszkańcom planety. Zarówno wspólne doświadczenia życia codziennego, jak badania naukowe wskazują, że najpoważniejsze skutki wszystkich przestępstw przeciwko środowisku znoszą ludzie najubożsi”.

A dalej: „Wynika to (brak skutecznych działań, J.U.) po części z faktu, że różni specjaliści, osoby opiniotwórcze, środki przekazu i ośrodki władzy znajdują się z dala od nich, w izolowanych obszarach miejskich, nie mając bezpośredniego kontaktu z ich problemami. Żyją i dumają w luksusowych warunkach, które są poza zasięgiem większej części ludności świata.”

Wiele miejsca i to w różnych aspektach poświęca Franciszek kwestii nierówności pomiędzy bogatą Północą i biedniejszym Południem. Pisze więc otwarcie o wielkim ekologicznym długu Północy względem Południa. Zwraca uwagę na to, że zadłużenie zagraniczne krajów ubogich stało się dla  krajów Północy narzędziem kontroli, ale nie dotyczy to długu ekologicznego.

Dla Papieża jest rzeczą oczywistą, że przyczyna współczesnych problemów człowieka w tym jego problemu podstawowego – przetrwania jest kapitalistyczna gospodarka i neokapitalistyczna ideologia. A więc mitologizacja rynku i zysku, konsumpcjonizm, koncentracja władzy, brak społecznej kontroli nad wdrożeniami nowych rozwiązań technologicznych. W tej ostatniej sprawie Papież pisze:  << Przerażające jest uświadomienie sobie, że coraz większa zdolność technologii daje „tym, którzy posiadają wiedzę – a nade wszystko władzę ekonomiczną, aby ją wyzyskiwać – niezwykłe panowanie nad całym rodzajem ludzkim i nad całym światem. Ludzkość nigdy nie miała tyle władzy nad sobą samą, i nie ma gwarancji, że dobrze ją wykorzysta, zwłaszcza biorąc pod uwagę sposób, w jaki się nią posługuje. […] W jakich rękach spoczywa i w jakie ręce może wpaść tak wielka władza? Straszliwie groźne jest to, że leży ona w rękach małej części ludzkości>>.

Konstatując postępującą wielobiegunowość świata papież postuluje wypracowanie nowych globalnych mechanizmów reagowania na wyzwania środowiskowe, zdrowotne, kulturowe i społeczne, tym bardziej że, zdaniem Franciszka „mocarstwa gospodarcze nadal usprawiedliwiają obecny system światowy, gdzie przeważają spekulacja i dążenie do zysku finansowego, skłonne ignorować wszelki kontekst oraz skutki dla ludzkiej godności i dla środowiska”.

Nie jest celem tego wpisu recenzowanie czy też streszczanie encyklik papieża Franciszka. Celem jest zwrócenie uwagi że wiele wspólnych nici wiąże postępową społecznej myśl kościoła katolickiego z myślą, ideą socjalistyczną. Nie powinno to dziwić, gdyż w warstwie podstawowych cech obydwu nurtów filozoficznych jest głęboki humanizm, troska o człowieka, a nie tylko o człowieka bogatego, troska o zapewnienie godnych warunków życia każdemu, warunków dla pełnego rozwoju istoty ludzkiej, poszanowania jej godności, wyzwolenia od wyzysku i od innych form społecznej niesprawiedliwości.

Nie jest dla mnie istotne czy swoimi encyklikami papież Franciszek próbuje rozliczać się z kolegami jezuitami w Argentynie w kontekście zarzucanej mu niegdyś współpracy z dyktaturą generała Viledy (zarzutów nigdy nie potwierdzono) czy też obojętności wobec represji księży zaangażowanych w propagowanie teologii wyzwolenia. Być może pod koniec życia wyartykułować chce swoje lewicowe, niektórzy mogą utrzymywać socjalistyczne poglądy, które kiedyś zdecydował się schować głęboko pod sutanną, aby nie przeciwstawiać się swojemu zwierzchnikowi papieżowi Janowi Pawłowi II. Nie jest też dla mnie istotne, czy głównym celem encyklik Franciszka jest ratowanie instytucji kościoła katolickiego, znajdującego się w głębokim i wielopostaciowym kryzysie, wskazywanie kościołowi drogi na przetrwanie. Ważnym dla mnie jest to, że taki właśnie a nie inny głos, taka analiza świata płynie z Watykanu. Analiza i wnioski, które w wielu miejscach zbieżne są z poglądami osób przekonanych o koniczności wyzwolenia się człowieka spod dyktatu kapitału.

