Zdaniem łotra

Unia Europejska nie uległa PiS-owskiemu szantażowi. Wybór Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej głosami szefów wszystkich (prócz polskiego) rządów w przeciągu 20 minut był ostentacją – jednoznaczną deklaracją, że próby przeszczepiania przez PiS swoich metod na unijne podwórko są i będą daremne. Kaczyński w oczach całego świata poniósł spektakularną, upokarzająca klęskę. Niestety, nie wyciągnie z niej właściwych wniosków. Wręcz przeciwnie: to co w oczach całego świata jest błazenadą, Kaczyński w „swoim” kraju przedstawia jako historyczny sukces, a Premier Szydło wynosi do panteonu narodowych bohaterów. Kaczyński w swoje szaleństwo wciąga nie tylko swoją partię, rząd, parlament, wojsko, ale stara się wciągnąć i jak największą część polskiego społeczeństwa. To w oczywisty sposób jest zagrożeniem dla Narodu i Państwa. Kaczyńskiemu  basuje Prezydent Polski. Nie mógł nie napisać do nowego/starego Przewodniczącego RE oficjalnego listu, ale to, co media przedstawiają jako gratulacje wyboru na Przewodniczącego RE, po uważnym przeczytaniu tekstu gratulacjami wyboru nie jest. Prezydent gratuluje „uzyskania poparcia większości” sprawę wyboru zostawiając otwartą. Oczekiwania Prezydenta: „Liczę, że w przyszłości uda się ponownie odbudować europejską jedność w oparciu o zasadę równych państw i wolnych narodów” nie są wprost adresowane do rozpoczynającej się nowej kadencji Tuska, ale poza nią.   Źenada dyplomatyczna.

Starając się Polskę odizolować od świata, uczynić z niej  „Chrystusa narodów”, niezrozumiałego przez nikogo, zdradzonego przez wszystkich  i cierpiącego za wszystkich, Kaczyński przekracza kolejne poziomy obłędu. Po idiotycznym skreśleniu Węgier z listy przyjaciół Polski zostało na niej tylko jedno jedyne państwo St Eskobar. Niedawno wszyscy myślący inaczej niż on (PiS) byli obywatelami gorszego sortu. Od wczoraj w jego ustach stali się łotrami (synonimy: bandytami, kanaliami, itp.). A takich ze zdrowej tkanki społeczeństwa należy przecież eliminować.  Będzie się działo.

Tymczasem opinia światowa jest jednoznaczna. Reprezentatywnym artykułem jest ten pomieszczony ostatnio w „The Economist” http://www.economist.com/news/europe/21718698-new-governments-obsession-punishing-former-polish-prime-minister-leaves-it-isolated.

Przytoczę tylko znamienne zakończenie:

Polska była gigantem wśród państw wchodzących do Unii w 2004r. Sukces ekonomiczny, wzrost  politycznego znaczenia, którego doświadczyła było inspiracją dla innych, włączając państwa europejskie, które obecnie zabiegają o członkostwo. Rząd (polski, JU) będzie pierwszą ofiarą bezsensownej afery, którą wywołał: nie może na przykład liczyć na szczodre potraktowanie w nadchodzących negocjacjach budżetowych.  Ale przecież jego błazeństwa są drwiną z idei jedności, do której UE ślubowała dążyć po Brexicie. Wczoraj Pan Tusk ostrzegał, że  nie można przekraczać spalonych mostów. Ale wygląda na to, że Pan Kaczyński jest w objęciach w pełni rozwiniętej piromanii.

Skutki owej błazenady Polacy odczuwać będą latami. Oczywiście w oficjalnych spotkaniach będą uśmiechy i slogany. Ale na tysiącach różnych decyzji dotyczących Polski podejmowanych na różnych unijnych (i nie tylko) szczeblach odium próby szantażu Unii przez polski rząd ciążyć będzie długo. Mówiąc wprost: Polska postrzegana będzie jako brzydko pachnąca kupa nieznanej substancji, której z mapy trudno usunąć, ale którą obchodzić należy szerokim łukiem. I to PiS uważa za swój historyczny triumf. Znając pomysłowość pisowskich spin-doktorów wiktoria brukselska przyćmi wnet wiedeńską.

Póki nie będzie za późno!

Minister Waszczykowski szantażuje dzisiaj 27 państw UE groźbą zerwania szczytu Unii Europejskiej, który, według wszelkich zapowiedzi, ma przedłużyć mandat Donalda Tuska na stanowisku Przewodniczącego Rady Europejskiej.

Wyobraź sobie dobry człowieku, że jesteś majętnym ziemianinem. Zgłasza się do ciebie Twój ubogi sąsiad, prosząc, podobnie jak inni, abyś przyjął go pod swój dach, gdyż też chciałby żyć na takim poziomie jak Ty. Tobie także jest to na rękę, gdyż sąsiad ten, aczkolwiek biedny, to jednak jest właścicielem dużych terenów i moglibyście wspólnie lepiej je wykorzystać ekonomicznie. Zgadzasz się, ale stawiasz warunek. Mówisz: – Drogi sąsiedzie. Bardzo chętnie przyjmę ciebie i innych podobnych sąsiadów, ale widzisz, w naszym dużym domu obowiązują określone zasady współżycia i zachowania się. Jeśli zadeklarujesz ich przestrzeganie, to nie ma sprawy. Sąsiad uroczyście deklaruje respektowanie Twoich zasad, podpisuje co trzeba i zostaje wpuszczony pod Twój dach. Jednakże po pewnym czasie – już współlokator – zaczyna podejmować próby przemeblowania Twojego domu na swoją modłę, zmiany zasad funkcjonowania Twojej posiadłości, w końcu ucieka się do szantażu, aby przeforsować swoje reformy. Siadasz więc  w zaciszu gabinetu, wyciągasz czystą kartkę, dzielisz ją na pół. W pierwszej połówce wypisujesz swoje świadczenia finansowe, materialne i niematerialne  jakie przez 13 lat  koegzystencji pod jednym dachem przekazałeś ubogiemu sąsiadowi. Na drugiej połówce kartki wypisujesz wszystkie te działania, którymi Twój współlokator przyczynił się, aby wasza koegzystencja była jak najbardziej efektywna dla was obojga, które prowadziły do wzmocnienia wartości leżących u podstaw waszego związku, nadania mu nowych perspektyw. I okazuje się, że o ile pierwsza strona zapisana jest gęsto zapisana, to druga zieje pustką. Dodatkowo uzmysławiasz sobie, że Twój współlokator, za Twoimi plecami, zaciąga zobowiązania wobec innego Twojego sąsiada, równie bogatego jak Ty, wobec którego starasz się prowadzić swoją politykę oraz usiłuje buntować Twoich innych współlokatorów przeciwko Tobie.

