Zbrodniarze w sutannach

Film braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”, na gruncie przygotowanym przez inny film: „Kler” przebił kolejny balon. Purpuraci gną się i skręcają przed kamerami i mikrofonami nie przymierzając jak szesnasty paragraf – i nic dziwnego, gdyż niezależnie od etycznego i moralnego aspektu sprawy interesująca jest również kwestia prawna. Mamy otóż taką sytuację, że ileś (liczba nieustalona) nieletnich obywateli polskich stała się ofiarami przestępstw na tle seksualnym dokonywanych przez katolickich księży. W polskim systemie prawnym przestępstwa dzielą się na zbrodnie lub występki. (zbrodnia to czyn przestępczy zagrożony karą minimum 3 lat pozbawienia wolności). Czy akty pedofilii popełniane przez osoby duchowne uznane zostaną przez polski system prawny za zbrodnie czy tylko za występki? Dla mnie rzecz jest bezdyskusyjna, powinny być uznane za zbrodnie gdyż z całą pewnością można (należy) je uznać za czyny, które spotykają się ze szczególnym potępieniem ze strony społeczeństwa. Każde przestępstwo pedofilii powinno być skutecznie ścigane, ale te popełniane przez osoby w sutannach, koloratkach, urzędujące w zaciszu domu parafialnego czy konfesjonału są szczególnie odrażające i szkodliwe.

Odrębną sprawą jest rozliczenie tych zbrodni zgodnie z prawem kanonicznym. Wszak chodzi o przestępstwa z wykorzystaniem autorytetu i społecznego zaufania kościoła, być może łamania tajemnicy spowiedzi itp. To już ból głowy Stolicy Apostolskiej.

Ministerstwo Sprawiedliwości pod wodzą pierwszego szeryfa RP prześcigało się przez 4 lata w gromkich, publicznych komunikatach o tym, jak bardzo angażuje się w wyjaśnianie przestępstw na Polach, popełnionych za granicą. Polscy prokuratorzy i policjanci zwiedzili niejeden kraj. Jak będzie w tym przypadku? Czy nieletni polscy obywatele, ofiary zbrodni księży-pedofilów otrzymają właściwą, wszechstronną pomoc ze strony polskiego państwa?

Zbrodnie popełniali księża – obywatele Polski. Ale popełniali je jako „urzędnicy Pana B.”, wypełniający misję w ramach instytucji kierowanej przez obce państwo, samodzielny podmiot międzynarodowych stosunków prawnych, przez Watykan. Mało tego. Jak dowodzą liczne przekazy ci przestępcy seksualni (nie tylko w Polsce) chronienie byli z zasady przez hierarchów – podległych bezpośrednio Watykanowi. Chroniąc księży pedofilów hierarchowie ci stali się bez wątpienia współudziałowcami przestępstw.

W tej sytuacji należy wymagać od polskich władz, aby oficjalnie zadeklarowały wolę zaangażowania całego państwowego aparatu w dogłębnym wyjaśnienie tej sprawy, zwłaszcza poprzez:

– uznaniu przestępstw seksualnych popełnianych na nieletnich za zbrodnie;

– ujawnienie rzeczywistej skali przestępstw pedofilii dokonywanych przez księży

– ujawnienie księży popełniających zbrodnię pedofilii w Polsce:

– ujawnienie hierarchów, którzy przez zaniechanie bądź celowe działania chronili przestępców:

– ukaranie bezpośrednich sprawców oraz współudziałowców przestępstw zgodnie z prawem polskim;

– domaganie się od Watykanu należytego zadośćuczynienia wszystkim ofiarom księżowskiej pedofilii:

– wypracowanie i wdrożenie systemu prewencji i ochrony dzieci przed przestępstwami księży-pedofilów.

– wyrażenie pełnej gotowości do współpracy z Papieżem Franciszkiem działaniach mających na celu trwałe wykorzenienie pedofilii z kościoła.

Dzisiaj, w okresie szalejących kampanii wyborczych rządzący są wstanie obiecać wszystko, a nawet więcej. Dlatego właśnie niezbędna jest specjalna komisja polskiego Sejmu, która w przyszłej kadencji zajmie się bieżącym monitorowaniem realizacji obowiązków państwa wobec ofiar zbrodni księży-pedofilów

POPiS bis?

Nie milkną komentarze po 3-cio majowym wystąpieniu  Donalda Tuska na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie był gościem uczelni oraz miesięcznika „Liberté!”. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że wystąpieniem tym Tusk rozpoczął swoją kampanię wyborczą na urząd Prezydenta RP. Wystąpienie Przewodniczącego Rady Europejskiej było bardzo starannie przemyślane. Tusk, werbalnie i behawioralnie zdystansował się od partii politycznych i komitetów wyborczych zawiązanych w związku z wyborami do Parlamentu Europejskiego. Nie przytulił nawet Platformy Obywatelskiej. Żadnej partii przy tym nie skrytykował ani nie pochwalił. Nut krytyki można się było dopatrzeć tylko pod ogólnym adresem tych, którzy „na co dzień obchodzą Konstytucję”. Jak przystało na przyszłą głowę państwa i prezydenta wszystkich Polaków przedstawił się Tusk jako gorący orędownik zgody ponad podziałami. W swoim wystąpieniu zawarł adresy zarówno do wyborców PiS, PO jak i PSL.  Tusk nie zawahał się również sięgnąć do lewicowych akcentów, zaprzęgając do swojego wyborczego rydwanu byłego zadeklarowanego trockistę, a na starość socjalistę – zmarłego niedawno profesora Karola Modzelewskiego.

Nie mogła ujść uwagi cała fraza o misji Unii Europejskiej obrony cywilizacji euro-atlantyckiej i jej historycznego dorobku, a w tym, kontekście o bezalternatywności dla sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. I tutaj zasadnicza uwaga krytyczna. Kto jak kto, ale Przewodniczący Unii Europejskiej powinien być świadomy dwóch kwestii. Pierwsza to ta, że wspólnie z kimś można bronić czegoś tylko wtedy, gdy ten ktoś również uzna to za swoją misję. Czy Stany Zjednoczone pod przywództwem Donalda Trumpa również za swój priorytet stawiają sobie ochronę cywilizacji europejskiej? Póki co ich priorytetem jest stawiani zasieków na granicy – co z kulturą i tradycją Europy ma wspólnego niewiele. To znaczy ma coś wspólnego, ale raczej z najczarniejszymi kartami europejskiej historii. Drugą kwestią, która wymagała zauważenia przez Przewodniczącego Tuska to rzeczywiste intencje Trumpa w stosunku do samej Unii. Słowne deklaracje są ważne, ale ważniejsze są czyny. Trudno uznać, że Tusk nie wiedział o wrogich względem Unii działaniach przyjaciela Trumpa i jednego z głównych sponsorów jego kampanii wyborczej – Roberta Merciera. Opinie o tym, że działania Merciera i jego spółek w Wielkiej Brytanii wspierające Brexit przez manipulowanie opinią publiczną zadecydowały o wynikach brytyjskiego referendum są coraz powszechniejsze. Słusznie podnosząc kwestię potencjalnych zagrożeń dla człowieka jakie niesie ze sobą sztuczna inteligencja Tusk odwołał się do eksperymentów chińskich, chociaż pod nosem niemal, bo tylko przez Kanał La Manche, miał europejski przykład szkody, jaką europejskiej doktrynie społeczeństwa obywatelskiego i demokracji parlamentarnej wyrządził import sztucznej inteligencji z USA. Trudno też nie dostrzec entuzjazmu, z jakim Trump zapałał do polskiej (sic!) idei „międzymorza”, obiektywnie skierowanej przeciwko jedności Unii Europejskiej. Podobnych przykładów realpolitik Trumpa względem Unii można mnożyć.

Można więc było oczekiwać, że w wystąpieniu Przewodniczącego Rady Europejskiej znajdzie się apel do USA o wspólny front. Nic z tych rzeczy. Zamiast tego wiernopoddańcza, jednostronna deklaracja pod adresem Trumpa, którą nie można inaczej odbierać jak zapewnienie, że Donald Tusk, jako Prezydent Polski, równie dobrze dbać będzie o stosunki z USA jak rząd PiS i pisowski Prezydent.