Dlatego uważam, że dzieła papieża Franciszka powinny stać się lekturą również dla neosocjalistów, ludzi tak jak my zrzeszeni w Stowarzyszeniu Przyszłość, Socjalizm, Demokracja oraz w innych prosocjalistycznych organizacjach. W pracach papieża Franciszka znaleźć możemy nie tylko potwierdzenie słuszności obranej przez nas drogi ale również wiele inspiracji. Dają one też nadzieję na dobry dialog z jego uczniami i naśladowcami, chociaż zapewne wielu kościelnych hierarchów, zwłaszcza w Polsce, oraz wielu doktrynerów neoliberalizmu z niecierpliwością odmierza czas do personalnej zamiany na „tronie piotrowym”. Taki dialog jest niezbędny, chociażby dlatego, że jak twierdzi papież Franciszek: „Dziś zarówno wierzący, jak i niewierzący są zgodni, że ziemia jest zasadniczo wspólnym dziedzictwem, którego owoce powinny służyć wszystkim”.

Biedna Polska

Idioci z PiS (choć nie tylko), profesory, doktory, docenty wszelkiej maści przes..li Polskę. Niestety.  Historyczną szansą na mocną pozycje Polski w świecie i w Europie była rola naszego państwa i społeczeństwa jako pomostu pomiędzy bogatą kulturowo, ale biedną zasobami naturalnymi Europą, a też bogatą kulturowo lecz i bogatą we wszelkie prawie dobra naturalne Rosją. Zwracano mi na to uwagę w Luksemburgu jeszcze w roku 2000, na cztery lata przed formalnym przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Ścisłe więzi Europy z Rosją stanowiły jednak poważne zagrożenie dla dominacji nad światem źródła wszelkiego dobra, cnót i zasad moralnych, jedynie słusznego wzorca demokracji nietolerującego innych dróg rozwoju społecznego takich jak tylko przykładowo Chile socjalisty Allende, Irak, Libia, Syria, wzorca, którego prezydenci, niezależnie od koloru politycznej skóry zawsze gotowi byli do militarnej agresji dla obrony swojej światowej pozycji i nie stronili nigdy od użycia argumentu siły wobec niepokornych, czyli dla Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Dlatego zaraz po zburzeniu muru Berlińskiego USA rozpoczęły działania z jednej strony będące przejawem oczywistej presji militarnej (przesunięcie – wbrew pierwotnym uzgodnieniom – granic NATO na wschód), a z drugiej wzniecania antyrosyjskich nastrojów zarówno w krajach byłego układu Warszawskiego jak i we Francji, Wielkiej Brytanii i innych krajach UE. ZSRR przestał istnieć, ale reaganowskiej „Imperium zła” dalej zostało na wschodzie Europy. Chociaż był taki okres, gdzieś w latach 2000 – 2007, kiedy to rysowały się perspektywy rozszerzenia i pogłębienia współpracy UE z Rosją.