Jaka podejmujesz decyzję?

Swoim szantażem 27 państw Unii Europejskiej polski Rząd:

– działa na szkodę żywotnych, historycznych interesów Narodu i Państwa Polskiego,

– działa wbrew oczekiwaniom większości społeczeństwa

– w poważnym stopniu naraża na szwank bezpieczeństwo ekonomiczne i polityczne Polski.

Są to moim zdaniem wystarczające argumenty, aby obywatele Rzeczpospolitej wypowiedzieli posłuszeństwo grupie trzymającej władzę w kraju. Póki nie będzie za późno.

Każdy, byle nie Polak

Czy ktoś pamięta jazgot, jaki PiS podniósł gdy rozpoczęła się europejska dyskusja o raporcie Komisji Weneckiej na temat Polski? Główną nuta przewodnią propagandy pisowskiej była dewiza Pani Dulskiej: „Brudy należy prać we własnym domu”. Dzisiaj, gdy procedura  przedłużenia mandatu Donalda Tuska na stanowisku Przewodniczącego Rady Europejskiej dobiega końca PiS nie ma żadnych skrupułów aby kampanii przeciw  najpoważniejszemu kandydatowi na to stanowisko – Polakowi, nadać rangę międzynarodową.  Kaczyński balię z polskim praniem wylał na środku Grand-Place w Brukseli.

W mediach i stanowiskach opozycji dominuje tłumaczenie tej ofensywy jakąś osobistą animozją Kaczyńskiego do Tuska. Uważam tę tezę za błędną, a nawet niebezpieczną, gdyż jej uznawanie przesłonić może prawdziwe oblicze problemu. Wydaje mi się raczej mało prawdopodobne aby cała rządowa administracja i polityczna artyleria PiS jak jeden mąż stanęła w szeregach prywatnej wojny prezesa PiS. Moim zdaniem prawdziwe intencje Kaczyńskiego są zupełnie inne.

Kaczyński zapowiedział reformowanie Unii Europejskiej zaraz po wygraniu wyborów parlamentarnych. Obwieścił nawet, że „zlecił prawnikowi opracowanie projektu nowego Traktatu o Unii Europejskiej”. Ambicje przemodelowania Unii podług koncepcji Kaczyńskiego (jeżeli to są jego, a nie na przykład Kościoła koncepcje), prezentowane były światu konsekwentnie. Przypomnę, że osnową  tego modelu jest rozluźnienie polityczne i ekonomiczne Unii – co stoi w sprzeczności z poglądami sił politycznych decydujących dzisiaj o kształcie i kierunkach reform UE.

Kaczyński ma jednak jeden, poważny problem. Jak pisałem już wcześniej, nie może on – poprzez swoich żołnierzy jak Duda, Waszczykowski czy Szydło – w pełni rozwinąć żagle swojej unijnej kontrrewolucji na forach międzynarodowych, gdyż na przeszkodzie stoi mu osoba Przewodniczącego Rady Europejskiej, Polaka, legitymującego się również społecznym mandatem w Polsce, a który prezentuje przy tym zupełnie inną koncepcję przyszłości Unii. Celem Kaczyńskiego jest więc to, aby stanowisko Przewodniczącego objął ktokolwiek, byle nie Polak.  Tylko wówczas bez jakichkolwiek ograniczeń Kaczyński będzie mógł „w imieniu Narodu polskiego” domagać się reform Unii alla polacca.

Kaczyński bardzo dobrze wie, że kandydatura Saryiusza-Wolskiego nie ma żadnych szans. Zgłaszając ją zamierza prezes PiS ustrzelić dubleta. Z jednej strony liczy na to, że ta decyzja otworzy – wydawało by się zamkniętą już – dyskusję w gronie państw członkowskich nad alternatywnymi wobec Tuska kandydaturami. Z drugiej strony wystawienie członka PO na kontrkandydata znakomicie zamiesza i podzieli wewnętrznie największe opozycyjne ugrupowanie. Dla mnie kandydatura ta nie jest żadnym zaskoczeniem. Wszak już wystąpienie Saryiusza-Wolskiego u zarania kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego było – ku zdumieniu wielu – bardzo pro-pisowskie. Ten flirt ma więc swoją historię i nie zakończy się zapewne po rozstrzygnięciu kwestii stanowiska Przewodniczącego RE.

Znamienna dla mnie będzie reakcja państw członkowskich. Nadzieją dla Polski będzie, jeżeli pozostaną one przy kandydaturze Tuska. Będzie to znaczyło, że Europa nie skreśliła jeszcze Polski. Gdyby natomiast Przewodniczącym RE został ktoś inny, będzie to jasnym, czytelnym sygnałem, że Unia Europejska uznała Polskę za kraj i naród stracony dla idei europejskiej integracji. A wówczas zostaniemy na terenie Europy sami, z jedynym „przyjacielem” za Wielką Wodą, który przyjaźń z innymi narodami całkowicie podporządkowuje swoim i tylko swoim interesom.

Pożyjemy, zobaczymy. Ale nie zapomnimy!

Truchtająca lewica

Rozmawiałem niedawno z pewnym działaczem SLD, zadeklarowanym człowiekiem lewicy. Zapytałem go o opinię o mojej idei DEKOMERCJALIZACJI ( patrz wpis: „Jak i kogo wybierać”, 15.02.2017) procedur wyborów władz publicznych w Polsce. Reakcja była jednoznaczna, nacechowana trudno skrywanym pobłażaniem: „-tego się nie da zrobić,” „-to niemożliwe, nierealne” itp.

Jeszcze jedno potwierdzenie, że powodem obecnego głębokiego kryzysu lewicy jest brak woli i/lub umiejętności sięgania po rzeczy niemożliwe (dla innych). Brak woli i/lub umiejętności ukazywania, że to, co korzystne dla ludzi i państwa a dla innych niemożliwe, my – lewica – potrafimy zrealizować. Całkowita defensywa , skazywanie lewicy na rolę paprotki przy stole innych, listek figowego polskiej „demokracji”. Być może kolejne wybory przyniosą upragnione przekroczenie magicznego progu 5% i zdobycie kilku mandatów w Sejmie. Odtrąbiony zostanie olbrzymi sukces, który w istocie tylko przedłuży trwającą od dwudziestu lat agonię polskiej lewicy.