Wskazując na ekologię (trywializacja tego problemu do kwestii smogu to inna sprawa) i sztuczną inteligencję jako najważniejsze wyzwania, Donald Tusk nie odniósł się do zagrożeń jakie polskiemu społeczeństwu obywatelskiemu niesie postępująca klerykalizacja Polski, bezprzykładne i antykonstytucyjne przekształcanie naszego państwa w państwo wyznaniowe. Kaczyński, którego wizja, że „każdy będzie musiał zaakceptować chrześcijaństwo” wprawiła niedawno w osłupienie światową, postępową opinię publiczną, niemal nazajutrz po wystąpieniu Tuska zagrzmiał, że „ kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”. Zwracam uwagę: na Kościół, nie na wiarę katolicką. Na szczęście kwestia relacji państwo – kościół zaistniała podczas wydarzenia „wykład Tuska na Uniwersytecie”, a to za sprawą poprzedzającego ten wykład wystąpienia redaktora naczelnego „Liberté!”, Leszka Jażdżewskiego. Katoprawica zawyła po tym wystąpieniu, określając je jako „obrzydliwe”, będące przykładem „języka nienawiści”. Pospiesznie do tej opinii dołączył przewodniczący PO Schetyna. Chociaż sam Donald Tusk nie odniósł się do pre-wykładu Jażdżewskiego osobiście, to kropkę nad i postawiła Gazeta Wyborcza odcinając się od naczelnego „Liberté!”. Niewątpliwie Schetyna i Wyborcza wyrazili niewypowiedziane w trakcie wykładu, stanowisko Donalda Tuska .

Jestem świeżo po lekturze wstrząsającego eseju „Sodoma – hipokryzja i władza w Watykanie” Frederica Martela. Autor jest prawnikiem, politologiem, filozofem, socjologiem, nauczycielem akademickim, dziennikarzem i pisarzem. Jest doktorem nauk społecznych, dyplomatą, autorem wielu książek tłumaczonych na wiele języków świata. Jest poważnym, wiarygodnym autorem. Ta książka wstrząsa nie tylko ujawnionymi faktami, ale również starannością dowodową, rzetelnością pisarza śledczego. Redaktor Jażdżewski otóż w swoim słowie wstępnym ani na jotę nie wystąpił poza fakty zebrane, ujawnione i opisane przez Martela. Fakty ze wszech miar obrzydliwe, ale do bólu prawdziwe. I chwała za to Jażdżewskiemu. Reakcja jednak polskich polityków na jego „support” musi natomiast napawać poważnymi obawami. „Sodoma” jest w istocie historią polityczną Watykanu XX i XXI wieku, opowieścią o mrocznych stronach papiestwa, o jego hipokryzji na tle homoseksualizmu, o ukrywaniu przestępstw i przestępców seksualnych – księży wszelkiej pozycji w hierarchii, o politycznym i fizycznym zwalczania księży – zwolenników teologii wyzwolenia w Ameryce Łacińskiej i o zajadłej walce Watykanu o zakaz stosowania prezerwatyw w okresie pandemii AIDS na świecie. Nie pora tu na recenzję tej książki. Jednakże, gdy na mapę działań Watykanu na arenie międzynarodowej opisanej przez Martela, zwłaszcza w okresie pontyfikatu Jana Pawła II, nałożyć działania polskich władz i polskich, prawicowych polityków, nie sposób nie dojść do wniosku, że Polska, zwłaszcza pod rządami PO i PiS ściśle i gorliwie realizowała społeczną doktrynę Watykanu, powszechnie uznaną dziś za wsteczną, anachroniczną i przynoszącą Kościołowi na świecie niepowetowane straty. To właśnie dzięki tej książce zrozumiałem między innymi sens wizyty, uznanej wówczas za wielce kontrowersyjną przez część polskiej opinii publicznej, jaką byłemu dyktatorowi Chile – Pinochetowi złożyli w Londynie w 1999r. czołowi politycy polskiej prawicy. Wszak Watykan, z osobą papieża włącznie, był jedynym państwem, które legitymizowało tą dyktaturę, wspierając Pinocheta nawet po jego upadku.

Reasumując, Polska pod rządami PO i PiS to państwo bez reszty oddane realizacji ideologii i doktryny społecznej jednego państwa – Watykanu oraz doktryny politycznej i gospodarczej drugiego państwa – Stanów Zjednoczonych.  Do tych dwóch, zasadniczych dla faktycznej suwerenności Polski kwestii, Donald Tusk nie wniósł nic nowego. Powrót POPiS-u, może bez Kaczyńskiego i paru jeszcze zdyskredytowanych polityków, pod jego przywództwem jest więc całkiem możliwy. Zaprawdę, strzeżcie się tych, którym słowa wolność i suwerenność nie schodzą z ust – chciałoby się powiedzieć. Mam tylko nadzieję, że w trakcie prawdziwej już kampanii nie uniknie Donald Tusk wyczerpującej odpowiedzi na jego rozumienie suwerenności Polski w kontekście antyunijnej polityki Trumpa i artykułu 25 ust. 2 Konstytucji RP.

SOCJALISTYCZNA PLATFORMA PROGRAMOWA SLD

Na naszych oczach postępuje gwałtowne rozwarstwianie się ludzkości. Jak wynika z raportu eksperckiej Grupy OXFAM, prezentowanego podczas ostatniego Kongresu w Davos:

  • w minionym (2018) roku zanotowano największy na świecie przyrost miliarderów. Średnio jeden miliarder przybywa co dwa dni i na dzień publikacji raportu było ich 2.043. 10% miliarderów to kobiety.
  • w ciągu minionego roku majątek tej elitarnej grupy wzrósł o 762 mld USD. Jest to suma wystarczająca na siedmiokrotne zlikwidowanie skrajnego ubóstwa na świecie.
  • w okresie 2006 – 2015 zarobki zwykłych pracowników wzrastały średnio o 2 % rocznie, podczas gdy majątki miliarderów rosły 6 razy szybciej: 13% rocznie.
  • 82% całkowitego wzrostu majątku w minionym roku trafiło w ręce 1 % ludzi, podczas gdy najbiedniejsza, dolna połowa społeczeństwa nie odnotowała żadnego wzrostu.
  • 42 osoby wykazują dzisiaj majątek równoważny majątkowi 3,2 miliardów najuboższej części ludzkości. W USA 3 najbogatsze osoby dysponują majątkiem większym niż połowa całej populacji.
  • najbogatszy 1% ludzkości posiada większy majątek niż cała reszta.

Polska, gdzie jak podaje inny raport, młodych francuskich ekonomistów, „Jak nierówna jest Europa”, 10% najbogatszych obywateli ma aż 40% udział w PKB jest niechlubnym liderem nierówności ekonomicznych na Starym Kontynencie, dorównując skalą i tempem tego zjawiska Stanom Zjednoczonym.

Nie tylko o nierówności ekonomiczne chodzi. W XXI wiek świat wkroczył z zupełnie nową świadomością zagrożeń ekologicznych. Nie konflikty zbrojne, wojny światowe, ale właśnie zmiany klimatyczne coraz częściej wskazywane są jako główne zagrożenie dla bytu człowieka. Co raz wyraźniej dostrzegamy problem przetrwania naszego gatunku. Jeszcze ostrzej na tym tle rysuje się więc kwestia równości prawa i warunków różnych grup społecznych do przetrwania. Wszak zanim gruby schudnie, chudy zemrze – głosi ludowe porzekadło.

To nie koniec nowych albo znanych, ale pojawiających się z niebywałą siłą źródeł nierówności społecznych. Bogatsi zawsze mieli lepsze warunki życia, lepszą opiekę medyczną. Dzisiejszy świat staje jednak wobec realnych możliwości genetycznego modyfikowania człowieka, tak, aby żył on 2, 3 razy dłużej niż obecnie, był odporny na choroby a ponadto intelektualnie i fizycznie znacznie sprawniejszy od dzisiejszego homo sapiens. Oczywiście takie zabiegi będą bardzo kosztowne i dostępne tylko dla nielicznych. Pojęcie „rasa nadludzi” stanie się wkrótce pojęciem fizycznym, biologicznym a nie li tylko ideologicznym.

Kolejnym, ale bynajmniej nie ostatnim i nie bagatelnym źródłem nowych nierówności społecznych XXI wieku jest rewolucja informatyczna, a konkretnie nie do powstrzymania ekspansja rozwiązań z obszaru sztucznej inteligencji (SI) w każdym obszarze życia człowieka. SI niesie z sobą bardzo wiele potencjalnych korzyści, ale jak każdy żywioł również bardzo wiele zagrożeń dla człowieka. Nie bez powodu wybitny Stephen Hawking był przekonany, że SI zniszczy ludzką rasę. Być może tak, ale na dzisiaj i jutro podstawowym zagrożeniem dla człowieka, jakie niesie ze sobą SI jest odzwyczajanie go od samodzielnego myślenia, samodzielnego podejmowania decyzji, idąc śladem Whiteheada – uwalnianie go od trudu myślenia. Przykładem niech będą słynne fabryki trolli i ich udział w kampaniach wyborczych w USA, Wielkiej Brytanii, oraz, jak się okazuje, również w Polsce. To jednak dopiero skromne początki. Władcy algorytmów, na których opiera się i będzie się opierać SI będą prawdziwymi władcami świata: tego ekonomicznego, materialnego i zapewne ideowego. Już dzisiaj wspomniana wąska grupa najbogatszych obywateli USA kieruje 80% rozwiązań z zakresu nowych technologii informatycznych w tym kraju.