To, że USA nie było to w smak nie dziwi. Ale dlaczego Unia Europejska dała się zaangażować w tą antyrosyjską politykę Wuja Sama? Szerzenie antyrosyjskich nastrojów padło na szczególnie podatny grunt w Polsce. Politycy wszystkich niemal opcji zaczęli prześcigać się w swojej antyrosyjskości. Niektórzy, jak na przykład Radosław Sikorski, poddany Korony Brytyjskiej, efektywnie działali w tym kierunku zarówno w rządach PiS jak i PO. Dzisiaj i Unia Europejska i Polska (zwłaszcza Polska) znalazły się w czarnej dziurze bez wyjścia. Dzisiaj z Unii Europejskiej, jeszcze przed 20-tu laty światowego giganta politycznego i gospodarczego pozostało niewiele. Na liście przegranych toczącej się wojny na Ukrainie państw spoza terenu konfliktu Unia zdecydowanie zajmuje  „zaszczytne” drugie miejsce. Pierwsze – moim zdaniem – bezsprzecznie należy się Polsce. Unia jakoś sobie poradzi:  Borrell i Von der Layen szybko zejdą ze sceny i być może zachodni politycy wypracują jakąś nową formułę funkcjonowania Unii w Nowym Świecie. Tak, w nowym, gdyż do sytuacji sprzed 2022 r. powrotu już nie ma.  Realizując z nadzwyczajną brutalnością swoją strategię podporządkowania sobie Unii Europejskiej USA doprowadziły do wykopania pomiędzy Unią Europejską i Rosją rowu nie do przebycia w okresie najbliższych dziesięcioleci. Nie chodzi tu tylko o zmuszenie Unii Europejskiej do czynnego wojskowego zaangażowania się w konflikt. Rzecz należało przypieczętować spektakularny zniszczeniem symbolu europejsko-rosyjskiej współpracy gospodarczej czyli wysadzeniem gazociągów Nord Stream 1 i 2 .

Na terenie Europy zapodała nowa żelazna kurtyna. Zapadła ona właściwie na wschodniej granicy Polski. Wymiana towarowa pomiędzy Polska a Rosją i Białorusią istnieje w szczątkowej, ręcznie sterowanej formie, samochody z rosyjską rejestracją nie są wpuszczane na terytorium Unii itp. W ślad za rusofobicznymi politykami polskiej extraklasy ochoczo idą lokalni liderzy-idioci, którzy też chcą się wykazać i zasłużyć. Klinicznym przypadkiem jest tu decyzja dyrektorki NOSPR w Katowicach o wycofaniu z programu dorocznego Międzynarodowego Konkursu Muzycznego imienia Karola Szymanowskiego dzieł kompozytorów rosyjskich. Dyrektorka zasłaniała się zaleceniami Ministerstwa Kultury: „Wobec zbrodni wojny na Ukrainie zdecydowanie zalecamy powstrzymanie się od prezentacji dzieł kultury rosyjskiej i rosyjskich twórców”. Wybitni światowi muzycy, w tym dyrektorka Waszyngtońskiej Opery Narodowej, w geście protestu przeciwko dyskryminacji muzyki światowej sławy rosyjskich kompozytorów wycofali swoje członkostwo w jury tego Konkursu. Ale „chwała” dyrektorki NOSPR Ewa Bogusz-Moore pozostanie na wieki. Nam czekać tylko trzeba innych zakazów na przykład wspominania w szkołach i na uniwersytetach o Tablicy Mendelejewa.

Pławimy się więc w naszej antyrosyjskości nie dostrzegając tego, że nad przyszłością naszego kraju gromadzą się potężne, czarne chmury. Gospodarcze, logistyczne, polityczne i kulturowe rozejście się Unii Europejskiej i Rosji spowoduje, że Polska, jako państwo „przedmurza” zostanie w polityce międzynarodowej i gospodarczej zmarginalizowana. Będąc już skrajnie skonfliktowanymi z Unią Europejską staniemy się krajem buforowym, wręcz  „bagiennym” na wschodnich rubieżach „kwitnącego ogrodu Borrella”, w którym inwestowanie, za wyjątkiem inwestycji militarnych,  obarczone będzie wielkim ryzykiem. Będziemy potrzebni jako przedmurze właśnie, a więc teren od zniszczenia w pierwszej kolejności, karmieni przez kolejnych prezydentów USA frazesami o uznaniu dla naszej gotowości walki „za wolność naszą i waszą” za naszą antyrosyjskość, za Kościuszkę i Puławskiego i oczywiście zapewnieniami o wiecznej przyjaźni amerykańsko-polskiej. W polityce „przyjaźń” ma bardzo określony, praktyczny charakter. Ale nawet w tym ujęciu Polska nie może pochwalić się polityczną przyjaźnią z żadnym, prócz USA, krajem. Może z Saint Eskobar? Taką przyszłość dzielnie wywalczyli nam przez minione dwadzieścia lat nasi politycy. Biedna Polska.