Tym bardziej więc pisać i mówić należy o rzeczach uznanych za niemożliwe, ale przecież możliwych, choćby było to tylko „wołaniem na puszczy”. Dzisiaj kolejny problem.

Prawie bez echa przeszła przez polską prasę bardzo ważna moim zdaniem informacja o ustaleniach The Observer. Gazeta ta ujawniła otóż szczególne związki amerykańskiego miliardera Roberta Mercera z liderem brytyjskich eurosceptyków Nigelem Farage’em. Mercer jest największym sponsorem kampanii prezydenckiej Trumpa. Okazało się jednak, że w niedalekiej przeszłości w sposób szczególny wsparł swojego brytyjskiego przyjaciela Farage’a. Udostępnił mu otóż, za pośrednictwem jednej ze swoich spółek, wartą około 8 mln USD usługę informatyczna polegającą na dostarczaniu zwolennikom Brexitu argumentów mających przekonać wahających się. Rzecz w tym, że te porady były spersonalizowane, z wykorzystaniem metody tworzenia olbrzymich osobowych baz danych i określania profilu psychometrycznego użytkownika Internetu przez analizę jego aktywności w sieci. Twórcą takiej metody jest młody naukowiec polskiego pochodzenia Michał Kosiński. Według Kosińskiego jego model pozwala na określenie, na podstawie 150 lajków na FB, profilu osoby lepiej niż współmałżonek, a analiza 300 lajków na poznanie danej osoby lepiej niż ona sama. Prawda, czy nie, metoda Kosińskiego wykorzystana przez Mercera sprawdziła się w przypadku Brexitu, kampanii wyborczej Trumpa i już pojawiły się zapowiedzi wykorzystania jej w kampaniach wyborczych w Niemczech i we Francji. Pomoc Mercera nie została (choć powinna była) zgłoszona do komisji wyborczej Wielkiej Brytanii – ale to już zmartwienie Brytyjczyków. Niech sobie dociekają, na ile jedno z ugrupowań politycznych korzystało z niedozwolonej pomocy, na ile naruszono normy prawne czy etyczne, na ile społeczeństwo zostało zmanipulowane.

Nie sposób jednak czytając te doniesienia nie wspomnieć czarnej internetowej kampanii PiS w trakcie kampanii wyborczej Prezydenta RP i parlamentarnej. Jeśli wierzyć Internetowi PiS uruchomił armię (podobno płatnych) hejterów , którzy zalewali internetowe debaty potokami brzydko cuchnącej cieczy. I czynią tak do dnia dzisiejszego.

Kiedy wybuchła internetowa rewolucja wydawało się, że swobodny, szeroki i szybki dostęp do informacji będzie tym czynnikiem, który zdecydowanie przyspieszy tworzenie się społeczeństwa obywatelskiego, przyda tej szlachetnej idei nowych impulsów. Okazało się jednak, że ta niewątpliwa zdobycz cywilizacyjna w pierwszej kolejności  wykorzystana została w celach wręcz przeciwnych: do mniej lub bardziej wyrafinowanej manipulacji opinią publiczną. Narzędzia informatyczne bazujące na informacjach zgromadzonych w Internecie stały się poważnym zagrożeniem dla demokracji.

Realność takiego zagrożenia poświadcza również bardzo ciekawa praca Emmy Briant „ Propaganda a zwalczanie terroryzmu: strategia dla globalnych zmian” *)

Spoglądając w przyszłość rysuje się więc szereg pytań zasadniczych.

– Czy w swojej wizji społeczeństwa i państwa jutra lewica dostrzega ten problem?

–  Czy jest w stanie zaproponować takie działania, które z Internetu uczyniłyby dźwignię demokracji, a nie jej zagrożenie?

Czy lewica potrafi  zaproponować rozwinięte formy demokracji w maksymalnym stopniu wykorzystujące model demokracji bezpośredniej,  korzystający z technik i zasobów internetowych, ograniczając tym samym formy demokracji przedstawicielskiej?

– Czy wreszcie lewica tylko potulnie truchtać będzie – jak dotychczas – za prawicą, która bez żadnych skrupułów wykorzystuje Internet do swoich celów naginając prawo lub wykorzystując zapóźnienie prawa w stosunku do procesów cywilizacyjnych?

 

———————–

*) Emma Briant, 'Propaganda & Counterterrorism: Strategies for Global Change’ Manchester University Press (April 2015),

Nie zabijaj???

Do niedawna sądziłem, że nigdy nie odważę się napisać recenzji filmu. Ale widocznie dzisiaj musi być ten pierwszy raz.

Obejrzałem film Agnieszki Holland „Pokot”. Do kina wybraliśmy się nie tyle stymulowani recenzjami fachowców (z tymi zapoznałem się później), ile lokalnym patriotyzmem,   umiłowaną Nową Rudą i jej okolicami. (Bystrzyca Kłodzka też jest OK).

Po filmie zacząłem szukać recenzji – i tu ogromne rozczarowanie. Oto próbka  najgłębszej oceny:  „Pokot może nie jest filmem wybitnym, ale jest dobry. Porusza ważne problemy społeczne. Jest niezmiernie trafnym komentarzem do obecnej sytuacji w naszym kraju”.

Nie zamierzam odgadywać, co autorka (autorki Tokarczuk, Holland) miały na myśli. W gruncie rzeczy intencje twórcy są ważne, ale najważniejsze są odczucia adresatów sztuki oraz to, do jakich refleksji , wreszcie do jakich działań dzieło artystyczne inspiruje odbiorców.

Wbrew większości recenzentów uważam ten film za wybitny ze wszech miar. Nie dlatego, że Nowa Ruda, że Kotlina Kłodzka, że piękne zdjęcia, wspaniałe postaci i aktorzy.

Wbrew większości recenzentów uważam, że film ten nie jest filmem o zabijaniu zwierząt. Dla mnie jest to film o zabijaniu ludzi.