Prawo człowieka do przetrawiania, prawo do podmiotowości, prawo do oświaty i zdrowia – te tradycyjne postulaty lewicy XIX i XX wieku zyskują dzisiaj niebywale na znaczeniu, przybierają inne niż 100 lat temu, dużo bardziej dramatyczne oblicze. Problemy, które zarysowałem same się nie rozwiążą. Co robić?

Powrócić trzeba do podstawowego postulatu i celu międzynarodowego ruchu socjalistycznego – zniesienia klas społecznych, a na dzisiaj powstrzymania tworzenia się nowych klas nadludzi. Myśl socjalistyczna zdaje się znowu rozkwitać w świecie. Wielka Brytania, Ameryka Łacińska – to dziś główne ośrodki rozwoju nowej myśli socjalistycznej. Ale i w samym sercu neoliberalizmu – w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej widać znamienne zmiany. Jak podaje Instytut Gallupa na podstawie swoich badań z 2018 r. 57 % członków Partii Demokratycznej uznaje wyższość socjalizmu nad kapitalizmem, a 37% Amerykanów pozytywnie ocenia wartości socjalistycznych idei. Dla wielu ludzi na świecie jedynym ratunkiem dla ludzkości są społeczne i gospodarcze rozwiązania właściwe socjalizmowi.

Myśl socjalistyczna w Polsce jeszcze żyje, nawet się rozwija, ale jest tak przytłoczona pogardą mainstreamu, że do ogólnego dyskursu politycznego przebija się z olbrzymim trudem jeśli w ogóle.

Z powinowactwem z ideami socjalizmu nie obnosi się także Sojusz Lewicy Demokratycznej. A szkoda. Nie tylko dlatego, że jego poprzedniczka – Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej w swojej założycielskiej deklaracji stwierdzała, że czerpać będzie również z dorobku polskiej myśli socjalistycznej, ale przede wszystkim dlatego, że nie próbując odnieść się do najważniejszych wyzwań XXI wieku znakomicie osłabia swoją pozycję partii lewicowej. Sama polityka historyczna to za mało, aby zdobyć zaufanie „lewoskrętnej” części społeczeństwa, zwłaszcza jego młodych przedstawicieli. Potrzebna jest wiarygodna idea, wizja lewicowego państwa i społeczeństwa XXI wieku. Obecny program SLD zawiera same słuszne postulaty. Warto jednak zastanowić się nad tym, których z nich SLD jest obecnie jedynym propagatorem. Przekonywanie, że my będziemy robić to samo, co inni, tylko lepiej może okazać się mało skuteczne.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego SLD powinna otworzyć się na problem neosocjalizmu w świecie. Powodem tym jest stworzenie możliwości porozumiewania się z różnymi nurtami lewicowymi, które gdzieś podskórnie, ale przecież się w Polsce toczą. Tym bardziej, że obecne w programach już prawie wszystkich partii pakiety socjalne oraz coraz wyraźniejszy kryzys neoliberalizmu a więc i jego akolitów rozmazuje dotychczasowe, chciało by się rzec klasyczne pojęcia takie jak socjaldemokracja. Kryzys europejskich partii socjaldemokratycznych w sposób widoczny wiernie towarzyszy kryzysowi neoliberalizmu.

Cały powyższy wywód potrzebny był po to, aby uzasadnić inicjatywę powołania w ramach SLD Socjalistycznej Platformy Programowej. Jej głównym celem powinno być przygotowywanie projektów zapisów programu SLD, zmierzających do najważniejszych dla ludzi wyzwań niedalekiej już przyszłości, inspirowanych tradycyjną i współczesną myślą socjalistyczną. Jej celem z całą pewnością nie powinno stać się nawoływanie do restytucji minionego ustroju realnego socjalizmu. Socjalizm – tak, ale w zakresie określonym akceptacją obywateli wyrażoną w demokratycznych wyborach. Uważam, że Socjalistyczna Platforma Programowa może stać się szansą dla SLD na uaktualnienie i wzbogacenie swojego programu, a może także i swojej misji.

Przykładem takiej szczegółowej bardzo propozycji może być postulowanie powołania w Unii Europejskiej (choć szczebel krajowy jest również możliwy i potrzebny) wyspecjalizowanej agencji, która dopuszczać będzie do stosowania algorytmy, według których działać będą maszyny oparte na sztucznej inteligencji. Konkretnie agencja taka sprawdzać będzie, czy algorytmy te zostały wytworzone zgodnie z zasadami gwarantującymi, że będą one przyjazne człowiekowi i nie będą działały na jego szkodę. Skoro każde lekarstwo, aby mogło być przedmiotem obrotu na terenie Unii musi uzyskać akceptację Europejskiej Komisji d.s. Leków, to tym bardziej algorytmy, które oddziaływać będą na każdego człowieka, powinny być weryfikowane przez wyspecjalizowane instytucje pod kątem ich bezpieczeństwa. Trudne, ale możliwe i moim zdaniem niezbędne.

Inicjatywę utworzenia Socjalistycznej Platformy Programowej ogłosiliśmy niedawno podczas miejskiej konwencji SLD we Wrocławiu. Aby mogła ta platforma zrealizować swoje cele musi być mieć charakter ogólnokrajowy i musi być otwarta na członków spoza SLD. Dlatego zwracam się do członków i sympatyków SLD, zainteresowanych powołaniem SPP SLD o zgłaszanie swojego akcesu do grupy inicjatywnej, najlepiej na adres e-mail: uczkiewicz.jacek@gmail.com.

Zbliżające się święta Wielkiej Nocy powszechnie uznawane są za święta odradzania się, powrotu do życia. Dodatkowo bliskość socjalistycznego Święta Pracy sprawia, że to dobry moment dla renesansu myśli socjalistycznej w Sojuszu Lewicy Demokratycznej.

O potrzebie skrócenia kiełbasy

Protest nauczycieli trzeba wspierać. Z wielu różnych powodów. Dla mnie jest to też  forma hołdu  nauczycielom, moim wychowawcom, z których wielu pamiętam, którym jestem wdzięczny za ich mądrość i zaangażowanie. Wspierać protest nauczycieli należy nie tylko ze względów moralnych – również ze względów patriotycznych, z racji odpowiedzialności za Polskę. Oczywiście w arsenale dział wytoczonych przez rząd znalazło się i to o „politycznym charakterze strajku”. Kiedyś, w okresie społecznych niepokojów w latach siedemdziesiątych, spotkałem się z konstatacją, że w Polsce nawet zupa jest sprawą polityczną. Zupa, a co dopiero warunki pracy i los setek tysięcy nauczycieli szkolnych i przedszkolnych, co dopiero jakość systemu oświaty. Ironia zarzutu politycznego charakteru strajku w tym się też zasadza, że drugą stroną konfliktu jest państwo par excellence polityczne, po drugiej stronie negocjacyjnego stołu zasiadają członkowie kierownictwa rządzącej partii politycznej, sterowani z Nowogrodzkiej.

Strajk nauczycieli jest polityczny w tym sensie, że obnażył obłudę polityki PiS, polityki przedwyborczego rozdawnictwa ocierającego się o polityczną korupcję, polityki opartej na nachalnej propagandzie, na informacyjnych kłamstwach. Rząd PiS nie zasiadł do negocjacji z nauczycielami z wolą porozumienia, znalezienia jakiegoś racjonalnego kompromisu. Już wcześniejsze „prezenty Jarosława Kaczyńskiego dla społeczeństwa”, jak kolejne kiełbasy wyborcze określił nie kto inny jak wicepremier rządu, oprotestowane zostały przez pisowskiego ministra finansów. A tutaj nowe żądania, a za nimi kolejka następnych roszczeniowych grup budżetówki. Strajk nauczycieli pokazał, jak krótkie nogi ma polityka ostentacyjnego szastania publicznymi pieniędzmi, demonstrowania, że pod rządami Nowogrodzkiej stać nas na wszystko, polityka ukierunkowana na uzyskiwanie doraźnych efektów wyborczych realizowana kosztem unikania rozwiązywania problemów systemowych. O niepokojach w środowisku nauczycielskim rząd wiedział doskonale, pieniądze były, postanowiono jednak wydać je na kiełbasę, zamiast na rozwiązanie problemu o istotności dla całego państwa nie do przecenienia. Nikt racjonalnie myślący nie da wiary rządowym „propozycjom”. To gruszki na wierzbie, tyle tylko, że rosnącej gdzieś na Marsie. Dysponowanie nie swoimi pieniędzmi – to też spécialité de la maison obecnych władców Polski. O impertynencji rządu świadczy i to, że znając problemy nauczycielskie swoją  alternatywę, głęboko systemową, wybiegającą daleko w przód położył na stole na 36 godzin przed zapowiedzianą datą rozpoczęcia strajku. Przedłożył ją ponadto nie stronie związkowej, a dziennikarzom. Przekaz medialny jest dla PiS zawsze najważniejszy.

