Świat wielobiegunowy czyli jaki?

Wystąpienie przygotowane na prośbę organizatorów konferencji: „Narodziny wielobiegunowego świata. Konfrontacja czy porozumienie” jaka miała odbyć się w Warszawie 26 listopada 2023 r., a która to konferencja została właśnie odwołana z powodu wycofania się sponsora. No cóż – los lewicy w kapitalizmie.

Próbując w najprostszy sposób odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule konferencji odpowiem wprost: gdybym miał obstawiać: konfrontacja czy porozumienie postawiłbym na konfrontację. Dlaczego? Otóż dlatego, że do porozumienie potrzebna jest wola minimum dwóch stron – do konfrontacji zaś wystarczy wola tylko jednej strony. Dopóki więc główny gracz ekonomiczny i finansowy świata: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej kultywować i eksportować będą ideologię neoliberalną, dopóki hołdować będą tezie ogłoszonej swego czasu przez Miltona Friedmana – guru tej ideologii mówiącej, że kryzysy, te rzeczywiste lub te postrzegane są najlepszą drogą do rozpowszechniania i wprowadzania w życie idei neoliberalnych, dopóty skazani będziemy na niekończące się pasmo konfliktów wybuchających w różnych częściach świata.

O globalizacji napisano już setki, a może i tysiące książek. Najważniejszą, ogólnie podzielaną tezą w nich zawartą jest ta, że globalizacja to już czas przeszły. Nic bardziej mylnego. Nie możemy bowiem zapominać, że prócz globalizacji w sensie gospodarczym przebiega i raczej jest trudno odwracalny proces globalizacji w sensie społecznym. Mam na myśli topnienie przeszkód w komunikowaniu się pomiędzy ludźmi różnych kultur i ras, łatwe rozpowszechnianie się idei i faków, standardów myślenia i zachowania. Tą globalizację trudno będzie powstrzymać – chociaż nie jest to niemożliwe.

Za początek końca globalizacji gospodarczej uznaje się rok 2009, w którym dowodnie okazało się, że świat neoliberalny nie jest w stanie metodami pokojowymi uporać się ze skutkami powszechnego kryzysu zapoczątkowanego upadkiem banku Lehman Brothers, a spowodowanego fałszywą z gruntu lecz radośnie przez finansjerę światową doktryną Alana Greenspana, wieloletniego szefa FED o rozwoju gospodarczym drogą powszechnego zadłużania się. Recesja w Stanach problemy ze spłacaniem długów, a nade wszystko eksplozja gospodarcza ChRL, któremu to państwu przypisano w ramach globalizacji rolę jedynie wykonawcy i dostarczyciela surowców spowodowały, że idea globalnej gospodarki według tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego się wyczerpała. I pojawiło się zasadnicze pytanie: co dalej? Szukający alternatywy dla nowego, opartego na kapitalistycznych zasadach systemu gospodarczego POWRÓCILI do idei systemu wielobiegunowego, czyli takiego, w którym gospodarka światowa zorganizowana jest w kilku klastrach, w każdym z których jedno państwo odgrywa dominującą, przywódczą rolę. Piszę „powrócili” gdyż idea ta jest dosyć stara. Tutaj pozwolę sobie nie podzielić poglądu dr. Szafarza, który w swoim znakomitym eseju „Narodziny świata wielobiegunowego” postawił tezę, że system kolonialny był systemem właśnie wielobiegunowym. Być może tak to wygląda z naszej perspektywy, ale w czasach kolonialnych wszyscy kolonizatorzy działali według tych samych zasad wywodzonych z „naturalnego” prawa białego człowieka do dysponowania życiem i dobrami naturalnymi innych, „kolorowych” narodów. Można więc śmiało utrzymywać, że czasy kolonializmu były czasami gospodarczego świata jednobiegunowego. Powracam do kwestii kolonializmu, gdyż bez jej zrozumienia nie można zrozumieć współczesnych tendencji i prób reaktywowania systemu wielobiegunowego. Dla nas – Polaków – kwestia kolonializmu jest trochę jak bajka z nie z tego świata. Swoją epokę quasi kolonizacji Ukrainy wstydliwie przemilczamy, wypieramy, a kolonizacja Afryki, Ameryki czy Australii kojarzy nam się z „Murzynkiem Bambo co w Afryce mieszka” Old Shattherhandem , a co najwyżej z filmową postacią Kuta Kinte. Tymczasem organizacja państw regionu Morza Karaibskiego CARICOM podejmuje akcję procesowania się z byłymi kolonizatorami o odszkodowania za okres ich panowania. Trzeba wiedzieć, że na Karaiby sprowadzono 10 razy więcej niewolników niż do Ameryki Północnej.  Oszacowana przez CARICOM suma odszkodowań to około 18 bilionów dolarów. Główne roszczenia adresowane są do Wielkiej Brytanii, gdyż jej obywatele byli w zdecydowanej większości właścicielami plantacji na Karaibach. Wprawdzie Wielka Brytania zniosła niewolnictwo w 1834 r i nawet wypłaciła za nie olbrzymie odszkodowania, ale wypłaciła je nie krajom byłych niewolników, ale ich brytyjskim właścicielom. Bardzo wiele rodzin brytyjskich (między innymi rodzina obecnego ministra spraw zagranicznych, byłego premiera, Lorda Camerona) dorobiło się na Karaibach olbrzymich majątków i stanowili oni i stanowią nadal jądro brytyjskiej klasy próżniaczej. Suma wypłaconych odszkodowań była tak wielka, że rząd Wielkiej Brytanii zaciągnąć musiał olbrzymi kredyt bakowy, którego ostatnią ratę spłacił dopiero w 2015 r. W państwach post kolonialnych pamięć o czasach i krzywdach okresu niewolnictwa jest wciąż żywa pomimo nachalnej propagandy, że „wprawdzie było niewolnictwo, ale wprowadziliśmy tam cywilizację” i z pewnością mieć będzie wpływ na wybór dróg rozwoju tych krajów w perspektywie świata wielobiegunowego..

Ale właśnie w XVII wieku powstał w Londynie ruch intelektualny tzw. Lewellerów (wyrównywaczy). Był to ruch bez wątpienia postępowy w kwestiach społecznych i w dzisiejszych czasach jego członków niewątpliwie wyzwano by od „komuchów”. W kwestiach gospodarczych oferował zaś ten ruch model światowej gospodarki wielobiegunowej właśnie, czyli klastrów tworzonych przez bogate państwo-lidera, oczywiście państwo demokratyczne i grupę państw satelickich (Leviatanów), w którym społecznie akceptowana jest zasada: porządek w zamian za ograniczenie demokracji i praw. Odnotować przy tym należy dwie kwestie. Pierwsza to ta, że Levellerzy skończyli marnie – zostali spacyfikowani przez wojska Cromwella. Druga to ta, że jak widać na ich przykładzie idee są wiecznie żywe, i że dotyczy to również innych idei, pączkujących niegdyś na Wyspach –  na przykład idei socjalistycznej.

Po okresie kolonializmu podejmowane były jeszcze inne próby globalizacji światowych relacji gospodarczych. Pamiętamy przecież treść pieśni, której fragment brzmi: „gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. Próbą globalizacji było również słynne porozumienie z Bretton Woods.

We współczesnej dobie ruch ku systemowi wielobiegunowemu rozpoczął się od organizacji BRICS. Proces ten uzyskał nową, nadzwyczajną dynamikę na skutek wojny na Ukrainie. Nikt chyba nie ma już wątpliwości, że konflikt zbrojny Rosja – Ukraina z 2022 r. przekształcił się (został przekształcony?) w militarną konfrontację USA i ich satelitów z tworzącym się nowym porządkiem opartym na idei systemu wielobiegunowego. Trudno przewidzieć jaki będzie finał tej konfrontacji – jednak dynamika rozwoju alternatywy dla amerykańskiego miru zastanawia i skłania wielu analityków do tezy, że pod tym względem powrotu do sytuacji wyjściowej już nie ma. Haniebna teza  Borella o kwitnących ogrodach i dżungli  jeszcze bardziej ten proces przyspieszyła. A więc co nas czeka? Świat wielobiegunowy. Ale co to oznacza w praktyce?

Na razie zapowiada się system dwubiegunowy: Euro-Ameryka vs „sojusz suwerennych państw”. Czy przekształci się on w system wielobiegunowy? Czas pokaże, przy czym wiele tu może zależeć od Europy. Najważniejsze jednak pytanie jest następujące: czy układ wielobiegunowy będzie kolejną odsłoną, kolejną wersją kapitalizmu,  jakąś nową formą relacji pomiędzy człowiekiem, pracą i kapitałem, jakimś mitycznym kapitalizmem z ludzką twarzą?  Czy w układach wielobiegunowych wytworzą się warunki do rozwoju współczesnej, postępowej myśli socjalistycznej, czy też wręcz przeciwnie – za cenę sprawczości systemu zapłacimy demokracją obywatelską? Czy w systemie wielobiegunowym znajdzie się miejsce dla utopistów?

Jeżeli system wielobiegunowy ma być „nowym kapitalizmem”, to okazać się może, że będzie on bardziej konfliktotwórczy niż obecny.

Postulaty postępowych ekonomistów są znane. Odejść należy od mierzenia wzrostu gospodarczego wskaźnikiem PKB na rzecz całego systemu mierników jakości życia. Aby tak się stało państwo musi odzyskać kontrolę nad gospodarką i systemem finansowym, tak, aby podporządkować je nie celowi maksymalizacji zysku, czytaj: zaspokajania żądzy posiadania, nie bezrefleksyjnemu mnożeniu potrzeb człowieka lecz celowi jakim jest zaspokajanie podstawowych potrzeb członków wspólnoty jakimi są: praca, ochrona zdrowia, edukacja, dach nad głową, kultura – wszystko na najwyższym możliwym poziomie. Czy wreszcie system wielobiegunowy będzie kompromisem pomiędzy skutecznością, sprawnością a demokracją obywatelską, czyli innymi słowy usankcjonuje taki lub inny model autokracji??.