Człowiek jest zwierzęciem – mordercą. W odróżnieniu od większości zwierząt zabija on przedstawicieli swojego gatunku nie tylko przez przypadek czy w stanie najwyższej konieczności. Wachlarz motywów zabójstwa drugiego człowieka jest bardzo, bardzo szeroki. Od nieodpartego impulsu powodowanego najróżniejszymi emocjami (zdrada, zazdrość, zemsta itd., itp.) poprzez planowane z zimną krwią mordy  na tle politycznym lub biznesowym po zinstytucjonalizowane, „słuszne”, zbiorowe   mordy w imię obrony jedynie prawdziwego Boga,  czy  obrony takich wartości jak wolność, niepodległość.

Nie zamierzam podejmować próby oceny skuteczności piątego przykazania Dekalogu. Wystarczy mi, że kapelani stoją za plecami żołnierzy po obydwu stronach frontu i  rozgrzeszają ich z popełnianych zabójstw innych ludzi „w imię słusznej sprawy”.

W tym kontekście film Agnieszki Holland jest dla mnie jednym, fundamentalnym pytaniem: czy zabójstwo drugiego człowieka w imię ochrony naturalnego środowiska, w którym człowiek żyje, a więc niejako w obronie egzystencji przyszłych pokoleń, może zostać zaliczone do tych zabójstw „w słusznej sprawie”. I nie chodzi tu wcale o ekoterroryzm, jak starają się sugerować niektórzy recenzenci. To problem o wiele głębszy, to próba zmierzenia się z wyzwaniami moralnymi, jakie niesie ze sobą cywilizacja i jej zagrożenia dla rodzaju ludzkiego.

Holland nie tylko stawia to pytanie, ale także udziela na nie odpowiedzi. Wielokrotna morderczyni nie tylko unika kary, ale wręcz otrzymuje największą nagrodę. Ostatnie sekwencje pokazujące pełną niezmąconej radości idylliczną egzystencję tak różnych przecież ludzi, w absolutnej harmonii z otaczającym, pięknym światem mogą sugerować przecież „łąki Pana”.

Za wcześnie dla mnie, abym opowiedział się „za” czy „przeciw”. Ale za odwagę i formę przedstawienia jednego z najpoważniejszych współczesnych wyzwań moralnych ludzkości – jeżeli takie były intencje artystek – uchylam kapelusz przed paniami Tokarczuk i Holland.

Bohater Jarosław Kaczyński

 

Bohaterem wszystkich mediów, zbawca Polski,  stał się ostatnio Jarosław Kaczyński – mąż stanu, dobry ojczulek. Dlaczego? Ano dzięki temu, że zapowiedział, że skandaliczna skąd inąd ustawa znosząca ograniczenia w wycince drzew na działce prywatnej, po dwóch miesiącach funkcjonowania,  „będzie zmieniona”. Naczelniczek państwa zdecydował i wszyscy odetchnęli z ulgą. Jarosław Polskę zbaw!

Ustawa forsowana przez luminarzy PiS z żarliwością niespotykaną nieodparcie nasuwa skojarzenia z aferą paliwową z 1989r, kiedy to podwyższono ceny benzyny, ale nowe stawki akcyzowe miały wejść z opóźnieniem. Kto wiedział, ten ustawiał kilometry cystern na naszej granicy celnej, tak, aby z wybiciem 24:00 mogły one ją przekroczyć przynosząc „tym, którzy wiedzieli” kokosowe zyski.

Z ustawą Szyszki może być podobnie. Wszak machina lobbingu, który tak zaniepokoił naczelniczka, na ogół smarowana jest forsą. Kto miał interes w wycięciu drzew, aby móc bez problemów przekwalifikować grunty na inwestycyjne – ten albo już to zrobił, albo właśnie to robi. Drzewne dożynki po apowiedzi Kaczyńskiego trwają w najlepsze. Ustawa – dzięki opatrznościowemu naczelniczkowi państwa zostanie pewnie zmieniona, ale co miało się stać – to już się stało i to w majestacie prawa. Nawet narodowy bohater Jarosław Kaczyński nie jest w stanie sprawić, aby ścięte 200-letnie drzewa powróciły na swoje miejsce.

„Odważni” opozycjoniści domagają się dymisji Ministra Środowiska. Ale tak naprawdę do dymisji powinien podać się sam Kaczyński i cała jego partia. I to bynajmniej nie dlatego, że wszyscy jak jeden mąż (z J. Kaczyńskim na czele) głosowali pamiętnej nocy za tą ustawą, a teraz niektórym się nie podoba z racji podejrzenia o lobbing. Rzeczywiście PiS skompromitował się, zdemaskował swoją pogardę dla stanowionego przez siebie prawa, pogardę dla wszystkich, którzy myślą inaczej. PiS okazał się „przyjazny” dla rozwiązań śmierdzących prywatnym interesem. To wszystko prawda, ale powód dla  wycofania się Kaczyńskiego jest dużo poważniejszy.

PiS doszedł do władzy eksponując potrzebę przeprowadzenia wielu zmian systemowych. I słusznie – kamieni kupę należy zmienić w kwitnący ogród. Tragedia Polski polega jednak na tym, że słuszne, konieczne reformy okazują się tylko zasłoną dymną dla rzeczywistych celów PiS, którymi jest przebudowa na swoją (watykańską?) modłę polskiego społeczeństwa, polskiego państwa, a jak się da to i Europy całej. Populistyczne hasła są, jak to w przypadku katastrofy smoleńskiej przyznał w rozmowie z jednym z generałów  sam Nadnaczelnik państwa – „tylko narzędziem politycznym”.

U podstaw programu PiS leżała słuszna teza o konieczności zwiększenia roli państwa, w tym przede wszystkim w gospodarce. PiS wykreował siebie na pogromcę doktryn i praktyk neoliberalnych. I nagle i niespodziewanie z ust Ministra Środowiska, wicepremiera Gowina i właściwie każdego, PiS-owca, który publicznie wypowiada się w sprawie ustawy Szyszki słyszymy jedno: „To w imię ochrony świętej własności prywatnej. Właściciel działki może z nią robić to, co mu się żywnie podoba!”.

Ustawą Szyszki, jej obroną, PiS doszczętnie skompromitował fundamenty swojej „reformatorskiej” misji. Minister środowiska udaje, że nie rozumie, że drzewa są częścią ogromnego ekosystemu, który w głębokim poważaniu ma granice działek geodezyjnych, nie rozumie, że niszcząc drzewostan na konkretnej działce czyni się szkodę wszystkim dookoła: ludziom, zwierzętom, roślinom. Zamiast więc, będąc wiernym swoim hasłom uspołecznienia gospodarki, podkreślać współodpowiedzialność właścicieli gruntów za dobro ogólne – PiS serwuje przed kamerami i mikrofonami najbardziej skrajne liberalne argumenty: o świętości własności prywatnej.