Rząd od początku konfliktu zdecydowany była na wariant konfrontacyjny. Konfrontacja, dzielenie społeczeństwa, dezinformacja – to ukochane narzędzia polityki społecznej PiS. Z wielu powodów rząd będzie robić wszystko, aby nie zrealizować płacowych żądań nauczycieli. Strona finansowa jest tylko jednym z aspektów, moim zdaniem nie najważniejszym. W postawie PiS wobec nauczycielskich postulatów zawiera się istota polityki tej partii wobec inteligencji, wobec nauki, wobec społeczeństwa obywatelskiego. Naturalną drogą strajk polskich szkół stał się też sprawą relacji rząd – samorząd terytorialny. Samorządy, na barki których bezceremonialnie przerzuca się finansowe koszty pisowskich pomysłów, w oczywisty sposób wspierają nauczycieli. Ujarzmienie niesfornych nauczycieli otworzy natomiast bramy PiS do nieskrępowanej „dobrej zmiany” w systemie oświaty, do dalszych, pogłębionych zmian programowych i czystek kadrowych, do dalszego obciążania samorządów.

Stawką strajku polskich szkół jest więc przyszłość naszego kraju.  Dlatego patriotycznym obowiązkiem powinno stać się wspieranie słusznych postulatów nauczycieli. Nie będzie to łatwe. Ceną mogą być perturbacje i turbulencje w tegorocznych egzaminach i procesie rekrutacyjnym i związane z tym problemy dzieci i rodziców. Ale stawka jest olbrzymia i warto te doraźne przecież niewygody znieść.

Rozwiązania nauczycielskich problemów należy domagać się nie za lat kilka, w ramach jakiejś mglistej, kolejnej reformy („którą przeprowadzimy, jak nas wybierzecie”), ale w obecnych warunkach budżetowych. To w rękach tego rządu, który jest naturalną stroną konfliktu, leżą wszystkie ku temu narzędzia prawne, ekonomiczne i finansowe. Ale  tylko w ramach tegorocznego budżetu. Trzeba więc zmusić PiS do skrócenia swojej kiełbasy wyborczej. Tu i teraz.

Trolllandia

To kiedyś musiało się stać. Od kilku lat opinia publiczna bulwersowana jest opisem praktyk różnych zagranicznych firm, wykorzystujących Internet do brudnej wojny politycznej, do dezinformowania ludzi i stymulowania ich do podejmowania „jedynie słusznych” decyzji wyborczych. Chociaż wszystko zaczęło się od R. Merciera i zaangażowania się jego spółek w internetowe „podkręcanie” prezydenckiej kampanii Trumpa czy brytyjskiego referendum w sprawie opuszczenia przez UK Unii Europejskiej, to szybko pojawiły się doniesienia o rosyjskich lub prorosyjskich, chińskich, amerykańskich farmach trolli, profesjonalnie zajmujących się tworzeniem i rozpowszechnianiem w sieci najordynarniejszych kłamstw i oszczerstw, wdzięcznie nazywanych „fake newsami”. Przez dłuższy czas można było odnieść wrażenie, że ta nieetyczna wojna polityczna toczy się ponad naszymi głowami, gdzieś tam, ale nie u nas w Polsce. Wprawdzie od 2015 r. krążyły plotki o wspomaganiu PiS-owskiej kampanii przez zorganizowane i opłacane grupy trolli, to jednak na plotkach się kończyło. Do 31. kwietnia 2019 r.

W tym właśnie dniu kanał TVN24 wyemitował reportaż redaktorów A. Sobolewskiej i B. Kittela „Fabryka trolli”, dokumentującego działanie jednej z funkcjonujących w naszym kraju spółek profesjonalnie zajmujących się tworzeniem i rozpowszechnianiem kłamstw. To bardzo ważny, znamienny dokument, a przynajmniej powinien zostać za taki uznany. Okazuje się więc, że produkcja i rozpowszechnianie kłamstw może być nie tylko zajęciem legalnym ale i wcale dochodowym. Spółka pokazana w reportażu Sobolewskiej i Kittela tworzyła i rozpowszechniała fake newsy jednoznacznie wspierające działalność Prawa i Sprawiedliwości, ale zgromadzony materiał zmusza do głębszych refleksji.

Pierwsza refleksja musi dotyczyć moralnego i etycznego charakteru ujawnionej działalności. Prawo z całą bezwzględnością ściga oszustwa finansowe. Oszustwa fabryk trolli są jednak, moim zdaniem, wielokrotnie bardziej szkodliwe dla obywateli, społeczeństwa i państwa. Fabryki te nie kradną dóbr materialnych, ale poprzez celowo rozpowszechniane kłamstwa kradną to, co dla istoty ludzkiej powinno być najcenniejsze: jej osobowość. Mało tego, te ukradzione, zmodyfikowane według założonego z góry modelu osobowości zamieniają na pieniądze, czerpiąc z tego niecnego procederu wcale nie mały – jak się okazuje – dochód. Niestety, mamy to, czego chcieliśmy. Ileż to razy spotkałem się z publicznymi stwierdzeniami polityków i dziennikarzy, że kampanie wyborcze są po to, żeby kłamać, żeby „uwodzić wyborców”. Technologia cyfrowa pozwoliła takim poglądom rozwinąć skrzydła. Ale czy jesteśmy na to skazani? Czy jesteśmy bezbronni?

Cybernetyczna rewolucja niemal codziennie stawia przed systemami prawnymi poszczególnych państw co raz to nowe wyzwania, kreuje sytuacje i relacje pomiędzy instytucjami i obywatelami dotychczas nieznane. Ludzie, instytucje i organizacje, odpowiedzialne za to, aby systemy prawa funkcjonowały ku pożytkowi publicznemu, sprzyjały spójności obywatelskiej wspólnoty będącej fundamentem demokratycznego państwa, szybko, bez zbędnej zwłoki reagować powinny na pojawiające się zagrożenia dla tej wspólnoty. W przypadku „fabryk kłamstw” nie spotykamy się z żadną reakcją, z żadnymi próbami ustosunkowania się na przykład Ministerstwa Sprawiedliwości do tych procederów. Można nawet odnieść wrażenie graniczące z pewnością, że politycy sprzyjają instytucjonalnym, internetowym  siewcom nieprawdy. Nie tylko pierwszy szeryf RP nie zabrał głosu w tej sprawie, ale w publicznym wystąpieniu jego zastępca sankcjonował wręcz ujawnione przez dziennikarzy działania fabryki trolli, twierdząc, że „inni czynią podobnie”. Mało tego. Emisja wspomnianego reportażu zbiegła się z hucznie zapowiadaną „modyfikacją” programu wyborczego PiS. Prezes tej partii ogłosił bowiem szczególny dodatek do swojego wyborczego pakietu korupcyjnego, znanego jako „piątka Kaczyńskiego” wzbogacając go o „dar wolności”, czyli sprzeciw wobec uchwalonego przez Parlament Europejski   poparcia dla projektu Dyrektywy UE o ochronie praw autorskich w Internecie. Z właściwym dla siebie cynizmem Kaczyński najpierw kreuje zagrożenie (domniemany zamach na wolność Internetu) aby heroicznie ogłosić: „ja was przed tym zagrożeniem uchronię”. Nie przypominam sobie, aby Jarosław Kaczyński, ani jakikolwiek PiS-owski polityk publicznie wypowiadał się przeciwko internetowym fabrykom kłamstw. Jak widać wolność w Internecie to dla PiS wolność dla profesjonalnego, zawodowego kłamstwa. Gwoli sprawiedliwości politycy innych ugrupowań również omijają ten aspekt „nowej jakości” jaką w naszym życiu są fabryki trolli, ale od PiS, z racji przyjętej za państwo odpowiedzialności (o nazwie partii nie wspominając) oczekiwać należy więcej.

Mógłby ktoś powiedzieć, że nie potrzebujemy żadnych nowych regulacji, gdyż mamy Kodeks Prawa Cywilnego i jeśli ktoś czyje się oszukany, to może na drodze prawa cywilnego dochodzić zadośćuczynienia. I tutaj w całej jaskrawości przejawia się charakter cybernetycznej rewolucji. KPC , ze swoją filozofią i logiką powstawał w czasach, kiedy nie było Internetu, kiedy  anonimowe, na masową skalę rozpowszechnianie kłamstw, oszczerstw nie było tak łatwe i tak skuteczne jak dzisiaj. To zupełnie nowa jakość.