Pewne są dwie okoliczności. Pierwsza to ta, że tworzący się system tzw. „suwerennych państw” spaja zdecydowana wola odrzucenia amerykańskiego dolara w rozliczeniach międzynarodowych i wyzwolenia się tym samym spod politycznego i finansowego dyktatu USA. Druga okoliczność to wola wyswobodzenia się spod dyktatu międzynarodowych instytucji finansowych i dyktatu dużych międzynarodowych korporacji wzmacniając tym samym tendencje nacjonalistyczne. Reszta osnuta jest mgłą. Pewnym jest też to, że system najpierw dwubiegunowy, a później wielobiegunowy wywróci całą dotychczasową strukturę instytucji międzynarodowych zajmujących się sądownictwem i  arbitrażem, ubezpieczeniami i innymi aspektami koegzystencji państw. W miejsce instytucji starych powstawać będą nowe. Ale czy stare problemy znikną?

W swoim świetnym artykule „Contemporary social and political mega-crisis and the goals of economics” prof. Kołodko idąc za wieloma innymi publicystami przytacza powody tego, że „kapitalizm (współczesny, czyli neoliberalny -JU) źle funkcjonuje”. Są nimi: brak uczciwej konkurencji, złe regulacje, korupcja polityków, oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców, chciwość jako cnota, samoobsługa elit biznesowych i finansowych, napędzanie konsumpcjonizmu, różne usługi online, manipulowanie opinią publiczną przez skorumpowane media, cynizm elit politycznych. Pięknie, trafnie.  Ale czy system wielobiegunowy ustrzeże społeczeństwa od takich patologii?

Jest wielce prawdopodobne wreszcie, że system wielobiegunowy wymagać będzie finansowej i gospodarczej koordynacji wewnątrz każdego „bieguna”. Czy czeka więc nas seria mini-globalizacji?

I wreszcie pytanie dla społecznej i politycznej lewicy najważniejsze: co system wielobiegunowy oznacza dla lewicy? Ile w nowym systemie gospodarczym i politycznym świata będzie kapitalizmu a ile socjalizmu? Czy lewica przygotowana jest na te zmiany? Ten problem uznaję za niezwykle ważny, wymagający osobnego, wnikliwego namysłu i dyskusji. Na wstępie do niej rozdzielić należy lewicę na lewicę kapitalistyczną, czyli para lewicowe ruchy społeczne akceptujące ustrój kapitalistyczny, widzący swoją misję w jego „socjalizowaniu” i lewicę antykapitalistyczną, poszukującą alternatywy dla współczesnego kapitalizmu. Ta pierwsza nie będzie miała problemu z dostosowaniem się do nowych warunkach. Lewica prosocjalistyczna zaś jest moim zdaniem zupełnie nieprzygotowana na nowe czasy. Uważam, że świat wielobiegunowy może stać się szansą lewicy prosocjalistycznej na je powrót  do głównego nurtu politycznego. Ale socjalizmu nikt, ani Waszyngton, ani Moskwa ani Pekin nie poda nam na tacy.

Drugą co do wielkości grupą polityczną w Parlamencie Europejskim jest grupa Socjalistów i Demokratów. Nie słyszałem jednak o jakichś ważnych, prosocjalistycznych inicjatywach tej grupy. Jeśli nawet były takie, to nasi wybitni w niej przedstawiciele okazali się bardzo wstrzemięźliwymi w ich propagowaniu.

Unia Europejska

Idea świata wielobiegunowego, w którym Unia Europejska jest jednym z największych centrów gospodarczych świata kołacze się po głowach i publikacjach od wielu lat. Zwłaszcza żywa była w początkach XXI wieku, w czasach, gdy UE prezentowała największy potencjał gospodarczy świata i była liczącym się partnerem politycznym. Niestety to już przeszłość. Twierdzę, że Unia miała swoją historyczną szansę, lecz jej świadomie, lub nieświadomie nie wykorzystała.  Kluczem do nowego otwarcia było uregulowanie, ustanowienie trwałych, strategicznych, partnerskich zasad współpracy z Rosją.  Wizja Unii Europejskiej od Lizbony do Władywostoku była nie tylko inspirująca intelektualnie, lecz również mocno osadzona w pragmatyce sprzężenia technologicznej mocy Unii z olbrzymimi zasobami surowców naturalnych Rosji. To byłaby nowa, potężna jakość na scenie politycznej. Zabrakło jednak odwagi, zdecydowania, zdolności do strategicznego myślenia, a w końcu woli.  Nie mogę mówiąc o tych sprawach abstrahować od osobistych doświadczeń. Wydarzenia incydentalne nie powinny stanowić podstawy do uogólnień tym nie mniej dla mojego obrazu świata mają ważne znaczenie.

Pierwszy raz zetknąłem się bezpośrednio z tym problemem w 2001 r, w rozmowie z jednym z czołowych, prawicowych  polityków niemieckich (przyjaciel kanclerza Kohla), który zorientowawszy się, że znam język rosyjski w prywatnej rozmowie powiedział mi: „Wy (Polacy, JU) jesteście w bardzo dobrej sytuacji. Wy znacie ich (Rosjan) język, znacie ich kulturę. A my wszystkiego musimy się uczyć”.

Po raz drugi sprawa stosunków z Rosją dopadła mnie w Luksemburgu kiedy rozpocząłem swoja pracę jako pierwszy polski członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. Prezes Trybunału na samym początku powierzył mi zaskakującą misję poprawy relacji ETO z Rosyjskim NIK-iem. Stosunki te załamały się po tym, jak w trakcie wizyty w ETO delegacji SPRF została ona dotkliwie obrażona przez jednego z członków Trybunału, wskutek czego przerwała wizytę i zamroziła kontakty z ETO. „-Bardzo zależy nam na ponownym nawiązaniu dobrych relacji z Rosjanami” przekonywał mnie  Prezes. Za najlepszą formę naprawy tych relacji uznałem przeprowadzenie wspólnej kontroli wykorzystania środków unijnych w Rosji. Inicjatywa została bardzo dobrze, poważnie i odpowiedzialnie przyjęta przez Moskwę, całość zakończyła się wspólnym sukcesem, konferencje prasowe, uroczyste wspólne podpisanie raportu końcowego itp. Sielanka nie trwała długo. Konflikt zbrojny Rosja Gruzja położył jej definitywnie kres nie tylko relacjom Trybunału ale całej Unii z Rosją. Niby wszystko jasne, ale oto w 2015 roku znany amerykański politolog Mearsheimer w trakcie swojego słynnego wykładu na Uniwersytecie Bostońskim krytykując politykę Stanów w stosunku do Rosji przekonywał, że agresja na Gruzję była wprost odpowiedzią Rosji na zaproszenie Ukrainy i Gruzji do NATO na szczycie NATO w Bukareszcie. „Rosja dała wyraźny sygnał, że gotowa jest zdecydowanie bronić się przed ekspansją NATO. Była za słaba że by wejść na Ukrainę. Ale – twierdził Mearsheimer, jeśli USA nie zmienią swojej polityki, to Ukraina zostanie zniszczona”.

Z tą sprawą wiąże się jeszcze jedno moje doświadczenie. Otóż w trakcie przeprowadzania tej kontroli odbyłem spotkanie z przedstawicielami rosyjskich samorządów terytorialnych w jednym z miast 100 km od Moskwy. Pełna sala około 200 osób, długa rzeczowa dyskusja. Z tego spotkania z rozmów tych oficjalnych i nieoficjalnych wyszedłem z głębokim przekonaniem o bardzo silnych, proeuropejskich nastrojach wśród mieszkańców tego miasta. Wspominam o tym ilekroć mowa jest o żelbetowej kurtynie jaką zaciągnięto pomiędzy Europą a Rosją i nurtuje mnie pytanie, czy ta rosyjska proeuropejskość przetrwa czas wojny.

Jestem przekonany, że w takiej bądź innej formie współpraca pomiędzy Europą a Rosją się odrodzi. Niezbędne ku temu będą zmiany po obu stronach. Putin nigdy nie będzie partnerem dla Europy, Rosja nigdy nie zapomni roli Unii Europejskiej chociażby w  mińskim oszustwie.

Zmiany będą potrzebne, a przed nami wybory do Parlamentu Europejskiego. Wybory te zadecydują o charakterze Unii, o tym, czy za sprawą zjednoczonej, europejskiej prawicy UE zmieni się w towarzyski, luźny klub polityczny, czy też uzyska szansę powrotu na ścieżkę dalszej integracji i odbudowy swojej politycznej i gospodarczej pozycji w świecie. Dla nas, dla lewicy wiąże się to z dwoma problemami. Po pierwsze lewica wspierać powinna w wyborach ugrupowania opowiadające się za dalszą europejską integracją. Więcej – uważam, że dla przyszłości Unii sytuacja jest na tyle krytyczna, że prounijne partie polityczne powinny sformułować wspólny blok wyborczy, na przykład pod nazwą „Polska europejska”, aby, idąc za ciosem jakim było obalenie w niedawnych wyborach parlamentarnych antyunujnego referendum wprowadzić do PE jak najwięcej prounijnie zorientowanych posłów.

Ta postawa nie wyklucza innego ważnego postulatu: konieczności łączenia się europejskich sił socjalistycznych w walkę o socjalistyczną Unię Europejską. Ale to już inna historia.

KO

Już trzeci dzień po – jak wielu słusznie utrzymuje – historycznych wyborach do parlamentu, połączonych z ogólnonarodowym „referendum”, a w szeroko rozumianym obozie Nowej Lewicy znamienna cisza. Żadnego komentarza ze strony liderów, zdawkowe uwagi na lewicowych stronach internetowych. Lewica, a dokładniej „Nowa Lewica” zachowuje się jak bokser po KO. Oszołomiona, niezdolna do zebrania myśli, chwiejąca się na nogach. Pora przerwać tą ciszę – niech będzie na mnie.

Skąd ten marazm myślowy i paraliż ludzi tak bardzo jeszcze niedawno elokwentnych?  Przecież my wszyscy jako demokratyczna opozycja odnieśliśmy historyczne zwycięstwo! Mało tego. Wszyscy na lewicy pamiętamy te hasła głoszone przy każdej okazji: „Będziemy rządzić! Obiecuję Wam!”, „Będziemy współrządzić! Itp. I stało się! Nowa Lewica będzie współrządzić, wejdzie w skład nowego, koalicyjnego rządu, jeżeli taki powstanie. Główny cel został więc osiągnięty. Skąd więc taka cisza?