Należy więc spodziewać się dalszych, świetlanych akcji PiS w imię obrony tej świętości. Przepisy uniemożliwiające inwestycje uciążliwe dla sąsiadów: – do kosza! Zakaz zanieczyszczania wód gruntowych – won! Zakaz zasypywania na prywatnej działce rowów systemu melioracyjnego  – na śmietnik! Itd.,itp.

PiS musi odejść w niesławie nie tylko dlatego, że ustawą Szyszki obnażył swoje prawdziwe oblicze. Największą społeczną szkodą jest rujnowanie przez PiS nadziei milionów Polaków na jakiekolwiek poważne reformy w naszym kraju. A to sprawi, że następcom PiS – a tacy przecież będą – niepomiernie trudniej uzyskiwać będzie społeczne zrozumienie, zaufanie i wsparcie dla niezbędnych społecznych i gospodarczych reform.

Oczywiście będzie PiS mógł przez czas jakiś epatować „ciemny lud” – czyli swoich wyborców – angażowaniem NATO w udowodnienie hipotezy profesorów od parówek,  odbieraniem emerytur jednym by dać drugim, zwalnianiem części nauczycieli by – jako „dobry ojczulek” – podnieść pensję tym, którzy po reformie szkolnictwa zostaną. A wierni nowej władzy na bruk nie pójdą – to pewne.

Ale afera z ustawą Szyszki pokazuje jak wewnętrznie rozbity jest PiS w sprawach zasadniczych. Pokazuje, że cała ta reformatorska retoryka warta jest kupę… kamieni ich poprzedników.

Czasy Wielkiego Wstydu

Niektóre okresy w życiu narodów zyskują swoje „ksywy”, specjalne nazwy. I tak przykładowo mieliśmy czasy wielkiego głodu, wielkiej smuty,  okres „siermiężny” – za Gomółki, okres „gierkowski” za Gierka, który z kolei był synonimem rozwoju.  Podobnie w Rosji. Czasy Andropowa były nazywane czasami „zastoja” w odróżnieniu do czasów Breżniewa, które określano czasami „zastolija”, czyli zasiadania przy stole (zastawionym oczywiście). Zastanawiałem się jak historia oceni czasy panowania w Polsce Kaczyńskiego. I jedno dookreślenie przychodzi mi do głowy: czasy wielkiego wstydu.

Komisja Europejska powinna kontynuować działania przeciwko rządowi Polski w ramach artykułu nr 7 Traktatu o Unii Europejskiej, gdyż władza nadal podważa komunikaty Amnesty International, FIDH, Human Rights Watch, Open Society European Policy Institue i Reporters Without Borders… Unia Europejska i jej państwa członkowskie muszą wykazać determinację, aby powstrzymać ruch wsteczny Polski od wspólnych wartości UE.”   Zdaniem szeregu międzynarodowych organizacji, które opublikowały swoje wspólne stanowisko w sprawie Polski czytamy między innymi również: „…w 2106 r. rząd polski bagatelizując opinie tych organizacji… coraz bardziej niepokojąco próbował ograniczyć praworządność i prawa człowieka; w tym wolność mediów, wolność zgromadzeń oraz prawa seksualne i reprodukcyjne kobiet”.

Przez blisko dwieście lat szczyciliśmy się jako Polacy, naszą gotowością do umierania „za wolność waszą i naszą”. Ileż razy wizytujące Polskę głowy różnych państw przywoływały to wspaniałe hasło Joahima Lelewela ku czci dekabrystów! Dla świata Polska – niezależnie od ustroju –  była synonimem niezłomności w walce o wolność, o demokrację.

Była. Te czasy minęły. KONIEC, KROPKA. Polska pod PiS-owskim panowaniem utrwaliła swoją międzynarodową opinię jako państwo nietolerancyjne, łamiące podstawowe zasady demokracji, nacjonalistyczne i ksenofobiczne. „Wywalczyliśmy” sobie niezagrożoną pozycję lidera wśród państw nieprzewidywalnych, niezrozumiałych, skrajnie konserwatywnych, nacjonalistycznych i antyeuropejskich.

W czasie II Wojny Światowej  Słonimski pisał:

Ten, co o własnym kraju zapomina. 
Na wieść, jak krwią opływa naród czeski, 
Bratem się czuje Jugosłowianina, 
Norwegiem, kiedy cierpi lud norweski, 

Z matką żydowską nad pobite syny 
Schyla się, ręce załamując żalem, 
Gdy Moskal pada – czuje się Moskalem, 
Z Ukraińcami płacze Ukrainy, 

Ten, który wszystkim serce swe otwiera, 
Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem – 
Gdy naród grecki z głodu obumiera, 
ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.

Dzisiaj polski rząd odmawia schronienia grupce dzieci narodu miażdżonego przez wojnę dlatego, że są innego koloru skory, a może i niewłaściwego wyznania? Nie jesteśmy ludźmi, o których pisał poeta.

Jest mi z tego powodu wstyd. Chociaż mogę powiedzieć: -to nie ja!, chociaż mogę mówić, że sprawcami historycznego wstydu narodowego jest partia, którą w wyborach poparło niespełna 20% obywateli, to odium tego wstydu rozciąga się na każdego z nas. Przez dziesięciolecia nie będziemy już mogli przemierzać Europę i świat jako chorążowie sztandaru wolności i demokracji. Po prostu wstyd i jak to mawiali na Podhalu: „żal d… ściska”.

Kogo i jak wybierać?

Sąd Okręgowy w Poznaniu orzekł właśnie, że zatrzymanie Józefa Piniora było uzasadnione. Nie przesądza to rzecz jasna o winie sanatora. Ja tym bardziej daleki jestem od ferowania w tej sprawie wyroków, a swoja opinię wyraziłem wcześniej. Casus Piniora nieodparcie natomiast przywołuje refleksje, które kołaczą się w mojej głowie od lat. Im dłużej przypatruję się polskiej obyczajowości politycznej, tym bardziej krystalizują się we mnie poglądy, że cały nasz system wyborczy jest do bani.

Pytanie na początek: ile musi wyłożyć z prywatnych pieniędzy kandydat partii politycznej, aby być umieszczonym na pierwszym miejscu listy wyborczej? To, że w przypadku wielu partii musi – jest tajemnicą poliszynela. Pytanie tylko: ile? Ile za pierwsze miejsce, ile za drugie? Ile za kandydowanie na wójta czy prezydenta miasta?