„Ratunku! Amerykanie mnie biją!”

„Obrona suwerenności Polski” to najwyżej wzniesiony sztandar propagandowy Prawa i Sprawiedliwości od momentu powstania tej partii. Ze świecą szukać  publicznego wystąpienia polityka PiS, w którym nie znalazłaby się patetyczna deklaracja obrony suwerenności kraju za wszelką cenę poprzedzona rzecz jasna wywodem mającym pokazać jak bardzo na ta suwerenność wszyscy nastają. Oczywiście głównym celem na tarczy PiS jest Unia Europejska, która „ogranicza”, „wymusza” i „szantażuje”. Ale nie tylko UE. Również Niemcy, Rosjanie, a nawet uciekający przed okropnościami wojny uchodźcy z Syrii czy Somali. Biada nam, biada.

W tym propagandowym humbugu, w huku nieustającego obstrzału społeczeństwa pociskami: „PiS jedynym obrońcą suwerenności Polski” opinii publicznej umykają rzeczy doniosłe – choć z pozoru drobne. Oto przykład.

Wojewódzka Komenda Policji we Wrocławiu na swojej stronie (https://dolnoslaska.policja.gov.pl/wr1/aktualnosci/biezace-inf/103648,Wyjatkowe-spotkanie-zaowocowalo-podjeciem-kolejnych-dzialan-na-rzecz-bezpieczens.) z dumą informuje, że skutkiem spotkania Komendanta Wojewódzkiego z dowódcą 773 Batalionu Żandarmerii Wojskowej Stanów Zjednoczonych już niedługo ulice stolicy Dolnego Śląska patrolowane będą przez wspólne patrole polskiej Policji Państwowej i amerykańskiej żandarmerii wojskowej. Wrocławianie zapewne oszaleją z dumy i z radości. Wszak kilka lat temu ówczesny minister obrony deklarował, że „Polacy nie mogą doczekać się chwili, w której amerykański żołnierz postawi swój but na polskiej ziemi”. Póki co postawi ma ziemi wrocławskiej, ale z pewnością znajda się naśladowcy.

Ja nie oszaleję – ja się głęboko zasmuciłem. Powodów do gorzkich refleksji  jest bardzo dużo. Państwo – jak wiadomo – pełni wobec swoich obywateli również funkcje opresyjne, w tym związane z jego zadaniami zapewnienia bezpieczeństwa jego obywateli. Główną instytucją czuwającą nad bezpieczeństwem obywateli jest Policja Państwowa. To policja ma prawo stosowania wobec obywateli Polski przymusu bezpośredniego, w tym używania kajdanek, paralizatorów a nawet broni palnej. Ma prawo do przeszukań, inwigilacji i wielu innych czynności, których porządnemu obywatelowi lepiej unikać. Dlatego właśnie policja państwowa na całym świecie jest synonimem suwerenności państwa, w tym suwerenności w obszarze najbardziej wrażliwym społecznie – ograniczania wolności osobistej. Nie przez przypadek podstawowym wymogiem, który spełniać muszą kandydaci do policji jest posiadanie polskiego obywatelstwa.  Nie przez przypadek ostatnie wspólne patrole, kiedy to ulice polskich miast przemierzane były przez polskich policjantów w „towarzystwie” obywateli innego państwa miały miejsce w okresie hitlerowskiej okupacji, kiedy to polscy policjanci wcieleni zostali do niemieckiego systemu policyjnego.