W emitowanym przez TVN reportażu „redaktor” fabryki trolli stwierdza wprost, że to co oni robią to „nowoczesne dziennikarstwo. Co na to dziennikarze „starej daty”? Komercjalizacja mediów zepchnęła zawód dziennikarski w stronę emocji, sensacji, półprawd.  Fabryki trolli doprowadzają tradycyjne dziennikarstwo pod ścianę: albo zdoła ono przeciwstawić się „nowej fali”, albo uzna nowe standardy za swoje. Ta druga opcja jest zbyt drastyczna, aby poświęcać jej miejsce i czas. Trzeba jednak postawić pytanie, czy ujawniona przez dziennikarzy TVN fabryka trolli jest jedyną taką działającą w Polsce? Kto jeszcze zawodowo trudni się tym brudnym interesem? I jeszcze jeden aspekt. Fabryka trolli to nie polski „wynalazek”, to import. Podobne instytucje dawno temu rozwinęły się na świecie. Być może wyglądają one tak, jak to przedstawiono w świetnym serialu  „Homeland” , być może są bardziej lub mniej rozwinięte. Nie będzie jednak zbyt dużą przesadą, jeżeli uzna się, że nasza, rodzima fabryka kłamstw to w gruncie rzeczy chałupnictwo, które ma się tak do tych najbardziej technologicznie i organizacyjnie zaawansowanych fabryk trolli jak taczki do promu kosmicznego. Czyli wszystko jeszcze przed nami!

Nie sposób przy okazji dywagacji nad reportażem „Fabryka trolli” uciec od jeszcze jednej uwagi. Uwagi nie tyle krytycznej ile wynikającej z problemu w nim zasygnalizowanego, ale nie rozwikłanego przez autorów. Młody „przedsiębiorca” chwalący się tym, że zaczynał od spółki z wkładem dwa razy po półtora tysiąca złotych obnosi się po krótkim w końcu okresie funkcjonowania, wypasionym samochodem osobowym i w ogóle tryska satysfakcją z biznesowego sukcesu. Bardzo ciekawe byłoby sprawdzenie skąd pochodzą te pieniądze. Jakie są realne przepływy finansowe w fabrykach trolli. Kto płaci za oszustwa. Trzeba się spieszyć, gdyż sami przedsiębiorcy nie skrywają tego, że są świadomi wielce podejrzanego charakteru swojej działalności.

I na koniec proste pytanie. Czy polska lewica przedstawi swój stosunek do tych problemów i swoją propozycję ochrony społeczeństwa przed zinstytucjonalizowanym kłamstwem w sieci?

Dramat w trzech aktach

Odsłona pierwsza

W wyborach do Rady Miejskiej Wrocławia, w ramach egzotycznego Sojuszu dla Wrocławia, mandaty radnych uzyskała trójka liderów wrocławskiego SLD. Zachwytom i triumfalizmom nie było końca. Po ogłoszeniu wyników wyborów pisałem o konieczności powołania w Radzie Miejskiej Klubu Radnych SLD. Uzasadniałem to tym, że aktywność SLD w Radzie tworzyć powinna grunt pod wybory dla SLD najważniejsze – pod październikowe wybory do Sejmu. Nie tylko pisałem, ale na spotkaniu Miejskiej Rady SLD postulowałem, aby  podjęła ona w tej sprawie stosowną uchwałę, zobowiązującą radnych z SLD-owskim rodowodem do otwartych działań pod szyldem partii. Moje postulaty, kolokwialnie mówiąc, olano. Jeden z radnych bąknął coś, że może kiedyś, w przyszłości, ale teraz nie, bo teraz to oni „muszą dotrzymywać zobowiązań.” Inicjatywy uchwały nikt nie podjął.

Dzisiaj, dając upust mojemu sarkazmowi, powinienem kornie przyznać rację liderom SLD i przeprosić za mój poważny, niewybaczalny błąd. Rzeczywiście, powoływanie klubu radnych SLD byłoby nieporozumieniem. Jakby to bowiem wyglądało, gdybym dzisiaj czytał w gazecie, że oto Klub Radnych Sojuszu Lewicy Demokratycznej głosował za uchwałą otwierającą drogę do dalszej klerykalizacji oświaty w Polsce przez przekazanie kościołowi  opieki nad młodzieżą specjalnej troski, sprawowanej dotychczas, od zarania jego powstania, przez miejski, Specjalny Ośrodek Szkolno-Wychowawczy nr 1 we Wrocławiu. Byłoby to przecież jaskrawie sprzeczne z powszechnie głoszonymi przez SLD hasłami programowymi. A tak: nie ma szyldu SLD, nie ma problemu. Za skandaliczną z punktu widzenia lewicowych wartości uchwałą Rady Miejskiej głosowali przecież, jak donosi prasa,  nie członkowie SLD, ale członkowie koalicji Sojusz dla Wrocławia. To, że przeciwko takiej decyzji opowiadało się 150 ze 191 rodziców oraz 66 z 76 nauczycieli dla naszych radnych nie miało żadnego znaczenia.

A teraz poważnie. Rada Miejska Miasta Wrocławia działa już 4 miesiące. Przez ten okres czasu ani razu nie odnotowałem jakiejkolwiek wzmianki w prasie o aktywności radnych – członków Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Jeżeli występują to zazwyczaj jako przedstawiciele 5-cio osobowego klubu Sojusz dla Wrocławia. Skandal z głosowaniem wrocławskich liderów SLD za uchwałą o wyzbyciu się przez miasto odpowiedzialności za kształcenie dzieci specjalnej troski jest tylko kropką nad „i”, potwierdzającą tezę, że ich lewicowość to deklaracja wyłącznie na użytek wewnętrzny Sojuszu. Usłyszę zapewne argumenty, że za taką uchwałą przemawiały względy ekonomiczne, że była ona w pełni racjonalna, itp. itd. Bez kitu. Miasto, które wydało ponad półtora miliarda złotych na pusty stadion, i które corocznie wydaje miliony na utrzymanie tego stadionu oraz klubu piłkarskiego rozpaczliwie walczącego ze spadkiem z ligi nie jest w stanie utrzymać małej, świeckiej szkoły dla dzieci, którym pomoc jest szczególnie potrzebna? Podważenie programowej wiarygodności SLD przez wrocławskich działaczy w przeddzień najważniejszych dla partii wyborów parlamentarnych jest ceną olbrzymią. Za co? Już tylko dla porządku odnotować należy, że przeciwko tej uchwale głosowali radni PiS.

Odsłona druga.

Za dni kilka na Społecznym Forum Wymiany Myśli we Wrocławiu odbędzie się ciekawa – jak zwykle – dyskusja, tym razem na temat „Dlaczego młodzież nie głosuje na lewicę”. Tytuł jest oczywiście uproszczeniem. Młodzież na partie lewicowe przecież głosuje. Wprawdzie nie cała, a tak naprawdę znikoma jej część, ale zawsze. Uproszczeniem jest też termin „lewica”. Dokładny tytuł debaty powinien bowiem brzmieć: „Dlaczego tak mało młodzieży głosuje na partie deklarujące się jako lewicowe?”  Tytuł debaty jest zapewne wyrazem frustracji lewicowych działaczy: chcieliby w swoich szeregach, a zwłaszcza w szeregach swoich wyborców widzieć zastępy całe młodych ludzi, a tu nic! Jak kot napłakał.

Na ogół bardzo trudno jest o w miarę jednoznaczne odpowiedzi na pytania z obszaru polityki, psychologii społecznej czy historii. W przypadku tej debaty jednakże odpowiedź na postawione przez organizatorów pytanie nie powinna nastręczać trudności. Kluczem do niej jest między innymi poezja, która odsłania całą jej oczywistość. Młodzieńcze zrywy, młodzieńcze uniesienia! Któż lepiej je opisał nad mistrza Mickiewicza w „Odzie do młodości:

Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze,

Ten młody zdusi Centaury,

Piekłu ofiarę wydrze,

Do nieba pójdzie po laury.

Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga,

Łam, czego rozum nie złamie!

Młodości! orla twych lotów potęga,

Jako piorun twoje ramie!

Ale przecież nie tylko Mickiewicz. W przedwojennej Polsce, na robotniczych zebraniach deklamowano wiersze poety – komunisty Władysława Broniewskiego, a wśród nich i ten, zarekwirowany przez cenzurę:

Kanalia lud zwyciężą,

kanalia krwią się karmi:

generałowie, księża,

bankierzy i żandarmi

 

Po zemstę nad Paryżem

już idzie zgraja katów

z bagnetem, złotem, krzyżem,

przez pierś proletariatu.

Lecz Paryż umie zginąć,

komuna się nie podda!