Niby media mamy wolne, ale – pewnie jako dowód tej wolności – nie bardzo chcą się one zainteresować problemem. Temat tabu? Pewnie nie dzieje się tak przez przypadek. Kandydaci gromadzą prywatne fundusze, pożyczają od znajomych, pożyczają w bankach. Na pokrycie kosztów kampanii wyborczych w bankach (a jak pokazują choćby ostatnie wybory parlamentarne nie tylko w bankach) zaciągają poważne pożyczki również partie polityczne.

Nie mam żadnych dowodów na twierdzenie, że zaciągając pożyczkę kandydat traktuje wydatki na kampanię jako inwestycję, która – jak każda inwestycja – powinna się zwrócić w takiej bądź w innej formie.  Dowodów nie mam, ale nie zdziwiłbym się, gdyby w wielu przypadkach tak właśnie było – zwłaszcza, gdy zaangażowany kapitał prywatny stanowi poważne obciążenie rodzinnego budżetu kandydata, a pożyczki trzeba spłacać. Z całą pewnością stwierdzić natomiast mogę, że z samej swojej istoty ukształtowany w Polsce model kampanii wyborczych dyskryminuje mniej zamożnych i mniej finansowo zaradnych potencjalnych kandydatów oraz sprzyja tworzeniu mechanizmów politycznej korupcji.

Tak dalej być nie powinno. Model kampanii wyborczych w naszym kraju wymaga głębokiej refleksji i gruntownej przebudowy.  Dotychczasowy oparto na zasadach dosyć bezkrytycznie przeniesionych do nas zza Wielkiej Wody w latach 1989/90. Głównym operatorem kampanii wyborczych są tam (i u nas) media wszelkiej maści. I to właśnie media, firmy PR-owskie, właściciele tablic ogłoszeniowych przejmują gros partyjnych i prywatnych funduszy na kampanie wyborcze.  Ten model nie zdaje egzaminu. W audycie wykonania zadań jednym z podstawowych kryteriów oceny jest kryterium value for money (wartość za pieniądze). W naszym kraju z kampanii na kampanię, za coraz większe pieniądze, naród otrzymuje coraz to gorszy jakościowo parlament. „Wartość za pieniądze” leci w dół na łeb na szyję. Fatalne merytoryczne i etyczne przygotowanie posłów (elity narodu) przekłada się wprost na coraz gorsze prawo, a ostatnio na psucie całego systemu prawnego.

Próbując naszkicować zarys nowego modelu kampanii wyborczych zacząć należy od generalnych celów tych kampanii. Są nimi:

  1. Dostarczenie każdemu wyborcy niezbędnych informacji o programie ugrupowania i indywidualnych programach kandydatów.
  2. Dostarczenie wyborcy niezbędnych informacji o kandydatach, obejmujących również informacje o ich statusie majątkowym.
  3. Zapewnienie każdemu wyborcy możliwości bezpośredniego spotkania z kandydatem do funkcji publicznych.
  4. Zapewnienie każdemu wyborcy możliwości korespondencji z kandydatem.

Realizacja tych celów zachodzić powinna przy respektowaniu następujących zasad:

  1. Decyzja wyborcy w największym stopniu powinna wynikać z jego świadomej, merytorycznej decyzji, a nie być efektem możliwości i zdolności „uwodzenia elektoratu” przez ugrupowania polityczne i ich kandydatów. Z procesu wyborów władz publicznych wyeliminować należy wszelkie agresywne techniki marketingu komercyjnego
  2. Zaplecze finansowe kandydata i/lub ugrupowania wyborczego nie powinny mieć wpływu na wynik wyborów.
  3. Komisje Wyborcze zapewniają dostarczenie we właściwym terminie do każdego gospodarstwa domowego kompletnego zestawu programów wyborczych i sylwetek kandydatów w formie papierowej oraz przez strony internetowe.
  4. Komitety wyborcze zapewniają możliwość spotkania wyborców z kandydatami oraz obecność kandydatów w Internecie.
  5. Wyeliminowana zostanie uliczna walka komitetów wyborczych na banery, plakaty, tablice ogłoszeniowe itp. Publiczne przekazy dotyczyć winny tylko wskazania miejsca, gdzie wyborca uzyskać może informacje o celach i programach wyborczych oraz kwestii technicznych.
  6. Rola mediów ograniczona zostanie do organizowania debat kandydatów, przekazywania informacji o planowanych spotkaniach przedwyborczych oraz informacji technicznych dotyczących wyborów. Wykupywanie czasu antenowego przez ugrupowanie bądź kandydata powinno być niedopuszczalne.
  7. Agitacja wyborcza przez kościoły i związki wyznaniowe powinna być zakazana.

 

Jeżeli powyższe zasady uzupełnione byłyby przez przywrócenie instytucji List Krajowych (w wyborach parlamentarnych), to istnieją duże szanse na to, że decyzje wyborców będą bardziej świadome i  podejmowane z podejmowane z poczuciem współodpowiedzialności, że merytoryczny i etyczny poziom wybranych do pełnienia służby publicznej się podniesie i że sumaryczne koszty kampanii wyborczych będą w efekcie dużo, dużo niższe niż obecnie.

Że to jest utopią? Tak, ale wszystko kiedyś było utopią.

Kryzys demokracji

 

The Economist opublikował właśnie swoją, dziewiątą już z rzędu, analizę stanu demokracji na świecie. „The Economist Intelligence Unit’s Democracy Index 2016” (dalej:DI) *) opatrzono charakterystycznym podtytułem: „Rewanż „żałosnych”” (W naszej, polskiej publicystyce bardziej adekwatnym tytułem byłby chyba: „Rewanż odrzuconych”). I ten podtytuł właśnie jest najlepszym skwitowaniem procesów demokratycznych na świecie w roku minionym.

Ogólna ocena tych procesów, w świetle badań The Economist jest znamienna. Zdaniem badaczy rok 2016 był rokiem rewolty przeciwko politycznym elitom, które okazały się dalekie od problemów zwykłych ludzi i nie reprezentują ich interesów. Zapowiedź rewolty pokazała się już w wcześniejszych badaniach The Economist. Autorzy DI 2016 zauważają, że rosnący rozziew pomiędzy elitami i społeczeństwem dotknął społeczeństwa o bardzo dużym demokratycznym doświadczeniu. Wskazuje się, że zarówno wyniki głosowania w Wielkiej Brytanii w sprawie Brexitu jak i wybór Trumpa prezydentem USA były szokiem dla całego świata, ale wynikały z powszechnego, głębokiego niezadowolenia ze status quo i z pragnienia zmian.