Podstawowe pytanie, które należy zadać to cel takiego przedsięwzięcia. Z racjonalnego i formalno-prawnego punktu widzenia celem takich patroli będzie interwencja w przypadkach incydentów z udziałem amerykańskich żołnierzy. Ci bowiem – nie wiedzieć czemu – nie podlegają polskiemu prawu i polski policjant „może im skoczyć”. Nie przypominam sobie medialnych doniesień o pladze przestępstw czy chuligańskich ekscesów we Wrocławiu z udziałem dzielnych amerykańskich wojaków. Są więc wspólne patrole polskiej policji z amerykańską żandarmerią wojskową zapowiedzią nawiedzenia naszego miasta przez pokaźne liczebnie oddziały wuja Sama? Jeżeli nawet tak, to ta okoliczność, to jest znaczne zwiększenie obecności we Wrocławiu wyjętych spod polskiego prawa obywateli amerykańskich  powinna zostać wyeksponowana, a zadania amerykańskich  żandarmów powinny zostać ściśle określone.

Być może chodzi jednak o coś innego, o efekt propagandowy, o demonstrację polsko-amerykańskiej przyjaźni po wsze czasy. Demonstrację codzienną, na ulicach miasta. Z tym tylko, że istotą demonstracji jest prezentowanie jakiejś idei osobom czy zbiorowością, które tych idei (jeszcze) nie popierają. Czy przez amerykańskich żandarmów Polacy jeszcze bardziej pokochają Amerykę?

Nie od rzeczy jest pytanie o kompetencje amerykańskich „towarzyszy”. Załóżmy, że taki wspólny patrol nieoczekiwanie znajdzie się w sytuacji wymagającej interwencji, a w skrajnym przypadku znajdzie się pod ostrzałem. Jak zachowają się wówczas amerykańscy żandarmi? Będą stosować przymus bezpośredni wobec Polaków, będą do nich strzelać? Jan Maria Rokita ze swoim rozpaczliwym „Ratunku! Niemcy mnie biją!” kłania się w pas. Tyle tylko, że rzecz ma miejsce nie w samolocie, lecz w całej Polsce.  A może staną sobie z boku w bezpiecznym miejscy i będą pełnić rolę instruktorów, udzielać polskim policjantom porad, dzielić się doświadczeniami rodem z Chicago? W końcu pytanie nie bez kozery: czy wspólne polsko-amerykańskie patrole będą miały zastosowanie w przypadkach demonstracji społecznych w tym demonstracji politycznych?

Równie ciekawe co powyższe rozważania na temat potencjalnych realiów działania wspólnych polsko-amerykańskich patroli policyjno-żandarmerskich są rozważania o charakterze ogólniejszym. Po pierwsze na jakiej podstawie prawnej formowane wdrażane są takie patrole. Jeżeli ich celem ma być zwiększenie bezpieczeństwa obywateli, to na podstawie art. 89 Konstytucji potrzebna jest stosowna umowa międzynarodowa ratyfikowana przez Parlament. W komunikacie Komendy Wojewódzkiej nie wskazano takiej okoliczności.

Po drugie, zżera mnie ciekawość kto był inicjatorem tego przedsięwzięcia: czy pisowsko-patriotyczny komendant komendy wojewódzkiej, czy też strona amerykańska. Też nie podano informacji na ten temat, a przecież nie mógł ten pomysł spaść jak kamień z jasnego nieba podczas wspólnej, polsko-amerykańskiej kawy w gabinecie przy ul. Podwale. Polski komendant musiał działać w ścisłej współpracy z przełożonymi w Warszawie, wręcz na ich polecenie. A może była to wręcz inicjatywa amerykańska? Jeżeli tak, to z pewnością całe przedsięwzięcie ma charakter eksperymentu z opcją rozszerzania na inne miasta. A później być może i na wsie. Wszak Polakom mieszkającym na wsi też się należy jakaś część dumy narodowej.

Może moi rodacy będą dumni widząc na ulicy  polskiego policjanta pełniącego służbę w towarzystwie amerykańskiego żandarma. Ja, kiedy napotkam taki patrol, nie wyzbędę się przekonania, że żyję w kraju okupowanym.