Poważniejszych powodów do radości jest klika. Po pierwsze zanosi się na polityczny pogrzeb obecnej elity rządzącej, która przez 8 lat terroryzowała Polskę i jej okolice. Chociaż będzie to pogrzeb długi i z pewnością nie bez rozmaitych fajerwerków, którymi obecna władza będzie próbowała się utrzymać. . Po drugie społeczeństwo ostentacyjnie, jednoznacznie odrzuciło pisowskie referendum. To świetna wiadomość gdyż jedynym właściwie politycznym celem tego „referendum” było pozyskanie przez PiS twardego, niezbitego dowodu na poparcie suwerena pisowskiej, antyunijnej polityki. A tu klapa! Jest się z czego cieszyć? – Jest.

I trzeci powód do satysfakcji lewicy. Jak wykazały szczegółowe badania uczestnictwa w wyborach na lewicę głosowało ponad 14% wyborców w wieku 18 – 29 lat! To wspaniała informacja, to znak, że młodzież otwarta jest na lewicowe ideały, że w znacznej mierze odporna jest na cała prawicową – w tym, a może przede wszystkim ze strony Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej antylewicową kampanię, która, prowadzona już przez dziesięciolecia miała na zawsze obrzydzić lewicę społeczeństwu.  Jak widać nie udało się. Tak, młodzież, jak wykazują badania, to potężny potencjał lewicowej myśli i lewicowego działania.

Główną przyczyną ciszy jest prawdopodobnie skrywana świadomość lewicowych liderów swojej porażki, porażki eksperymentu likwidacji SLD i rozpuszczenia tej partii w nieklarownym roztworze z innymi ruchami społecznymi.  Efekt: utrata ponad 38% miejsc w Sejmie. Lewica uzyskała wynik ledwie o 1,5 punktów procentowych lepszy od skrajnie prawicowej Konfederacji. Cieszyć się nie ma z czego.  Jeszcze w przededniu wyborów rozmawiałem z obecnie już posłem Nowej Lewicy, który przywoływał najnowsze, najbardziej wiarygodne jego zdaniem dane sondażowe według których Lewica powinna zgarnąć minimum 12% z kawałkiem. A może nawet więcej. Dwa mandaty w okręgach dolnośląskich były więc według niego pewne. A tutaj nagle klops. Lewica utraciła ponad 16 mandatów poselskich. Najgorsze, co może się przydarzyć, to kampania odtrąbienia wielkiego sukcesu Nowej Lewicy, usiłowanie zamienienia tej porażki w olbrzymi sukces – tym bardziej, że sytuacja polityczna, jak rysuje się po wyborach stawia przed lewicą poważne wyzwania.

Napotkałem opinie, że przyczyną marnego wyniku wyborczego była niebywała jak na polską tradycję frekwencja wyborcza.  Raczej unikałbym tego argumentu w publicznej debacie. Cóż bowiem by to oznaczało? Ano to, że lewica absolutnie nie trafiła ze swoim wyborczym przekazem do wyborców „nadprogramowych”, tych, którzy w dotychczasowych wyborach nie uczestniczyli. Jeżeli wziąć pod uwagę, to co napisane wyżej, że mianowicie 14 % młodych wyborców głosowało na lewicę, to bliski jest wniosek, że ten skromny wynik końcowy lewicy uratowany został przez ludzi młodych właśnie, którzy dominowali w późnych godzinach wieczornych w kolejkach przed wyborczymi lokalami.  Przyczyn szukać należy gdzie indziej. Do rangi symbolu urasta wynik Nowej Lewicy w okręgu 32 , w czerwonym Sosnowcu. Lider Nowej Lewicy został tam zdeklasowany przez młodego kandydata, po raz pierwszy ubiegającego się o poselski mandat, w dodatku z ostatniego miejsca na liście.  Tymczasem lekko nie będzie.

Przyjmując, że, jak wynika z anonsów liderów, z posłów Trzeciej Drogi wyłonią się dwa kluby poselskie: PSL i Polska 2050, przyszła koalicja rządząca składać się będzie z czterech zasadniczych części: dominujący Klubu KO (157 mandatów) i trzy kluby mniejsze o liczności 0d 28 do 32 szabel każdy. Utrzymanie jedności koalicyjnej będzie na dłuższą metę bardzo trudne. Każdy będzie musiał z czegoś ustąpić, a jak pokazują intuicja, doświadczenie i prawa fizyczne najmniej w takich układach ustępuje najsilniejszy, a najbardziej najsłabszy. Gdyby choć powstawaniu koalicji towarzyszyła, jak na przykład w Niemczech, publiczna dyskusja o programie koalicji na tą kadencję przed powołaniem rządu, o programie, który w jasny sposób określałby kto dla dobra kraju i społeczeństwa z czego,  z jakich swoich politycznych obietnic się wycofuje. Tymczasem zamiast informacji o takiej debacie społeczeństwo bombardowane jest spekulacjami na temat personaliów. Teka premiera jest bezdyskusyjna, ale dalej? Giełda nazwisk szaleje, ale o wspólnym programie ani słowa.

Program koalicyjny byłby szansą dla Lewicy. Mogłaby ona poddać go konsultacjom w swoim środowisku licząc na zrozumienie koniecznych ustępstw. Ale tylko tych, wynikających z tego programu. Brak takiego dokumentu spowoduje, że lewicowość Nowej Lewicy wystawiana będzie na próbę niemal codziennie, aż w końcu zachowane resztki tej lewicowości rozpłyną się w szarości powszedniego dnia powyborczego. I wówczas pytanie: Co znaczy lewicowość w XXI wieku w Polsce stanie się jeszcze bardziej donośne i jeszcze ważniejsze niż przed wyborami.

Franciszek socjalistą?

Jorge Mario Bergolio, argentyński duchowny katolicki, znany jako Papież Franciszek ma już 87 lat, a jego poważny stan zdrowia nie rokuje raczej nadziei na długie jeszcze lata pontyfikatu. A szkoda. Kilka dni temu Papież ogłosił swoją kolejną, niektórzy mówią że już ostatnią encyklikę „Laudate Deum”. Jest ona wprost kontynuacja poprzednich encyklik „Laudato Si’” (2015)  i „Fratelli tutti” (2020 ). Dzieła te zasługują moim zdaniem na szczególną uwagę niezależnie od tego, czy ktoś jest wierzącym katolikiem, wyznawcą innej religii, ateistą czy jak ja – agnostykiem.

Nie zamierzam rozwodzić się nad wewnętrznymi problemami kościoła katolickiego, nad przyczynami jego bankructwa moralnego, powiększającą się nieustannie pustką w kościołach co wprost zapowiada bankructwo materialne. Nie zamierzam tym bardziej rozwodzić się nad kwestiami teologicznymi, którymi z natury rzeczy przepełnione są encykliki Franciszka. To natomiast, co zwróciło moją szczególną uwagę to analiza obecnej sytuacji naszego na Ziemi świata, problemów społecznych, egzystencjalnych, gospodarczych, technologicznych, a nade wszystko problemów związanych z nieubłaganie następującymi zmianami klimatycznymi. Papieska analiza poprzedza diagnozę, a ta z kolei zalecenia i rady Papieża na przyszłość.

Tekst papieskich encyklik nie jest tekstem politycznym  w konwencjonalnym rozumieniu tego słowa. Przemyślenia, oceny i wnioski wyrażane są zwyczajowo w formie bardzo ogólnej, nie wprost. Tym nie mniej, przy całej tej konwencji papieskiego przekazu nie można jego tekstów interpretować dowolnie. Przekaz jest jasny: ludzkość staje przed największym wyzwaniem w swojej historii, przed problemem przetrwania nie w skali wsi, państwa czy kontynentu, lecz w skali globalnej i dlatego potrzebne są zmiany.

Rzecz znamienna – fundamentem dla wielowątkowych papieskich rozważań są kwestie ekologiczne, relacji człowieka z naturą i odpowiedzialności człowieka za swoje zachowanie wobec natury. Papież Franciszek pisze między innymi: „… mówimy, że otaczający nas świat jest przedmiotem wyzysku, nieokiełznanej eksploatacji, nieograniczonych ambicji. Nie możemy też powiedzieć, że natura jest jedynie „oprawą”, w której możemy rozwijać nasze życie i projekty, ponieważ „jesteśmy w nią włączeni, jesteśmy jej częścią i wzajemnie się przenikamy””. A dalej: „Wyklucza to pogląd, jakoby człowiek był kimś obcym, czynnikiem zewnętrznym zdolnym jedynie do szkodzenia środowisku. Musi on być traktowany jako część przyrody. Ludzkie życie, inteligencja i wolność są wpisane w przyrodę, która wzbogaca naszą planetę i są częścią jej wewnętrznych sił i równowagi.”

Jak wobec takiego stanowiska czują się osoby pokroju ministra Szyszko, który rzeź puszczy Białowiejskiej uzasadniał również  teologicznie głosząc, że „przecież Bóg uczyni Ziemie poddaną człowiekowi”, więc możemy z nią (naturą J.U.) dowolnie postępować.” Dwa różne światy.

Kwestie relacji człowiek – przyroda nie bez przypadek stał się kanwą do dalszych rozważań Papieża Franciszka.  Wszak jeśli zmiany w środowisku naturalnym człowieka, te zachodzące niezależnie od naszej woli, jak i te, których sprawcą rzeczywistym lub potencjalnym (wojna atomowa) jest/może być człowiek spowodują radykalne zmniejszenie liczby Ziemian, to wszelkie dywagacje na temat poziomu życia, demokracji czy współpracy międzyludzkiej przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie.

Papież jest głęboko przekonany, że człowiek jest w znacznej mierze odpowiedzialny za zamiany klimatyczne i dowodzi słuszności swoich przekonań. Wskazuje również na przyczyny tego stanu rzeczy. Pisze między innymi: „Proces degradacji środowiska ludzkiego i środowiska przyrodniczego zachodzi jednocześnie i nie poradzimy sobie z degradacją środowiska naturalnego, jeśli nie zwrócimy uwagi na przyczyny związane z degradacją człowieka i społeczeństwa. W istocie degradacja środowiska i degradacja społeczeństwa wyrządzają szczególną szkodę najsłabszym mieszkańcom planety. Zarówno wspólne doświadczenia życia codziennego, jak badania naukowe wskazują, że najpoważniejsze skutki wszystkich przestępstw przeciwko środowisku znoszą ludzie najubożsi”.