Analizując świat The Economist pochyla się też nad krajami Europy środkowo-wschodniej. Pisze: „W Europie wschodniej jest klimat dla głębokiego, powszechnego niezadowolenia z demokracji i dawny blok komunistyczny odnotował najbardziej dramatyczną regresję w każdym obszarze w okresie całego dziesięciolecia, w którym badamy Wskaźnik Demokracji”.

W obszernej analizie ogólnej ważka jest też konstatacja The Economist, że niektórzy politycy, zamiast usiłować zrozumieć istotę przypadków powszechnego, gwałtownego sprzeciwu wobec politycznemu establishmentowi, usiłują podważać legalność Brexitu czy wyboru Trumpa ośmieszając wartości tych, którzy za Brexitem czy Trumpem głosowali. W tych negatywnych interpretacjach nowych zjawisk politycznych The Economist nie dostrzega niczego pozytywnego dla zwiększania politycznego zaangażowania i partycypacji obywateli w przyszłości.

Według DI prawie połowa światowej populacji żyła w 2016r. w jakiejś formie ustroju demokratycznego. Jednakże tylko 4,5% w „pełnej” demokracji, co było wyraźnym spadkiem w stosunku do poprzedniego roku (8,9%) spowodowanym sytuacja w USA. Ponad 1/3  światowej populacji  żyje w ustrojach dyktatorskich, przy czym główny w tym udział mają Chiny.

76 ze 167 badanych państw można według autorów DI uznać za państwa demokratyczne. Grupa 20 państw o „pełnej demokracji” została uszczuplona o Stany Zjednoczone, które ostatecznie zakwalifikowano do grupy państw z demokracją pełną wad.

Jak na tym tle wypadła Polska? Niestety, nie wchodzimy do elity 19 państw o pełnej demokracji, zajmując zaszczytne 52. miejsce w rankingu DI. Analiza wskaźników szczegółowych w 5 obszarach (proces wyborczy i pluralizm, funkcjonowanie rządu, polityczna partycypacja obywateli, kultura polityczna, wolności obywatelskie) jest bardzo ciekawa ale i czasochłonna. Skupiając się na wskaźniku ogólnym stwierdzić należy, że spośród państw europejskich wyprzedziliśmy tylko Mołdawię, Serbię, Chorwację i Węgry. Spośród nieeuropejskich krajów bardziej demokratycznymi od nas są między innymi: Filipiny, Indonezja Trinidad i Tobago, Południowa Afryka i wiele innych.

****************

Rok 2016 był rokiem porażki demokracji liberalnej. Obecny rok może kontynuować ten proces – z najwyższą uwagą śledzić trzeba wyniki wyborów we Francji i w Niemczech. Ale nade wszystko z tych wydarzeń wyciągać należy rzetelne wnioski – przede wszystkim przez tych, którym idee demokratyczne są bliskie. Największe niebezpieczeństwo jakie ukazał rok 2016 to realność uwiedzenia szerokich mas społecznych przez skrajnych, cynicznych populistów, którzy z jednej strony obiecują wszystko, a z drugiej siłą rozprawiają się z inaczej myślącymi. Znamiennym przykładem jest tutaj Polska, gdzie szczególnie mocno sprzęgły się idee populistyczne z nacjonalistycznymi. Z zachowań i wypowiedzi przedstawicieli obecnych elit tryska nienawiść i pogarda do wszystkiego, co nie PiS-owskie. I w ten sposób, w tempie przyspieszonym powstaje w Polsce nowa klasa „żałosnych” czy też odrzuconych. Jako antidotum na demokrację liberalną proponuje się Polakom demokrację nacjonalistyczną (narodową). Już sama nazwa, w kontekście historycznych doświadczeń Europy, mrozi krew w żyłach. Populizm i nacjonalizm używane jako narzędzia polityczne prowadzić muszą prędzej czy później do nagromadzenia się nowych pokładów niezadowolenia społecznego, wynikającego choćby z braku realizacji obiecanek. Klasa panująca zaś, odporna na argumenty myślących inaczej niż ona, będzie musiała wskazać jakiejś ujście dla negatywnej energia tego niezadowolenia: albo zewnętrzne (wojna) albo wewnętrzne (wojna domowa), albo jedno i drugie.

Dlatego uważam, że usilnie pracować należy nad opcją DEMOKRACJI OBYWATELSKIEJ. Idea demokracji obywatelskiej spajać powinna wszystkie siły polityczne dostrzegające grozę wykorzystywania populizmu i nacjonalizmu oraz wybranych selektywnie narzędzi systemu demokratycznego do  utrzymania władzy przez jedną partię. Dzisiaj każdy dzień przynosi informację o manipulacjach władzy przy okręgach wyborczych, o zastraszaniu całych grup społecznych a nawet prześladowaniach osób uznanych przez tą władzę za wrogów. Casus pułkownika Mazguły ściganego za to, że publicznie wystąpił przeciwko skandalicznym ustawom w wojskowym berecie jest tyleż śmieszny co straszny.

Polska lewica, a w niej SLD, w żadnej mierze nie powinna stać w tej sytuacji „z bronią u nogi”, lecz być aktywnym orędownikiem obywatelskiej demokracji.


*) http://www.eiu.com/public/thankyou_download.aspx?activity=download&campaignid=DemocracyIndex2016

Rzeźnia Polska(i)

Wielu czołowych polityków PiS sprawia wrażenie jakby miała jakieś szczególne uprzedzenie do Donalda Tuska, noszące częsta znamiona alergii na samą postać i nazwisko. Przypomnieć można  choćby dziadka w Wermachcie, uściski z Putinem, a tak w ogóle, to całe polskie zło – zdaniem PiS to przysłowiowa już „wina Tuska”.