Wolności, tobie płynąć,

czerwona twoja woda…

To właśnie poezja porywała młodzież, wskazywała cele naturalnego, młodzieńczego buntu. Nie tylko przed wojną. Pokolenie moje i moich rodziców śpiewało wszak, że „jesteśmy młodą gwardią” lub „ruszamy z posad bryłę świata”. Tak, ruszyć z posad bryłę świata to przecież od zarania naturalny cel każdego młodego pokolenia! Przedwojennej i powojennej lewicy się to udało częściowo, ale zawsze. To dzięki niej europejskimi standardami są dzisiaj: opieka socjalna państwa od urodzenia do śmierci, opieka zdrowotna, prawo pracy, powszechna, bezpłatna oświata, awans społeczny robotników i chłopów i wiele innych. Jeszcze na początku XX wieku zdawały się te cele mrzonką, nieosiągalnym dobrodziejstwem – dzisiaj nie ma żadnej partii politycznej, która odważyła by się nie umieścić ich w swoich programach wyborczych. To jest właśnie wielką zdobyczą europejskiej lewicy i młodych ludzi niesionych między innymi siłą poezji. To, czego lewicy XX wieku się nie udało, to stworzenie własnego, trwałego systemu społeczno-gospodarczego. W efekcie europejska lewica stała się przybudówką, różową paprotką, partii liberalnych, a później neoliberalnych. Neoliberalizm trzeszczy dzisiaj w szwach, przeżywa najpoważniejszy ze wszystkich kryzysów. Afirmowane przy tym systemie partie, które okrzyknęły się, lub którym nadano miano partii lewicowych w zamian za akceptację reguł neoliberalnej gospodarki przeżywają więc także wielki kryzys społecznego poparcia. Cóż więc dzisiaj oznacza termin „lewica”? Z pewnością nie zamierza ona wszak ruszać z posad bryły świata – ruszając co najwyżej palcem w bucie.

Nie ma się więc co dziwić, że współczesna młodzież nie garnie się do współczesnych partii lewicowych – ich programy nie są po prostu dla młodzieży! I znowu kłania się poeta. Oczywistość odpowiedzi na pytanie „Dlaczego młodzież nie głosuje na lewicę” udzielił już dawno, dawno temu mistrz Gałczyński w swoim wierszu „Dlaczego ogórek nie śpiewa”.  Tym, którzy być może zapomnieli przypomnę:

Jeśli ogórek nie śpiewa,

i to o żadnej porze,

to widać z woli nieba

prawdopodobnie nie może.

Odsłona trzecia

Wśród panelistów dywagujących na SFWM nad problemem młodzieżowym będą i liderzy wrocławskiego SLD – radni miejscy, którzy głosowali za dalszą klerykalizacją systemu oświaty w Polsce. Czy dostrzegą swój osobisty wkład w kształtowanie stosunku młodzieży do SLD? Zobaczymy.

Mega uwłaszczenie na 30-lecie

Trzydziesty rok transformacji ustrojowej minie niezadługo.  Szykowane są różne fety, uroczystości oficjalne i półoficjalne. Niewątpliwie sprzyja to refleksjom nad czasem minionym i chwilą obecną.

Przez całe trzydzieści  lat, niemal codziennie, albo i kilka razy dziennie karmieni byliśmy opowieściami o „uwłaszczającej się nomenklaturze komunistycznej”. To właśnie ona i jej niecny proceder miał być praprzyczyną wielu problemów zwykłego i niezwykłego Polaka. W tą trąbkę dmuchała cała postsolidarnościowa elita polityczna nowej Polski: Unia Wolności, AWS, PC, PO, PiS i inni. Dzień w dzień, noc w noc. Ale wszystkie te ugrupowania miały i dalej mają wszelką moc sprawczą, aby tych niegodziwców, którzy podstępem zawładnęli publicznym majątkiem wytropić i publicznie pokazać. Mają do dyspozycji prokuraturę, część sądów, różnego rodzaju agencje, policję. Jednakowoż nic takiego się nie stało, nikt nigdy nie opisał tego zjawiska w sposób rzetelny, nie wskazał imiennie beneficjentów transformacji ustrojowej, którzy zawładnęli publicznym do czerwca 1989 r. majątkiem. Znam dwie takie osoby. Jedna nosiła podobno pseudonim „Rycerz” i uwłaszczyła się na popularnym tytule prasowym. Druga osoba dyrektorowała zjednoczeniu przedsiębiorstw branży rozrywkowej i wykupiła od zatrudnionych w nich udziały tych przedsiębiorstw, przekształconych w nowej Polsce w spółki pracownicze. Obecnie jest wielce szanowanym przedsiębiorcą, ważną postacią polskiego rynku medialnego. Być może są jeszcze inni.

Może więc warto by było dać wreszcie społeczeństwu jakiś godziwy prezent z okazji 30-lecia transformacji ustrojowej i opublikować oficjalny, imienny  wykaz „komunistycznej nomenklatury, która uwłaszczyła się na mieniu publicznym”. Po to, aby raz na zawsze uciąć plotki, spekulacje, oskarżenia. Chyba, że chodzi o to, aby każdy dorosły Polak tą bajkę o żelaznym wilku słuchał codziennie, aby ciągle gonić króliczka i broń Boże go nie złapać.

Ma przecież „uwłaszczanie się na państwowym” w Polsce swoją niekomunistyczną kartę. Mistrzem takiego procederu okazuje się grupa osób skupiona wokół najpierw braci Kaczyńskich, a obecnie wokół Jarosława Kaczyńskiego. To ta grupa szybciutko uwłaszczyła się na mieniu publicznym wykupując za marne grosze tytuł „Express Wieczorny” i prawa do kilku działek z czterema nieruchomościami w centrum Warszawy. Zapłaciła oczywiście nie swoimi pieniędzmi. Wynajmowała bowiem od gminy pomieszczenia, które z kolei podnajmowała jednemu z banków, który okazał się tak łaskawy, że zapłacił czynsz z góry za 12 lat.  Ukoronowaniem tego uwłaszczenia miały być dwa wysokościowce w centrum stolicy, prawdopodobnie jeden o nazwie ‘Lech”, a drugi „Jarosław”.

Casus spółki Telegraf, Porozumienia Centrum i PiS musi jednak skłaniać do refleksji, czy to przypadek, wyjątek w kryształowo czystej historii gospodarczej postsolidarnościowych elit, czy raczej wierzchołek góry lodowej. Niewątpliwie losy narodowego majątku, z trudem wypracowanego przez miliony Polaków w okresie niemal półwiecza zasługują na rzetelne opracowanie. O ile bowiem dość dobrze znane są losy średnich i dużych zakładów przemysłowych, dzięki między innymi kapitalnym monografiom pod redakcją prof. Karpińskiego: „Jak powstawały i upadały zakłady przemysłowe w Polsce”, czy „Prawda i kłamstwa o przemyśle”, o tyle ziemią nadal nieodkrytą jest likwidacja tysięcy (ile?) zakładów zatrudniających poniżej 100 osób (nie objęte badaniami prof. Karpińskiego),  likwidowanych, przekształcanych, sprzedawanych bez żadnego nadzoru społecznego przez administracje wojewódzkie. To jednak również uwłaszczanie się na innych aktywach jak grunty i pieniądze. Archiwa Najwyższej Izby Kontroli pełne są informacji o tych zjawiskach. Tutaj wspomnę tylko trzy: skandaliczny sposób znoszenia, a właściwie likwidacji Funduszu Rozwoju Eksportu, historię Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, czy też historię pewnego banku, którego misją miało być tworzenie miejsc pracy (wczesna lata 90-te), który powstał dzięki specjalnej pomocy rządu T. Mazowieckiego ze środków Funduszu Daru Narodowego i który bardzo szybko, po otrzymaniu dotacji się skomercjalizował. Dzięki temu bankowi nie powstało żadne nowe miejsce pracy, poza samym bankiem rzecz jasna.

Nie chodzi więc tylko o gonienie króliczka. Chodzi o to, aby w cieniu nieustającej ekscytacji społeczeństwa mityczną uwłaszczającą się „nomenklaturą komunistyczną”, ukryć różne sposoby uwłaszczania się postsolidarnościowych elit politycznych. Do bólu szczerzy Michnik i Bielecki  publicznie głosili hasło, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Nie dodawali tylko komu.

Wydawać by się mogło, że proceder uwłaszczania się elit w naturalny sposób dobiega końca. O naiwności! Nie doceniamy prawicowych polityków. Na naszych oczach dokonuje się oto kulminacja procesu uwłaszczania. Nie chodzi o uwłaszczanie się na majątku przedsiębiorstwa, jakiejś nieruchomości czy jakimś banku. W minioną sobotę poseł Jarosław Kaczyński przystąpił do Wielkiego Finału: do uwłaszczenia siebie i swojej grupy na całym kraju.