A dalej: „Wynika to (brak skutecznych działań, J.U.) po części z faktu, że różni specjaliści, osoby opiniotwórcze, środki przekazu i ośrodki władzy znajdują się z dala od nich, w izolowanych obszarach miejskich, nie mając bezpośredniego kontaktu z ich problemami. Żyją i dumają w luksusowych warunkach, które są poza zasięgiem większej części ludności świata.”

Wiele miejsca i to w różnych aspektach poświęca Franciszek kwestii nierówności pomiędzy bogatą Północą i biedniejszym Południem. Pisze więc otwarcie o wielkim ekologicznym długu Północy względem Południa. Zwraca uwagę na to, że zadłużenie zagraniczne krajów ubogich stało się dla  krajów Północy narzędziem kontroli, ale nie dotyczy to długu ekologicznego.

Dla Papieża jest rzeczą oczywistą, że przyczyna współczesnych problemów człowieka w tym jego problemu podstawowego – przetrwania jest kapitalistyczna gospodarka i neokapitalistyczna ideologia. A więc mitologizacja rynku i zysku, konsumpcjonizm, koncentracja władzy, brak społecznej kontroli nad wdrożeniami nowych rozwiązań technologicznych. W tej ostatniej sprawie Papież pisze:  << Przerażające jest uświadomienie sobie, że coraz większa zdolność technologii daje „tym, którzy posiadają wiedzę – a nade wszystko władzę ekonomiczną, aby ją wyzyskiwać – niezwykłe panowanie nad całym rodzajem ludzkim i nad całym światem. Ludzkość nigdy nie miała tyle władzy nad sobą samą, i nie ma gwarancji, że dobrze ją wykorzysta, zwłaszcza biorąc pod uwagę sposób, w jaki się nią posługuje. […] W jakich rękach spoczywa i w jakie ręce może wpaść tak wielka władza? Straszliwie groźne jest to, że leży ona w rękach małej części ludzkości>>.

Konstatując postępującą wielobiegunowość świata papież postuluje wypracowanie nowych globalnych mechanizmów reagowania na wyzwania środowiskowe, zdrowotne, kulturowe i społeczne, tym bardziej że, zdaniem Franciszka „mocarstwa gospodarcze nadal usprawiedliwiają obecny system światowy, gdzie przeważają spekulacja i dążenie do zysku finansowego, skłonne ignorować wszelki kontekst oraz skutki dla ludzkiej godności i dla środowiska”.

Nie jest celem tego wpisu recenzowanie czy też streszczanie encyklik papieża Franciszka. Celem jest zwrócenie uwagi że wiele wspólnych nici wiąże postępową społecznej myśl kościoła katolickiego z myślą, ideą socjalistyczną. Nie powinno to dziwić, gdyż w warstwie podstawowych cech obydwu nurtów filozoficznych jest głęboki humanizm, troska o człowieka, a nie tylko o człowieka bogatego, troska o zapewnienie godnych warunków życia każdemu, warunków dla pełnego rozwoju istoty ludzkiej, poszanowania jej godności, wyzwolenia od wyzysku i od innych form społecznej niesprawiedliwości.

Nie jest dla mnie istotne czy swoimi encyklikami papież Franciszek próbuje rozliczać się z kolegami jezuitami w Argentynie w kontekście zarzucanej mu niegdyś współpracy z dyktaturą generała Viledy (zarzutów nigdy nie potwierdzono) czy też obojętności wobec represji księży zaangażowanych w propagowanie teologii wyzwolenia. Być może pod koniec życia wyartykułować chce swoje lewicowe, niektórzy mogą utrzymywać socjalistyczne poglądy, które kiedyś zdecydował się schować głęboko pod sutanną, aby nie przeciwstawiać się swojemu zwierzchnikowi papieżowi Janowi Pawłowi II. Nie jest też dla mnie istotne, czy głównym celem encyklik Franciszka jest ratowanie instytucji kościoła katolickiego, znajdującego się w głębokim i wielopostaciowym kryzysie, wskazywanie kościołowi drogi na przetrwanie. Ważnym dla mnie jest to, że taki właśnie a nie inny głos, taka analiza świata płynie z Watykanu. Analiza i wnioski, które w wielu miejscach zbieżne są z poglądami osób przekonanych o koniczności wyzwolenia się człowieka spod dyktatu kapitału.

Dlatego uważam, że dzieła papieża Franciszka powinny stać się lekturą również dla neosocjalistów, ludzi tak jak my zrzeszeni w Stowarzyszeniu Przyszłość, Socjalizm, Demokracja oraz w innych prosocjalistycznych organizacjach. W pracach papieża Franciszka znaleźć możemy nie tylko potwierdzenie słuszności obranej przez nas drogi ale również wiele inspiracji. Dają one też nadzieję na dobry dialog z jego uczniami i naśladowcami, chociaż zapewne wielu kościelnych hierarchów, zwłaszcza w Polsce, oraz wielu doktrynerów neoliberalizmu z niecierpliwością odmierza czas do personalnej zamiany na „tronie piotrowym”. Taki dialog jest niezbędny, chociażby dlatego, że jak twierdzi papież Franciszek: „Dziś zarówno wierzący, jak i niewierzący są zgodni, że ziemia jest zasadniczo wspólnym dziedzictwem, którego owoce powinny służyć wszystkim”.

Biedna Polska

Idioci z PiS (choć nie tylko), profesory, doktory, docenty wszelkiej maści przes..li Polskę. Niestety.  Historyczną szansą na mocną pozycje Polski w świecie i w Europie była rola naszego państwa i społeczeństwa jako pomostu pomiędzy bogatą kulturowo, ale biedną zasobami naturalnymi Europą, a też bogatą kulturowo lecz i bogatą we wszelkie prawie dobra naturalne Rosją. Zwracano mi na to uwagę w Luksemburgu jeszcze w roku 2000, na cztery lata przed formalnym przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Ścisłe więzi Europy z Rosją stanowiły jednak poważne zagrożenie dla dominacji nad światem źródła wszelkiego dobra, cnót i zasad moralnych, jedynie słusznego wzorca demokracji nietolerującego innych dróg rozwoju społecznego takich jak tylko przykładowo Chile socjalisty Allende, Irak, Libia, Syria, wzorca, którego prezydenci, niezależnie od koloru politycznej skóry zawsze gotowi byli do militarnej agresji dla obrony swojej światowej pozycji i nie stronili nigdy od użycia argumentu siły wobec niepokornych, czyli dla Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Dlatego zaraz po zburzeniu muru Berlińskiego USA rozpoczęły działania z jednej strony będące przejawem oczywistej presji militarnej (przesunięcie – wbrew pierwotnym uzgodnieniom – granic NATO na wschód), a z drugiej wzniecania antyrosyjskich nastrojów zarówno w krajach byłego układu Warszawskiego jak i we Francji, Wielkiej Brytanii i innych krajach UE. ZSRR przestał istnieć, ale reaganowskiej „Imperium zła” dalej zostało na wschodzie Europy. Chociaż był taki okres, gdzieś w latach 2000 – 2007, kiedy to rysowały się perspektywy rozszerzenia i pogłębienia współpracy UE z Rosją.

To, że USA nie było to w smak nie dziwi. Ale dlaczego Unia Europejska dała się zaangażować w tą antyrosyjską politykę Wuja Sama? Szerzenie antyrosyjskich nastrojów padło na szczególnie podatny grunt w Polsce. Politycy wszystkich niemal opcji zaczęli prześcigać się w swojej antyrosyjskości. Niektórzy, jak na przykład Radosław Sikorski, poddany Korony Brytyjskiej, efektywnie działali w tym kierunku zarówno w rządach PiS jak i PO. Dzisiaj i Unia Europejska i Polska (zwłaszcza Polska) znalazły się w czarnej dziurze bez wyjścia. Dzisiaj z Unii Europejskiej, jeszcze przed 20-tu laty światowego giganta politycznego i gospodarczego pozostało niewiele. Na liście przegranych toczącej się wojny na Ukrainie państw spoza terenu konfliktu Unia zdecydowanie zajmuje  „zaszczytne” drugie miejsce. Pierwsze – moim zdaniem – bezsprzecznie należy się Polsce. Unia jakoś sobie poradzi:  Borrell i Von der Layen szybko zejdą ze sceny i być może zachodni politycy wypracują jakąś nową formułę funkcjonowania Unii w Nowym Świecie. Tak, w nowym, gdyż do sytuacji sprzed 2022 r. powrotu już nie ma.  Realizując z nadzwyczajną brutalnością swoją strategię podporządkowania sobie Unii Europejskiej USA doprowadziły do wykopania pomiędzy Unią Europejską i Rosją rowu nie do przebycia w okresie najbliższych dziesięcioleci. Nie chodzi tu tylko o zmuszenie Unii Europejskiej do czynnego wojskowego zaangażowania się w konflikt. Rzecz należało przypieczętować spektakularny zniszczeniem symbolu europejsko-rosyjskiej współpracy gospodarczej czyli wysadzeniem gazociągów Nord Stream 1 i 2 .

Na terenie Europy zapodała nowa żelazna kurtyna. Zapadła ona właściwie na wschodniej granicy Polski. Wymiana towarowa pomiędzy Polska a Rosją i Białorusią istnieje w szczątkowej, ręcznie sterowanej formie, samochody z rosyjską rejestracją nie są wpuszczane na terytorium Unii itp. W ślad za rusofobicznymi politykami polskiej extraklasy ochoczo idą lokalni liderzy-idioci, którzy też chcą się wykazać i zasłużyć. Klinicznym przypadkiem jest tu decyzja dyrektorki NOSPR w Katowicach o wycofaniu z programu dorocznego Międzynarodowego Konkursu Muzycznego imienia Karola Szymanowskiego dzieł kompozytorów rosyjskich. Dyrektorka zasłaniała się zaleceniami Ministerstwa Kultury: „Wobec zbrodni wojny na Ukrainie zdecydowanie zalecamy powstrzymanie się od prezentacji dzieł kultury rosyjskiej i rosyjskich twórców”. Wybitni światowi muzycy, w tym dyrektorka Waszyngtońskiej Opery Narodowej, w geście protestu przeciwko dyskryminacji muzyki światowej sławy rosyjskich kompozytorów wycofali swoje członkostwo w jury tego Konkursu. Ale „chwała” dyrektorki NOSPR Ewa Bogusz-Moore pozostanie na wieki. Nam czekać tylko trzeba innych zakazów na przykład wspominania w szkołach i na uniwersytetach o Tablicy Mendelejewa.