Daleki jestem jednak o uznania, że ta kampania ma jakieś podłoże czysto personalne. PiS jest sprytny, przebiegły, często podły w swoich zachowaniach, ale nie można mu odmówić inteligencji. A średnio inteligentny polityk nigdy nie przedłoży personalnych animozji nad cele swojego ugrupowania. Bezpardonowe, konsekwentne atakowanie Tuska uznać więc należy jako element taktyki niszczenia Platformy Obywatelskiej – politycznego przeciwnika PiS. Tusk był nie tylko „głową” PO, ale i zwornikiem dla różnych wewnętrznych frakcji tego ugrupowania. Znaczenie Tuska dla PO uwidoczniło się wyraźnie po jego odejściu do Brukseli – PO utonęła w wewnętrznych sporach, z których do dzisiaj nie potrafiła się wykaraskać.

Uważni obserwatorzy polskiej sceny politycznej zwrócili uwagę na pewne oznaki ocieplenia relacji Kaczyński – Tusk zaraz po wyborach parlamentarnych. Ze strony Kaczyńskiego płynęły wówczas opinie – w kontekście ewentualnej reelekcji Tuska na kolejną kadencję Przewodniczącego Rady Europejskiej – że PiS wspierać będzie wszystkich Polaków na wysokich unijnych stanowiskach. Od niedawna sytuacja zmieniła się radykalnie. Kaczyński najpierw zapowiedział, że rząd Polski nie będzie popierał kandydatury Tuska, a kilka dni temu ogłosił wręcz, że ponowny wybór Donalda Tuska na stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej jest sprzeczny z polską racją stanu!

Nigdy dotąd żaden lider rządzącej partii w jakimkolwiek państwie europejskim nie posunął się do tak kuriozalnej deklaracji pod adresem swojego przedstawiciela we władzach Unii, a tym bardziej piastującego najwyższe w Unii stanowisko. Pomijając kwestię legitymacji przewodniczącego partii, którą w wyborach poparło niespełna 20% wyborców, do określania co jest, a co nie jest polską racją stanu, uważam, że działalność Kaczyńskiego jest w tym przypadku szczególnie szkodliwa. Podważa ona autorytet i wizerunek naszego kraju na zewnątrz, wzmagając stawiane od jakiegoś już czasu znaki zapytania nad naszą międzynarodową wiarygodnością i przewidywalnością. W interesie Polski powinno być właśnie wspieranie Tuska nie tylko przez polski rząd, ale i przez polski parlament i partie polityczne. Nie chodzi tu o to, że polski Przewodniczący mógłby coś dla Polski „załatwić”, jak prymitywnie wielu oczekuje, ale o to, że piastowanie tej funkcji przydaje państwu i krajowi międzynarodowego autorytetu. To poparcie należy się Tuskowi tym bardziej, że swoje obowiązki przewodniczącego RE w okresie dla Unii bardzo trudnym, wypełnia całkiem dobrze – w interesie Unii, a tym samym w interesie Polski.

O co więc chodzi?

Jestem przekonany, a niedaleka przyszłość zweryfikuje moje zdanie, że za tak drastyczną opinią Kaczyńskiego nie stoją względy personalne ani też zamiar dalszego osłabiania Platformy (jej nawet Tusk już nie pomoże). Przyczyny są głębsze. PiS nigdy nie skrywał swego krytycyzmu względem obecnej Unii. Urzędnik unijny był tolerowany, gdy sypał groszem, a piętnowany jako „unijny biurokrata”, gdy chciał sprawdzić, czy ten grosz wydawany jest zgodnie z celami i zasadami Unii. Ale to był argument na pokaz, dla „ciemnego ludu”. Kaczyński ma w zamiarze przeprowadzenie głębokiej reformy Unii (jakby kabaretowo to nie zabrzmiało zapowiedział już przygotowywanie nowego unijnego traktatu) w kierunku luźnej federacji państw narodowych, z faktyczną polityczną stolicą nie w Brukseli a w Watykanie. Tylko osoba Polaka – Przewodniczącego Rady Europejskiej stoi na przeszkodzie, aby niszcząca Unię Europejską kampania PiS nabrała rozmachu i rozpędu tak w kraju jak i za granicą.  To już jest groźne nie tylko dla Polski, ale i dla Europy.

Właściwie mógłbym na tym zakończyć, ale trudno jest mi oprzeć się uczuciu z gatunku schadenfreude. Było otóż tak, że gdy dobiegała końca moja kadencja członka Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, naiwnie zrodziła się we mnie myśl, że premierowi polskiego rządu, który niegdyś rekomendował Radzie Europejskiej moją osobę na pierwszego polskiego członka Trybunału, winien jestem jakiś rodzaj sprawozdania, relacji z tej pionierskiej bądź co bądź misji. Poprosiłem więc o spotkanie z urzędującym premierem Donaldem Tuskiem. Chciałem oczywiście przy okazji wysondować moje szanse na przedłużenie mandatu, ale też świadomy byłem, że są one raczej nikłe. W efekcie wielokrotnego pukania do drzwi gabinetu premiera otrzymałem oficjalne pismo stwierdzające, że takie spotkanie nie może dojść do skutku. Pan premier nie znalazł 10 minut na spotkanie z Polakiem piastującym wówczas najwyższe stanowisko w instytucjach Unii Europejskiej. Trudno. Jednakże pomimo tego doświadczenia postanowiłem przystąpić do formalnego postępowania, które miało polskiego kandydata na kolejną kadencję wyłonić. Któregoś dnia pracownicy mojego gabinetu poinformowali mnie, że właśnie na stronie MSZ ukazało się ogłoszenie o takim postępowaniu. Termin na złożenie dokumentów – 7 dni kalendarzowych. Dla kogoś, kto wcześniej nie znał warunków, dotrzymanie takiego terminu było bez wątpienia wyzwaniem. Ja jednak wszystkie dokumenty miałem skompletowane, wysłałem je więc do MSZ. I co? I nic. Jak kamień w wodę. Nie tylko nie mogłem uzyskać informacji o toczącym się postępowaniu, ale też w ogóle, pomimo wielu monitów, nie poinformowano mnie, urzędującego członka Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, o jego oficjalnym rozstrzygnięciu. Dowiedziałem się o nim via Rada Europejska, która przesłała do Trybunału specjalny komunikat w tej sprawie. Nie zwrócono mi nawet dokumentów, tak jakby mnie w ogóle nie było. Rządząca Platforma pokazała, że funkcjonowanie Unii, funkcjonowanie Trybunału nic a nic jej nie obchodzi. Liczy się tylko stanowisko dla swojego. Dlatego dla mnie różnica w formacie, w klasie sprawowania władzy publicznej pomiędzy PiS a PO jest w istocie niewielka. W końcu trudno się dziwić: wszak to jedna rodzina.