Kaczyński nie ukrywa, że jego celem jest zdobycie w jesiennych wyborach parlamentarnych konstytucyjnej większości w Sejmie i w Senacie. To dla niego i dla jego otoczenia jest sprawą życia i śmierci. Nie ukrywa więc, że gotów jest za to zapłacić każdą cenę, zwłaszcza, że nie ze swojej – jak zwykle – kieszeni. Ogłoszone przez Kaczyńskiego wyborcze obietnice, nazywane w publicznym wystąpieniu urzędującego wicepremiera „podarunkiem Jarosława Kaczyńskiego dla społeczeństwa” są bezczelne i skandaliczne. Bezczelne, gdyż zawarta w nich jest forma szantażu, skandaliczne, gdyż godzą w porządek prawny RP. Szacowany koszt obietnic Kaczyńskiego tylko na ten rok to około 40 mld złotych. Oczywiście nie ma ich w podpisanym niedawno przez Prezydenta budżecie na ten rok. Ale kto by się tam tym przejmował. Już zapowiedziano, że rząd właśnie się zbiera, aby te środki „znaleźć”. Co to znaczy znaleźć środki finansowe w budżecie ? To znaczy albo wygenerować nowe, nieznane źródło dochodów, albo się zadłużyć, albo komuś zabrać. W pośpiechu wymyślono propagandową formułę, że  środki pochodzić będą ze zwiększenia efektywności administracji. Hasło z pozoru chwytliwe, lecz jeśli się nad nim zastanowić, to włos na głowie się jeży. Przecież spraw obywatelskich nie ubędzie. Więc jak? Zmniejszając gwałtownie tegoroczne zatrudnienie? A może Straż Pożarna interweniować będzie tylko w co drugim przypadku? W latach dziewięćdziesiątych popularnym wśród posłów źródłem dochodów budżetowych, z których pokryć miano nadzwyczajne pomysły było „zwiększenie skuteczności w ściąganiu ceł” i oczywiście oszczędności w administracji. Dzisiaj została już tylko biedna administracja. To nowe źródło jest czystą fikcją. Pozostaje dług, podwyżki lub cięcia wydatków. Tak więc za obietnice zapłaci całe społeczeństwo.

Po co nam Sejm, Senat, skomplikowane ustawy i procedury budżetowe, skoro zwykły poseł, „bez żadnego trybu” kładzie na stół 40 miliardów a rząd pokornie nad tym się pochyla?

Rozdawnictwo sięgnęło dna. Tzw. „trzynastki” dla emerytów nie są żadnymi trzynastkami. Te bowiem są dodatkową pensją w pełnej wysokości. Dlaczego każdy emeryt ma dostać jednorazowo 1100 zł? Nie po to bynajmniej, aby systemowo ulżyć najuboższym. Po to, aby zapłacić za głosy, za jak największą liczbę głosów. Kaczyński obiecuje jednakowy dla wszystkich prezent (łapówkę?) w tym roku, zaznaczając, że w przyszłym roku się postara – jeśli, co każdy rozumie – obdarowani odpowiednio zagłosują. Poza systemowe rozdawnictwo publicznych pieniędzy, usankcjonowane autorytetem rządu, to oficjalna korupcja polityczna na mega skalę, a groźba: nie dostaniecie w następnych latach jak na mnie nie zagłosujecie nosi wszelkie cechy szantażu.

Jarosław Kaczyński, wzorem managerów z początków lat dziewięćdziesiątych, którzy skupywali od pracowników akcje ich własnych przedsiębiorstw, odkupić chce dzisiaj od „suwerena” całe państwo. Chce kupić za marne 40 miliardów zł, płaconych z kieszeni tegoż „suwerena”. Jeżeli ten diabelski plan się powiedzie, to w przyszłości gospodarki kraju nie uratuje nawet koncern produkujący znaczki „Ja nie głosowałem na PiS”.

Polak, Żyd – dwa bratanki

Wypowiedź ministra spraw zagranicznych Izraela o tym, że „Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki” wywołała w Polsce szeroką falę oburzenia. Politycy od prawa do lewa w tym oburzeniu się zagotowali żądając kategorycznie przeprosin, nie stroniąc od określeń wypowiedzi Katza jako haniebne, niedopuszczalne itp. Zarówno wypowiedź izraelskiego polityka jak i reakcja polskich elit politycznych mają miejsce w czasie ważnych kampanii wyborczych w obydwu krajach. Obawiam się przeto, że naturalna dla kampanii wyborczych skłonność polityków do stosowania ostrej kreski, uproszczonego, dosadnego języka doprowadzi do zagubienia w tym tumulcie, w tym hałasie pokrzykiwania i potupywania sedna problemu.

Przez 300 lat w Bazylice Katedralnej w Sandomierzu prezentowany był olbrzymich rozmiarów obraz namalowany na zlecenie kapituły katedralnej, przedstawiający porywanie chrześcijańskich dzieci przez Żydów, mordowanie ich i „przerabianie na macę”.

Obraz ukryto dopiero w 2006 r. ale przez 3 stulecia, umocniony autorytetem Kościoła, kształtował świadomość ludu bożego. Czy wszystkie polskie dusze zostały zatrute tym przekazem? Czy wszyscy Polacy „wyssali antysemityzm z mlekiem matki”? Z pewnością nie wszyscy, ale z pewnością wielu.

W kilka tygodni po złożeniu poselskiego ślubowania w 1993  r. dowiedziałem się, że nazwisko moje znalazło się na słynnej „Liście Wrzodaka” – wykazie posłów na Sejm, będących według autora listy pochodzenia żydowskiego. Zdziwienie i zaskoczenie moje i mojej rodziny było ogromne, ale ponieważ znalazłem się w bardzo dobrym, szanowanym przeze mnie towarzystwie, pomimo absurdalności tej informacji, nie protestowałem. Lista do niedawna osiągalna była w Internecie – dzisiaj jej już nie ma. Jest za to dostępna „Lista Raczkowskiego – czyli świecznikowych osób i ich pochodzenie”. Oczywiście chodzi wyłącznie o pochodzenie żydowskie.

Brak reakcji władz na antyżydowskie ekscesy, skandal po ujawnieniu zbrodni w Jedwabnem, brak jakiejkolwiek (poza usiłowaniami dezawuowania) reakcji na monumentalną monografię Barbary Enkelging i Jana Grabowskiego „Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski” wskazują, że problem istnieje.

Naukowa badania opinii Polaków o Żydach prowadzone są w Polsce od bardzo dawna – nijak jednak wyniki tych badań nie przekładają się na decyzje polityczne. Warto więc może przypomnieć, że jeszcze niedawno (lata 90-te) ponad 50% Polaków deklarowało niechęć do Żydów, a tylko 15% sympatię. Co ciekawe, wyniki zauważalnie zmieniły się po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, ale i tak, jeszcze w 2008 r. około 1/3 Polaków Żydów nie lubiła. (A. Sułek, „Zwykli Polacy patrzą na Żydów”, Nauka, 2010).

A oto synteza wyników sondażu w Warszawie: „Sondaż przeprowadzony wśród warszawskich, wydawałoby się kosmopolitycznych, licealistów mówi, że aż ponad 60 proc. z nich zdecydowanie nie chciałoby, by ich dziewczyna lub chłopak byli Żydami. 45 proc. młodzieży twierdzi też, że nie chciałoby nikogo o żydowskich korzeniach w swojej rodzinie, a podobny odsetek zarzeka się, iż nie chce Żydów w sąsiedztwie.”

Nieodparcie więc narzuca się pytanie: co przez 29 lat po demokratycznej transformacji ustrojowej zrobiono w Polsce, aby przed tą nacjonalistyczną, antyżydowską (ale przecież nie o Żydów tu chodzi) trucizną uchronić młode pokolenia, których przyszłość i powodzenie nierozerwalnie związane są z koniecznością współistnienia z przedstawicielami innych kultur? Nie zrobiono praktycznie NIC. Nic nie zrobiły rządy, nic nie zrobił Kościół – poza oczywiście gestami i czysto propagandowymi zabiegami, mającymi na celu uspokojenie międzynarodowej opinii publicznej i prezentowanie „właściwego” wizerunku Polski w świecie.

Zamiast więc miotać groźby i obelgi pod adresem izraelskiego ministra, właściwą reakcją polskich polityków powinno być zaproponowanie poważnego, długofalowego programu, który wyrwie Polaków z zatrutych czeluści nacjonalizmu. Że można coś konkretnego zrobić niech przykładem będzie Luksemburg – urzędowo jak najbardziej katolicki kraj. W tym oto państwie zniesiono niedawno naukę religii w szkołach zastępując ją lekcjami „Życie i społeczeństwo”, skupiającymi się na wartościach wspólnego współistnienia. Można.

Polecam to rozwiązanie naszym politykom – szczególnie tym po lewej stronie sceny.

100 lat NIK. Finał słodko-gorzki

Każde demokratyczne państwo posiada mniej więcej podobny zestaw instytucji stanowiących jego podstawy, takich jak parlament, urząd prezydenta, premiera, radę ministrów, trybunał konstytucyjny, sąd najwyższy i jeszcze innych kilka. W każdym demokratycznym państwie elementem jego fundamentu instytucjonalnego jest zewnętrzny, państwowy organ kontrolny. W przypadku Polski jest nim Najwyższa Izba Kontroli.