Pławimy się więc w naszej antyrosyjskości nie dostrzegając tego, że nad przyszłością naszego kraju gromadzą się potężne, czarne chmury. Gospodarcze, logistyczne, polityczne i kulturowe rozejście się Unii Europejskiej i Rosji spowoduje, że Polska, jako państwo „przedmurza” zostanie w polityce międzynarodowej i gospodarczej zmarginalizowana. Będąc już skrajnie skonfliktowanymi z Unią Europejską staniemy się krajem buforowym, wręcz  „bagiennym” na wschodnich rubieżach „kwitnącego ogrodu Borrella”, w którym inwestowanie, za wyjątkiem inwestycji militarnych,  obarczone będzie wielkim ryzykiem. Będziemy potrzebni jako przedmurze właśnie, a więc teren od zniszczenia w pierwszej kolejności, karmieni przez kolejnych prezydentów USA frazesami o uznaniu dla naszej gotowości walki „za wolność naszą i waszą” za naszą antyrosyjskość, za Kościuszkę i Puławskiego i oczywiście zapewnieniami o wiecznej przyjaźni amerykańsko-polskiej. W polityce „przyjaźń” ma bardzo określony, praktyczny charakter. Ale nawet w tym ujęciu Polska nie może pochwalić się polityczną przyjaźnią z żadnym, prócz USA, krajem. Może z Saint Eskobar? Taką przyszłość dzielnie wywalczyli nam przez minione dwadzieścia lat nasi politycy. Biedna Polska.

„Ratunku! Amerykanie mnie biją!”

„Obrona suwerenności Polski” to najwyżej wzniesiony sztandar propagandowy Prawa i Sprawiedliwości od momentu powstania tej partii. Ze świecą szukać  publicznego wystąpienia polityka PiS, w którym nie znalazłaby się patetyczna deklaracja obrony suwerenności kraju za wszelką cenę poprzedzona rzecz jasna wywodem mającym pokazać jak bardzo na ta suwerenność wszyscy nastają. Oczywiście głównym celem na tarczy PiS jest Unia Europejska, która „ogranicza”, „wymusza” i „szantażuje”. Ale nie tylko UE. Również Niemcy, Rosjanie, a nawet uciekający przed okropnościami wojny uchodźcy z Syrii czy Somali. Biada nam, biada.

W tym propagandowym humbugu, w huku nieustającego obstrzału społeczeństwa pociskami: „PiS jedynym obrońcą suwerenności Polski” opinii publicznej umykają rzeczy doniosłe – choć z pozoru drobne. Oto przykład.

Wojewódzka Komenda Policji we Wrocławiu na swojej stronie (https://dolnoslaska.policja.gov.pl/wr1/aktualnosci/biezace-inf/103648,Wyjatkowe-spotkanie-zaowocowalo-podjeciem-kolejnych-dzialan-na-rzecz-bezpieczens.) z dumą informuje, że skutkiem spotkania Komendanta Wojewódzkiego z dowódcą 773 Batalionu Żandarmerii Wojskowej Stanów Zjednoczonych już niedługo ulice stolicy Dolnego Śląska patrolowane będą przez wspólne patrole polskiej Policji Państwowej i amerykańskiej żandarmerii wojskowej. Wrocławianie zapewne oszaleją z dumy i z radości. Wszak kilka lat temu ówczesny minister obrony deklarował, że „Polacy nie mogą doczekać się chwili, w której amerykański żołnierz postawi swój but na polskiej ziemi”. Póki co postawi ma ziemi wrocławskiej, ale z pewnością znajda się naśladowcy.

Ja nie oszaleję – ja się głęboko zasmuciłem. Powodów do gorzkich refleksji  jest bardzo dużo. Państwo – jak wiadomo – pełni wobec swoich obywateli również funkcje opresyjne, w tym związane z jego zadaniami zapewnienia bezpieczeństwa jego obywateli. Główną instytucją czuwającą nad bezpieczeństwem obywateli jest Policja Państwowa. To policja ma prawo stosowania wobec obywateli Polski przymusu bezpośredniego, w tym używania kajdanek, paralizatorów a nawet broni palnej. Ma prawo do przeszukań, inwigilacji i wielu innych czynności, których porządnemu obywatelowi lepiej unikać. Dlatego właśnie policja państwowa na całym świecie jest synonimem suwerenności państwa, w tym suwerenności w obszarze najbardziej wrażliwym społecznie – ograniczania wolności osobistej. Nie przez przypadek podstawowym wymogiem, który spełniać muszą kandydaci do policji jest posiadanie polskiego obywatelstwa.  Nie przez przypadek ostatnie wspólne patrole, kiedy to ulice polskich miast przemierzane były przez polskich policjantów w „towarzystwie” obywateli innego państwa miały miejsce w okresie hitlerowskiej okupacji, kiedy to polscy policjanci wcieleni zostali do niemieckiego systemu policyjnego.

Podstawowe pytanie, które należy zadać to cel takiego przedsięwzięcia. Z racjonalnego i formalno-prawnego punktu widzenia celem takich patroli będzie interwencja w przypadkach incydentów z udziałem amerykańskich żołnierzy. Ci bowiem – nie wiedzieć czemu – nie podlegają polskiemu prawu i polski policjant „może im skoczyć”. Nie przypominam sobie medialnych doniesień o pladze przestępstw czy chuligańskich ekscesów we Wrocławiu z udziałem dzielnych amerykańskich wojaków. Są więc wspólne patrole polskiej policji z amerykańską żandarmerią wojskową zapowiedzią nawiedzenia naszego miasta przez pokaźne liczebnie oddziały wuja Sama? Jeżeli nawet tak, to ta okoliczność, to jest znaczne zwiększenie obecności we Wrocławiu wyjętych spod polskiego prawa obywateli amerykańskich  powinna zostać wyeksponowana, a zadania amerykańskich  żandarmów powinny zostać ściśle określone.

Być może chodzi jednak o coś innego, o efekt propagandowy, o demonstrację polsko-amerykańskiej przyjaźni po wsze czasy. Demonstrację codzienną, na ulicach miasta. Z tym tylko, że istotą demonstracji jest prezentowanie jakiejś idei osobom czy zbiorowością, które tych idei (jeszcze) nie popierają. Czy przez amerykańskich żandarmów Polacy jeszcze bardziej pokochają Amerykę?

Nie od rzeczy jest pytanie o kompetencje amerykańskich „towarzyszy”. Załóżmy, że taki wspólny patrol nieoczekiwanie znajdzie się w sytuacji wymagającej interwencji, a w skrajnym przypadku znajdzie się pod ostrzałem. Jak zachowają się wówczas amerykańscy żandarmi? Będą stosować przymus bezpośredni wobec Polaków, będą do nich strzelać? Jan Maria Rokita ze swoim rozpaczliwym „Ratunku! Niemcy mnie biją!” kłania się w pas. Tyle tylko, że rzecz ma miejsce nie w samolocie, lecz w całej Polsce.  A może staną sobie z boku w bezpiecznym miejscy i będą pełnić rolę instruktorów, udzielać polskim policjantom porad, dzielić się doświadczeniami rodem z Chicago? W końcu pytanie nie bez kozery: czy wspólne polsko-amerykańskie patrole będą miały zastosowanie w przypadkach demonstracji społecznych w tym demonstracji politycznych?

Równie ciekawe co powyższe rozważania na temat potencjalnych realiów działania wspólnych polsko-amerykańskich patroli policyjno-żandarmerskich są rozważania o charakterze ogólniejszym. Po pierwsze na jakiej podstawie prawnej formowane wdrażane są takie patrole. Jeżeli ich celem ma być zwiększenie bezpieczeństwa obywateli, to na podstawie art. 89 Konstytucji potrzebna jest stosowna umowa międzynarodowa ratyfikowana przez Parlament. W komunikacie Komendy Wojewódzkiej nie wskazano takiej okoliczności.

Po drugie, zżera mnie ciekawość kto był inicjatorem tego przedsięwzięcia: czy pisowsko-patriotyczny komendant komendy wojewódzkiej, czy też strona amerykańska. Też nie podano informacji na ten temat, a przecież nie mógł ten pomysł spaść jak kamień z jasnego nieba podczas wspólnej, polsko-amerykańskiej kawy w gabinecie przy ul. Podwale. Polski komendant musiał działać w ścisłej współpracy z przełożonymi w Warszawie, wręcz na ich polecenie. A może była to wręcz inicjatywa amerykańska? Jeżeli tak, to z pewnością całe przedsięwzięcie ma charakter eksperymentu z opcją rozszerzania na inne miasta. A później być może i na wsie. Wszak Polakom mieszkającym na wsi też się należy jakaś część dumy narodowej.

Może moi rodacy będą dumni widząc na ulicy  polskiego policjanta pełniącego służbę w towarzystwie amerykańskiego żandarma. Ja, kiedy napotkam taki patrol, nie wyzbędę się przekonania, że żyję w kraju okupowanym.

Zróbmy sobie antyunijne referendum!

To już nie demontaż, to nie destrukcja, to totalne rozpierducha państwa w wykonaniu Prawa i Sprawiedliwości. Chodzi oczywiście o tak zwane ”referendum”. Początkowo pisowkie referendum miało dotyczyć: „sprzeciwu wobec unijnego mechanizmu relokacji imigrantów”. Mniemam jednak, że głównym celem polityków PiS było nie tyle uzyskanie odpowiedzi w tej sprawie, ale przeprowadzenie ogólnonarodowego sondażu na ile społeczeństwo polskie, do niedawna  pokazywane jako najbardziej prounijne w Europie, jest w stanie poprzeć wrogą politykę Kalczyńskiego wobec UE budowanej na podstawie Traktatu z Maastricht. Takie pisowskie „sprawdzam”.

Pytanie straciło merytoryczny sens, gdy okazało się, że proponowany „mechanizm relokacji” niczego państwom członkowskim nie narzuca. Nie straciło jednak sensu politycznego – polityczna decyzja została podjęta i najprawdopodobniej już niedługo pisowska większość sejmowa przegłosuje stosowną uchwałę.

Póki co, wobec kompromitacji głównego tematu referendum, trwa w najlepsze ogólnonarodowy konkurs na dodatkowe pytania referendalne, organizowany przez PiS. Nagrodą będą oczywiście dalsze rządy tej polityczno-gospodarczej mafii. Wydawać by się mogło, że w niszczeniu demokratycznych podstaw państwa niczego już spieprzyć się nie da. Ale mistrz Młynarski w swojej piosence „Co by tu jeszcze…” przestrzega:, że wcale tak być nie musi.

Dywagacje jakie powinny być pytania w referendum połączonym z wyborami parlamentarnymi to już nie stawianie sprawy na głowie lub konia przed wozem. To wmawianie ludziom, że cukier może być słony, gorzki lub kwaśny – czasami słodki, że noc może być dniem a prawda fałszem – w zależności jak władza postanowi. Referendum powinno być podstawowym narzędziem angażowania społeczeństwa we współrządzenie państwem, przez zbiorowe podejmowanie decyzji w strategicznych, najważniejszych w długookresowym wymiarze  dla społeczeństwa i państwa  kwestiach, zwłaszcza wokół których istnieją w społeczeństwie poważne różnice zdań (jak na przykład referenda konstytucyjne i unijne). Zamiana referendum w przedwyborczą zabawę „zróbmy sobie referendum- pytania sformułujemy później” – to nie tylko przestępcze niszczenie demokracji w naszym kraju, to również próba uczynienia ze społeczeństwa współsprawców tego wandalizmu.

Oczywiście każdy, komu na sercu jest rzeczywista demokracja w Polsce powinien odmówić udziału w tej politycznej hucpie. Ale sama odmowa to za mało. Rzecz w tym, że o ważności referendum decyduje frekwencja. Według wyjaśnień PKW o frekwencji zaś „decyduje liczba kart wrzuconych do urny”.  Oczywiście można będzie odmówić udziału w referendum i nie pobrać karty do głosowania. W tym przypadku w rękach członków komisji wyborczych znajdzie się znaczna liczba pustych kart „referendalnych”. Jeżeli jakimś cudem znajdą się te karty wśród przeliczanych po otwarciu urny, to głos będzie wprawdzie nieważny, ale zawyżać będzie rzeczywistą frekwencję. Dlatego sensownym wydaje się postulat aby, w tej nadzwyczajnej sytuacji zafundowanej Polakom przez PiS, deklaracji odmowy wyborcy udziału w referendum towarzyszyło opieczętowanie przez członka komisji, w obecności wyborcy, niepobranej karty do głosowania dużą czerwona pieczęcią: „Odmowa udziału w referendum”. W ten sposób ukróci się może pokusy co niektórych pisowskich aktywistów korekty wyników „referendum”.

NIK bilbordem Konfederacji

Wiele razy obiecywałem sobie, że mój wpis na blogu poświęcony Najwyższej Izbie Kontroli jest tym ostatnim, że więcej nie będę w sprawie Izby zabierać głosu. Ale po prostu się nie da.

Dzisiejsza Nikowska bomba to zapowiedź wspólnej konferencji prasowej prezesa NIK z liderem Konfederacji, która stanęła w szranki wyborczej rywalizacji. Banaś ramię w ramię z Mentzenem – ten widok z jednej strony, biorąc pod uwagę życiorys szefa NIK nie dziwi, z drugiej musi głęboko zaniepokoić wszystkim, którzy w demokracji dostrzegają przyszłość Polski. Panowie mają się wypowiadać w sprawie pomysłów „zwiększenia uprawnień i niezależności NIK”. W trakcie konferencji popłynie rzeka patriotycznych zaklęć, słowo demokracja wymieniane będzie we wszystkich przypadkach. To pierwsza w historii NIK taka sytuacja, kiedy Izba staje się wyborczym bilbordem jednego z ugrupowań politycznych.

Najwyższa Izba Kontroli, „naczelny organ kontroli państwowej” (Konstytucja) wymaga rzeczywiście reform zarówno w aspekcie prawnych ram swojej działalności jak i wewnętrznych zasad funkcjonowania. Najwięcej argumentów potwierdzających tą tezę dostarczyła sama afera z powołaniem i próbami odwołania obecnego szefa tej instytucji. Choć nie tylko to. Uzbierało się bardzo dużo doświadczeń w praktyce demokratycznego państwa polskiego, aby elity polityczne odpowiedzialnie pochyliły się nad rolą, zadaniami i kompetencjami Izby. Tymczasem prezes Banaś cynicznie wykorzystuje tą okoliczność do wspierania w kampanii wyborczej jednego, miłego swojemu sercu ugrupowania.

Gdyby prezes NIK w trakcie kampanii wyborczej zorganizował nie „konferencje prasową”, ale otwartą dyskusję na temat reform NIK z liderami WSZYSTKICH ugrupowań ubiegających się o mandaty w Sejmie i w Senacie, dyskusję, w trakcie której Izba (Kolegium NIK) przedstawiłaby swoje koncepcje reform pytając się kandydatów do rządzenia krajem o ich stanowisko – sytuacja byłaby jasna, zrozumiała i godna uwagi. Najbardziej racjonalną drogą jest jednak organizowanie takich dyskusji po wyborach, z liderami partii, które rzeczywiście zasiadać będą w Sejmie. Jest to tym ważniejsze, że wiele koniecznych zmian wymagać będzie zmiany zapisów konstytucyjnych dotyczących Izby. Tak postąpił Prezes Lech Kaczyński, który tuż po wyborach w 1993 r. skierował do Sejmu projekt autorstwa Najwyższej Izby Kontroli nowej ustawy regulującej jej działalność.

Tymczasem, idąc pod pachę z jedną tylko partią, sytuującą się najdalej od wartości demokratycznych spośród wszystkich innych pretendentów, w dodatku z partią, z której list zadeklarował start w wyborach jego syn, nota bene będący dzisiaj szarą eminencją w NIK, prezes Banaś zamienił Najwyższą Izbę Kontroli w wyborczy bilbord Konfederacji, w jej tubę wyborczą.

Wybór Mariana Banasia na prezesa NIK doskonale wpisał się onegdaj w serię niszczenia instytucjonalnych fundamentów Polski jako państwa prawnego. Ogłoszone dzisiaj wspólne polityczne przedsięwzięcie NIK i Konfederacji jest twórczą kontynuacją tej intencji. Skłania ono do innej jeszcze refleksji: jak daleko posunąć się można jeszcze w „dziele” niszczenia państwa i jego demokratycznych instytucji. Kilka lat temu wydawało się, że osiągnięto już dno, a tu: puk, puk od spodu. I skłania mnie do wniosku radykalnego. Jeżeli uda się Polskę, wykolejoną przez Jarosława Kaczyńskiego postawić z powrotem  na torach demokratycznego rozwoju, jednym z celów tego renesansu powinna być głęboka refleksja nad rolą i zadaniem najwyższego organu państwowej kontroli, refleksja zakładająca zakończenie działalności Najwyższej Izby Kontroli w jej obecnym kształcie i powołania w jej miejsce nowego organu wolnego od obciążeń przeszłością i dostosowanego do potrzeb państwa i społeczeństwa.

Ukraiński standard

W 2000 roku wracałem samolotem z Ukrainy, gdzie na zaproszenie Stowarzyszenia Ukraina – USA brałem udział w konferencji na temat systemu finansowania samorządów terytorialnych. Na kijowskim lotnisku okazało się, że lot jest bardzo opóźniony, i sporo czasu, wraz z innymi pasażerami do Warszawy spędziłem w hali odlotów. Hala ogromna, ale ludzi tłumy. W tym tłumie jeden z pasażerów mnie rozpoznał, przywitał się i zaczęła się adekwatna do sytuacji rozmowa. Okazało się, że mój interlokutor jest polskim biznesmenem prowadzącym interesy w Ukrainie. Naturalnym więc moim pytaniem było: – jak tam Interesy? Da się wyżyć? Odpowiedź była znamienna.

– Panie prezesie – odpowiedział mój rozmówca. Da się wyżyć, chociaż nie jest łatwo. W innym miejscu bym Panu tego nie powiedział, ale tutaj mogę. Otóż jest jeden podstawowy warunek powodzenia w biznesie na Ukrainie, jedna żelazna zasada. Należy otóż – prawił nieznajomy – prowadzić podwójną sprawozdawczość finansową. Jedną, oficjalną dla ukraińskiej administracji, na przykład  dla służb podatkowych i drugą – tą prawdziwą – dla siebie. Wszyscy tak postępują, bez tego daleko się nie zajedzie.

– Dlaczego tak? – drążyłem temat.

– Wszystko przez wszechogarniającą Ukrainę korupcję. Na każdym kroku, czy to w kontaktach z biznesowym partnerem, czy z urzędami musisz mieć w kieszeni gotówkę.

Scena ta stanęła mi przed oczami w trakcie lektury „Sprawozdania Najwyższej Izby Kontroli z kontroli wykonania budżetu państwa za 2022r.” To bardzo ciekawe, bogate w treści opracowanie. Ale generalny wniosek jest następujący. Polskie władze stosują dokładnie taką samą jak na Ukrainie zasadę: jeden budżet, oficjalny, przedstawiany parlamentowi i drugi, mniej oficjalny, dla zwykłego człowieka niewidoczny – budżet środków publicznych wyprowadzonych poza sferę publicznej (parlamentarnej) kontroli, z którego środki wydawane są w woluntarystyczny sposób, w większości, jak się okazuje na potrzeby też korupcji – tyle tylko że politycznej. Jak inaczej wytłumaczyć można wydawanie z na przykład wciąż funkcjonującego „Funduszu do walki z COVID” miliardów złotych na budowę  wież widokowych, parkingów przykościelnych czy innych lokalnych inwestycji. Środki przekazywano w świetle reflektorów, z należytą oprawą medialną w formie ogromnych tablic – czeków uroczyście wręczanych nieprzypadkowym włodarzom nieprzypadkowych samorządów terytorialnych przez premiera rządu lub w jego imieniu.

Do budżetu oficjalnego NIK nie miała żadnych zastrzeżeń. Można nawet powiedzieć, że zrealizowany został wręcz wzorowo, zarówno w sferze decyzyjnej, kontrolnej jak i formalnej. Niestety, znaczna liczba (dokładnie nikt nie wie jaka) podmiotów poprzez które rząd wydawał wyjęte spod społecznej kontroli ponad 300 mld zł, uniemożliwiły przeprowadzenie w tym zakresie szczegółowej kontroli NIK. Sam fakt utworzenia „budżetu równoległego” był wystarczający do udzielenia przez NIK negatywnej opinii w kwestii wykonania budżetu przez rząd w 2022 r.

Nie mam jednak wątpliwości co do tego, czy Sejm weźmie tą ważną, jedyna przecież fachową opinię pod uwagę. Wszak większość parlamentarna ochoczo z tego para-budżetu korzystała współuczestnicząc w tej mega-korupcji.

Pisowski rząd znakomicie rozwinął, udoskonalił i nobilitował ukraiński system podnosząc go do rangi systemu państwowego. Wszak uczyć należy się od najlepszych.

„Raport” czyli co?

Klub Parlamentarny „Lewica” opublikował właśnie „Raport o stanie państwa”. Odkładając na bok dywagacje czy termin „raport” ma w tym przypadku uzasadnienie, stwierdzić trzeba, że jest to materiał ciekawy a nawet oryginalny zwłaszcza w kontekście faktycznie trwającej już kampanii wyborczej do parlamentu. Żadna polityczna partia nie zdobyła się jak dotąd na prezentację poglądów swoich liderów na najważniejsze problemy Polaków i Polski. Raport nie raport bezsprzecznie jest ten dokument zbiorem autorskich esejów na najważniejsze polskie tematy.

Już słyszę w środowiskach Nowej Lewicy (media, nawet te opozycyjne nie ekscytują raczej społeczeństwo tym wydarzeniem)   ochy i achy zachwytu nad tym opracowaniem. Moja nikowska natura  oraz głębokie przekonanie, że szczera, życzliwa krytyka więcej jest warta niż tony pochlebstw skłaniają mnie do wyartykułowania kilku słów idących pod prąd tym zachwytom.

Zacznę od spraw formalnych: jaki jest status tego „Raportu”? Został on podpisany przez kierownictwo Klubu Parlamentarnego „Lewica”, ale czy jest to dokument obowiązujący członków tego klubu? Czy został przez klub zaakceptowany? Niestety, tego nie podano, więc nie zdziwiłbym się, gdyby wiele osób uznało go li tylko za formę przedwyborczej autopromocji  lewicowej czołówki parlamentarnej – i nie jest w tym nic złego. Ale że nie jest to jakaś forma programu wyborczego Lewicy świadczy i ten fakt, że wśród autorów zabrakło nazwisk dla dzisiejszej lewicy parlamentarnej najważniejszych: Czarzastego i Biedronia. Trudno uznać to za przypadek. Niestety – nie tylko ten fakt.

W krótkim felietonie nie sposób odnieść się do merytorycznej zawartości wszystkich dwudziestu rozdziałów „Raportu” – tym bardziej że z większością zawartych w nich  tzw. rekomendacji czy propozycji trudno się człowiekowi lewicy nie zgodzić. Do niektórych jednak odnieść się należy. Przede wszystkim kwestie ustrojowe. Autorzy nie zauważają, że PiS pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego przeprowadziło w Polsce prawicowo-nacjonalistyczną kontrrewolucję. Będąc tego świadomym czy nie Kaczyński okazał się naśladowcą Adolfa Hitlera, który głosił: „Aby przeprowadzić rewolucję należy najpierw wygrać demokratyczne wybory”. Dokładnie tak stało się w Polsce. PiS Systemowo i systematycznie niszczył instytucje państwa demokratycznego: Konstytucję, Parlament, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Najwyższą Izbę Kontroli itd. Nie chodziło przy tym wyłącznie o instytucje jako takie. PiS chodziło o całkowitą wymianę polskich elit intelektualnych, skupionych wokół tych instytucji. Polska jest więc na rozdrożu (a właściwie to już jedną nogą na jego prawicowej odnodze): demokratyczne państwo (i społeczeństwo!) prawne, czy państwo autorytarne funkcjonujące pod kamuflażem pozorów demokracji przy biernej akceptacji części społeczeństwa.  Tymczasem rozdział „Ustrój i działanie państwa” zaczyna się od dywagacji na temat liczby ministrów i wiceministrów.

Zupełnie tragicznie moim zdaniem prezentują się w „Raporcie” rozważania i rekomendacje dotyczące Najwyższej Izby Kontroli. Widać, że Lewica pogodziła się z historyczną wizerunkową i merytoryczną katastrofą Najwyższej Izby Kontroli, jaką akcją „Banaś Prezesem NIK” zgotowało PiS. W raporcie nie tylko ani słowa o tym, jak zmyć tą hańbę z polskiego Sejmu, jak w przyszłości zabezpieczyć się przed takimi ekscesami. Wręcz przeciwnie: bez refleksji na kondycją i autorytetem NIK proponuje się Izbie nowe, poważne uprawnienia. Dla lewicy, jak i dla całej opozycji Banaś jest już OK, gdyż dostarcza tak cennej amunicji przedwyborczej. I w tym jest główny problem. Polski Sejm tradycyjnie i z uporem traktował i traktuje NIK jako pałę w politycznych rozgrywkach i rzecz tylko w tym kto tą pałę trzyma w ręku. Zupełnie zaniechano traktowania NIK jak podstawowej instytucji bieżącej konserwacji i naprawy państwa. Politycy w Polsce nie dostrzegali – i jak widać nie dostrzegają, że problem efektywności NIK nie leży na ul. Filtrowej, ale na ul. Wiejskiej, że to Sejm i tylko Sejm odpowiedzialny jest za to, w jak efektywna jest praca 1500 pracowników NIK. W traktowaniu NIK przez Sejm interes partyjny z reguły dominował nad interesem państwa. Kuriozalny jest pomysł utworzenia w NIK „pionu śledczego” powołując się na rozwiązania włoskie. Autorom zabrakło refleksji nad tym dlaczego te rozwiązania nie znalazły dotychczas naśladowców w innych krajach Unii Europejskiej. Nie starczyło refleksji i nad tym, że takie nowe uprawnienia wymagają zmiany Konstytucji, są więc nierealne. Więc czym takie propozycje są? Ponadto występując z takimi propozycjami Lewica wspiera ideowo PiS, który na potęgę mnoży instytucje opresyjne i represyjne. Idea „pionu śledczego” w NIK to też powrót do rozwiązań typu „Inspekcja Robotniczo-chłopska”, to zawrócenie o 180 stopni reformy Najwyższej Izby Kontroli rozpoczętej przez polską lewicę w 1995 r.

Kolejna sprawa: Unia Europejska. Autorzy nie dostrzegają, że toczy się ogólnoeuropejska batalia o charakter Unii Europejskiej. Nasi politycy niefrasobliwie zadowalają się wysokim społecznym poparciem dla polskiego członkostwa w Unii. Nikt nie pyta: w jakiej Unii. Tymczasem Kaczyński nie jest przeciwnikiem Unii Europejskiej. On jest zagorzałym przeciwnikiem Unii jaką ona jest dzisiaj. Wraz z Orbanem, Le Pen i innymi europejskimi politykami pracują nad innym modelem Unii. Zasadniczym pytaniem jest więc to ilu z Polaków opowiadających się za członkostwem Polski w Unii opowiada się za Unią według traktatów z Maastricht, czy za Unią Kaczyńskiego-Orbana? Co zrobić, aby zmienić polskie postrzeganie UE, które dzisiaj jest głównie pekuniarne, na postrzeganie Unii jako zbioru konkretnych wartości i zasad?

Docenić trzeba, że autorzy dostrzegli zasadniczy problem polskiej legislacji. Nie stać ich było niestety na nazwanie rzeczy po imieniu.  To imię to projekt poselski. Propozycje w tym zakresie są rozwodnione, mgliste. Tym czasem niezbędne są radykalne zmiany. Projekt poselski – tak, ale przechodzący przez całą (niegdyś zupełnie dobrą) ścieżkę legislacyjną. A więc projekt poselski obowiązkowo przejmowany przez wskazany resort i przechodzący całą procedurę konsultacji, uzgodnień wewnątrz i międzyresortowych, Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów. Tymczasem stanowisko reprezentowane w „Raporcie” wyraźnie wskazuje, że posłowie tej dzisiejszej „zabawki” nie chcą wypuścić z rąk. Chodzi tylko o to, aby m.in. „skończyć z ekspresowym tempem przyjmowania ustaw”.  Ekspresowe nie, ale pośpieszne już tak?

Na koniec wyboru uwag merytorycznych kwestie ochrony zdrowia. To osobliwy rozdział. Bardzo dobra, skondensowana krytyka stanu systemu ochrony zdrowia, z którą kontrastują przyczynkarskie w sumie konkluzje i rekomendacje. Czy po 25 latach wprowadzania tzw. „reformy służby zdrowia” nie dostrzegali nasi parlamentarzyści, że ten system po prostu się nie sprawdził. Nie tylko się nie sprawdził, ale stał się przyczyną nieszczęść tysięcy Polek i Polaków, i ich rodzin. Zapowiadana zasada ”pieniądz za pacjentem” bardzo szybko obróciła się w swoje przeciwieństwo: „pieniądz przed pacjentem”. I co proponuje Lewica? Tu dodać, tam ująć, i jakoś to będzie. A co z lewicowym rozumieniem konstytucyjnej odpowiedzialności państwa za ochronę zdrowia obywateli?

Rozdział „ochrona zdrowia” jest swoista kwintesencją całego „Raportu”. Ujmując rzecz w skrócie, nie przeziera z niego żadne, nawet fragmentaryczne myślenie liderów Lewicy o lewicowej alternatywie dla obecnego państwa. Swoją rolę posłowie postrzegają raczej jako rolę lewicowej paprotki na politycznych salonach Warszawy, jako korektora, usprawniacza niektórych rozwiązań. Nic ponadto.

P.S.

Rzetelności „Raportu o stanie państwa” nie zrujnowałby rozdzialik o tym, które z rozwiązań społecznych i administracyjnych wprowadzonych przez PiS Lewica uznaje za słuszne i godne kontynuacji.

Czwartego czerwca w Warszawie

 

Czwartego czerwca 2023 r wziąłem udział w marszu organizowanym w Warszawie przez Platformę Obywatelską. Nigdy PO nie popierałem i tylko w ostateczności głosować będę na jej kandydatów. Powodów jest sporo – od ideowych poczynając. Dla mnie ( pewnie nie tylko) PO to taki trochę bardziej ucywilizowany PiS. Może bardziej przewidywalny, z pewnością bardziej proeuropejski. Wielu błędów nie mogę jednak Platformie wybaczyć, w tym i tego, że to ta partia pierwsza zaczęła psuć Trybunał Konstytucyjny. Nie mogę również nie dostrzegać atawistycznej antylewicowości liderów tej organizacji a zwłaszcza jej obecnego wodza Donalda Tuska. Zdecydowałem się jednak pojechać do Warszawy z dwóch powodów. Po pierwsze za najważniejsze dzisiaj dla wszystkich prodemokratycznych sił w Polsce uznaję odsunięcie od władzy prawicy skupionej wokół PiS. Jeżeli nie nastąpi to w najbliższych wyborach, jeżeli PiS znowu zdobędzie władzę w Polsce to najpewniej zdobędzie ją na bardzo długi czas. Trzeba się więc mobilizować, a frekwencja na zapowiedzianym marszu z pewnością będzie wskaźnikiem prawdopodobieństwa zmiany władzy w Polsce. Być może, jak to często bywa na mniejsze zło. Dlatego postanowiłem pojechać, postanowiłem być tą kropelką, która być może będzie częścią fali, która być może z gabinetów władzy zmiecie PiS – organizację mafijną, złodziejską, prowadzącą Polskę w historyczną i cywilizacyjną przepaść. Być może… Cóż więcej mogę zrobić tym bardziej, że swój udział zapowiedzieli liderzy parlamentarnej lewicy?

Drugi powód to te, że chciałem osobiście poczuć atmosferę wydarzenia organizowanego przez PO, zobaczyć jacy ludzie wezmą w nim udział, popatrzeć na wielką politykę z perspektywy żaby. (perspektywa żaby to określenie z dziedziny fotografii, ujęcie z najniższego poziomu ku górze)

Pojechałem więc (wraz z grupą znajomych) na ten marsz. Problem zaczął się jednak od samego początku: jaki to będzie marsz? Czy będzie to marsz zwolenników Platformy Obywatelskiej czy marsz antypisowskiej opozycji? Od pierwszej medialnej zapowiedzi zorganizowania tego wydarzenia nie było to jasne i mam podstawy do spekulacji, że ta najważniejsza kwestia ewoluowała już w trakcie samej manifestacji. Oczywiście w realu nie był to żaden marsz a co najwyżej pochód i to dosyć wolny.

Kim byli uczestnicy? Powiedzieć trzeba od razu, że uczestnicy, w odróżnieniu od organizatorów, zdali egzamin na piątkę. Myślę, że aż takiej frekwencji się nie spodziewano. Jest to ważne o tyle, że sam udział w tym wydarzeniu był sporym wysiłkiem fizycznym. Ja musiałem wstać rano o czwartej piętnaście i wróciłem do domu o pierwszej piętnaście następnego dnia. A przecież ludzie przybywali z odleglejszych jeszcze miejscowości. Przeważało pokolenie wieku średniego. Nie brakowało też seniorów i młodzieży, ale wielokrotnie spotkałem się z opinią, że ludzi młodych jest zbyt mało.

Oczywiście w większości byli to zapewne partyzanci PO, chociaż symboliki PO na eksponowanych przez uczestników pochodu plakatach, plakacikach, flagach itp. było tyle co kot napłakał – a nawet mniej. Ile jednak było osób takich jak ja, którzy przybyli nie na „marsz PO” ale na marsz antypisowskiej opozycji? Tego się nie dowiemy, ale z pewnością było nas wielu. Wyróżniał się „Strajk kobiet” zarówno graficznie jak i prezentowanymi hasłami. Donald Tusk został gorąco przywitany na początku, raz, czy dwa zaintonowano skandowanie „Donald Tusk!” i to koniec. Nie zauważyłem żadnych niesionych przez uczestników haseł personalnie nawiązujących do Tuska, choć nie można wykluczyć, że takie były w tym morzu protestujących, morzu flag, transparentów, plakatów i plakacików. W nadawanych komunikatach organizacyjnych podkreślano wprawdzie, że to PO jest organizatorem pochodu, ale trudno się temu dziwić.

Rzecz najważniejsza – atmosfera pochodu. Zdecydowanie antypisowska. Lud pałał wręcz wrogością do PiS, Kaczyńskiego i wszystkiego co się z nim wiązało często nie przebierając w formie i w słowach. Ta wrogość do PiS była dominantą manifestacji. Dostrzegłem też plakacik apelujące o zjednoczenie się opozycji. Drugim mocnym akcentem wśród niesionych symboli była proeuropejskość. Jak każdy mógł zauważyć w telewizyjnych relacjach flagi Polski i Unii Europejskiej dominowały w pochodzie i nie potrafię określić, których było więcej.

Tak się złożyło, że przed rozpoczęciem pochodu „wylądowałem” w bliskiej odległości od trybuny z której przemawiali Tusk, Wałęsa i inni  oraz odkrytego autokaru, z którego dachu poseł Arłukowicz „dowodził” samym pochodem. Obok Arłukowicza dostrzegłem Czarzastego i Biedronia. Wystąpienie Tuska, owacyjnie przyjęte prze zebranych oceniam na 3+. Nie przywitał on imiennie liderów innych ugrupowań politycznych, zdawkowo nawiązywał do potrzeby konsolidacji antypisowskiej opozycji. Ktoś mógłby uznać, że to pierwsze wystąpienie miało na celu zaakcentowanie dominacji PO w opozycyjnym bloku. Wystąpienia po Tusku skomentować można tylko w ten sposób, że w żaden sposób nie zrozumieli oni wielusettysięcznego tłumu, który od półtorej godziny, w słońcu oczekiwał na rozpoczęcie pochodu. Entuzjastycznie przywitany Wałęsa zapomniał, że to uczestnicy pochodu, a nie on są najważniejsi. Potraktował nas przedmiotowo, jako pretekst do prezentacji swojego życiorysu, osiągnięć i sprytu. Zakończył swoje wystąpienie zachęcany przez zgromadzonych skandowaniem „idziemy!” „dokończysz później lub wręcz gwizdami. Żałosne tym bardziej, że następni mówcy z tych oznak zniecierpliwienia manifestantów nie wyciągnęli żadnych wniosków. Oni nie mówili do nas, lecz do kamer i mikrofonów.

Po pewnym czasie, gdy już pochód szedł przez aleje Ujazdowskie trzema potokami (jezdnia i chodniki) dostrzegłem przewodniczących Czarzastego i Biedronia przeciskających się pod prąd chodnikiem przy Parku Łazienkowskim. Pierwsza myśl, która przyszła mi wówczas do głowy to ta, że wobec wystąpienia Tuska, nie powitania ich z imienia, nazwiska i funkcji, liderzy Nowej Lewicy doszli do wniosku, że rola „ciekawostki przyrodniczej” na dachu piętrowego autokaru im nie odpowiada. Czy ta manifestacja w manifestacji była przyczyną tego, że Włodzimierz Czarzasty zabrał głos z Trybuny na placu Zamkowym? Być może było zupełnie inaczej, ale z „żabiej perspektywy” wyglądało to właśnie tak.

Udział lewicy w manifestacji organizowanej przez PO to osobny, ważny temat. Zacznę od konkluzji końcowej. Moim zdaniem lewica była największym przegranym tej imprezy. Mało tego. To lewica mogła rozstrzygnąć dylemat czy ta manifestacja to „marsz zwolenników PO” czy „Marsz antypisowskiej opozycji”. Zachowanie się Nowej Lewicy jest dla mnie niezrozumiałe. Z jednej strony liderzy ogłaszają, że wezmą udział w marszu, z drugiej zaś w ogóle nie zachęcają swoich zwolenników, aby poszli w ich ślady.

Jestem głęboko przekonany, że gdyby w pochodzie wzięła udział grupa ze trzystu, może nawet 200 osób z czerwonymi flagami, z hasłami antypisowskimi, obrony demokracji i polskiego członkostwa w UE zostaliby bardzo dobrze przyjęci przez pozostałych uczestników. Dla każdego zewnętrznego obserwatora byłoby wówczas jasne, że to protest antypisowskiej opozycji, a nie wewnętrzna sprawa PO.

Czytam czasem po lewej stronie, że ta manifestacja była wymierzona przeciwko – uwaga – pozostałym partiom i ugrupowaniom opozycyjnym, że jej celem było zdominowanie opozycji przez Donalda Tuska. Podobną narrację szerzy również prawica. Trudno się z tym zgodzić. Jeśli nawet takie były zamiary platformerskich strategów, to absencja lewicy tylko ułatwiła osiągnięcie tego celu.  O to jak ułożą się relacje w dzisiejszym obozie opozycyjnym o jego zwycięstwie w wyborach zadecydują wyniki tych wyborów, liczby zdobytych głosów i mandatów. Swoją nieobecnością w niedzielnym antypisowskim pochodzie w Warszawie Nowa Lewica głosów wyborczych sobie raczej nie przysporzyła, może nawet wręcz przeciwnie. Najbliższe notowania to pokażą.

Antypisowski pochód w Warszawie skłania do jeszcze jednej refleksji: czy możliwe są podobne manifestacje organizowane przez lewicę. Nie pięćset, ale może trzysta, lub choćby dwieście tysięcy uczestników. Tak, to jest możliwe o ile lewica zdobędzie się na programową, ustrojową alternatywę dla współczesnej Polski. Tylko wówczas, a nie powtarzając mantrę „będziemy rządzić, będziemy współrządzić, będziemy rządzić…” zdoła zapobiec długookresowemu podziałowi polskiej sceny politycznej na dwa obozy wywodzące się z jednego politycznego nurtu.