NIK obchodziła stulecie swojego powołania. Odbyły się konferencje, były oczywiście medale, odznaczenia. Zwieńczeniem obchodów setnego jubileuszu Izby była uroczysta gala  w Teatrze Narodowym, wypełniona pracownikami NIK i zaproszonymi gośćmi, wśród których byli Przewodniczący INTOSAI  i EUROSAI (światowej i europejskiej organizacji zrzeszających najwyższe państwowe organy kontrolne) oraz Prezes Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. Były i okolicznościowe wydawnictwa (fot. NIK):

Niestety, tą galę oceniam nisko, jako państwową imprezę III (najniższej) kategorii. Lecz stało się tak nie za sprawą NIK, lecz za sprawą PIS-owskich polityków. Na gali nie pojawił się ani marszałek Sejmu, ani Senatu, premier, czy któryś z wicepremierów. To musi bulwersować tym bardziej, że NIK konstytucyjnie wspomaga właśnie parlament  w wykonywaniu jego nadzorczych obowiązków względem rządu. NIK istotnie przyczynia się do podnoszenia jakości ustaw. NIK wreszcie pomaga rządowi i jego administracji w doskonaleniu jego pracy.

Występowała wprawdzie pani wicemarszałek Dolniak, ale właściwie to prywatnie. Marszałka Sejmu reprezentował  oficjalne przewodniczący Sejmowej Komisji d.s. Kontroli Państwowej i on odczytał okolicznościowy adres szefa Sejmu. Marszałka Senatu reprezentował zaś zwykły senator – fakt, niegdyś pracownik NIK. Jedynym wysokim funkcjonariuszem publicznym osobiście zaszczycającym obchody 100-lecia działalności Najwyższej Izby Kontroli był Rzecznik Praw Obywatelskich.

Marszałkowie Sejmu i Senatu, premier rządu, dopuścili się moim zdaniem  obrazy Najwyższej Izby Kontroli. Obrazy jej 100-letniej służby polskiemu państwu. Dopuścili się obrazy wszystkich obecnych i byłych pracowników Izby. Nawet, jeżeli pokazanie NIK pleców tłumaczyć by chcieli względami personalnymi, na przykład niechęcią do obecnego Prezesa, to swoim zachowaniem potwierdzili tylko swoją małostkowość nie licującą z godnością piastowanych stanowisk. Nic ich nie tłumaczy – po prostu stuletni skandal na stulecie krajowych obchodów setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Źle to również wróży przyszłości Izby i przyszłości niezależnej, zewnętrznej kontroli.

Nie spadła by też z głowy korona premierowi, gdyby osobiście podziękował Izbie za wspieranie jego i jego poprzedników w trudnym dziele doskonalenia zarządzania państwem.

Na szczęście na poziomie stanęła sama Izba.  To, co dla mnie było najważniejsze to to, że w okolicznościowych prezentacjach takich jak monumentalna księga „Najwyższa Izba Kontroli – 100 lat troski o państwo” oraz  specjalna wystawa prezentowana w Teatrze Narodowym ( https://www.nik.gov.pl/o-nik/100-lat-nik/wystawa-na-stulecie-nik.html  ), w rzetelny sposób przedstawiono złożone losy i działalność Izby w całym stuletnim okresie. To teraz rzecz rzadka. Izba należy do nielicznych instytucji państwowych  (a może jest już jedyną) , które nie wstydzą się swojej przeszłości, w tym i okresu Polski Ludowej, tak zawzięcie dezawuowanego nie od dzisiaj przez media wszystkich niemal proweniencji. Chapeau bas!

W opracowaniu „Najwyższa Izba Kontroli – 100 lat troski o państwo” znalazło się kilka wzmianek o mnie, z czego jestem rad i kilka fotografii, z których jedną muszę jednak, z życzliwym w duszy i na twarzy uśmiechem,  skomentować.  Odrobina humoru z pewnością nie zaszkodzi dostojnemu jubileuszowi. Oto ona z podpisem: „Wiceprezes Uczkiewicz prezentuje dorobek swojej działalności zawodowej w latach 2013 – 2016” (fot. Z. Swoczyna)

Oczywiście mierzenie dorobku zawodowego wiceprezesa NIK  liczbą przeczytanych i skomentowanych stron jest dużym uproszczeniem, ale, jeżeli już, to prezentowana sterta jest ledwie połową całości. Jest to po prostu ostatnie przed opuszczeniem Izby czyszczenie szaf 😉

Czy jesteśmy padlinożercami?

Ujawniony ostatnio przez dziennikarzy skandal z kierowaniem przez jednego tylko „przedsiębiorcę” do przetwórstwa mięsa padłych krów, w większości niebadanego weterynaryjnie, szokuje opinię publiczną w kraju i za granicą. Ministrowie 14 państw, do których ten „przedsiębiorca” wysyłał mięso wychodzą z siebie, aby wykazać, że dbają o zdrowie swoich obywateli. Rząd jednego tylko państwa, którego obywatele skonsumowali 2/3 padliny z owego zakładu, zachowuje dostojną powściągliwość, prezentując wszem i wobec siłę spokoju.

A przecież dla każdego fundamentalnym jest pytanie, czy to tylko jeden taki zakład przetwórstwa w Polsce? Czy jest to epizod, czy po prostu ujawniono fragment olbrzymiej, przestępczej machiny.

Nieco światła na ten problem rzuca opublikowana w 2016 r. informacja o wynikach kontroli NIK „Działania organów administracji rządowej na rzecz bezpieczeństwa żywności” (https://www.nik.gov.pl/kontrole/P/15/050/). Oto kilka wyimków z tego raportu:

„Nie w pełni skuteczne były natomiast działania Inspekcji Weterynaryjnej dotyczące bezpieczeństwa żywności, przede wszystkim w zakresie nadzoru nad ubojami zwierząt w gospodarstwach i utylizacją powstających w ich wyniku odpadów szczególnego ryzyka. Stwierdzono duże rozbieżności pomiędzy danymi prezentowanymi przez Główny Urząd Statyczny a danymi pochodzącymi z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa oraz sprawozdawczością Inspekcji Weterynaryjnej. Rozbieżności te dotyczył głównie liczby zwierząt poddanych ubojowi i objętych badaniami weterynaryjnymi. Nie weryfikowano także uprawnień do uboju zwierząt w gospodarstwach. Bieżący nadzór sprawowany przez powiatowych i wojewódzkich lekarzy weterynarii był niewystarczający, co przyczyniło się do lekceważenia norm prawnych w tym zakresie i w konsekwencji doprowadziło do niekontrolowanego i nielegalnego wprowadzania do obrotu na rynku krajowym mięsa i jego przetworów oraz zdeprecjonowania zasad bezpieczeństwa żywności w tym obszarze.”

Działania Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi na rzecz bezpieczeństwa żywności były niespójne, fragmentaryczne i łagodziły jedynie doraźnie skutki nieprawidłowości stwierdzanych przez Inspekcję Weterynaryjną. Nie wprowadzono skutecznych, systemowych mechanizmów nadzoru m.in. nad sprzedażą targowiskową, ograniczających ryzyko wprowadzania do obrotu produktów pochodzenia zwierzęcego bez kontroli sanitarnoweterynaryjnej.”

stwierdzono duże rozbieżności pomiędzy danymi prezentowanymi przez Główny Urząd Statystyczny a danymi pochodzącymi z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa oraz sprawozdawczością Inspekcji Weterynaryjnej. Rozbieżności te dotyczyły głównie liczby zwierząt poddanych ubojowi i objętych badaniami weterynaryjnymi. I tak:

– w badanym okresie występowały stosunkowo niewielkie różnice w danych GUS i ARiMR dotyczących pogłowia świń i bydła, w porównaniu do liczby ubitych i zbadanych zwierząt obu gatunków, wykazywanych w sprawozdawczości IW. …

– drastycznie różnice natomiast stwierdzono między liczbą ubitych świń w ramach uboju gospodarczego (na użytek własny) wskazaną przez ARiMR i GUS, a liczbą świń z tych gospodarstw przebadanych przez IW na obecność włośni. Dane te wskazywały, że badaniami tymi nie objęto mięsa od 1.415,8 tys. Sztuk świń w 2013 r. i 1.067,3 tys. sztuk świń w 2014 r., tj. około 70-80 tys. ton tusz wieprzowych.

– analogiczne różnice odnotowano w uboju gospodarczym młodego bydła w wieku do szóstego miesiąca (cieląt). Liczba cieląt ubitych w gospodarstwach według danych GUS była prawie pięćdziesięciokrotnie wyższa, niż liczba takich cieląt zarejestrowana w systemie informatycznym ARiMR. Odsetek zwierząt ubitych poza rzeźniami i nieobjętych badaniami weterynaryjnymi wyniósł około 95%, a według danych IW w 2013 r. i 2014 r. badaniem poubojowym objęto zaledwie ułamek procenta cieląt ubitych w gospodarstwach (odpowiednio 224 i 143 sztuki)”

Na różnice dotyczące skali uboju gospodarczego oraz niezagospodarowanie odpadów poubojowych wskazywała w 2012 r. Rada Gospodarki Żywnościowej … W przedstawionym Ministrowi RiRW raporcie określono skalę szarej strefy w przypadku trzody chlewnej na 15 – 20% ogółu zwierząt poddawanych ubojowi, w przypadku cieląt na 70 – 80%, natomiast obrót mięsem i przetworami mięsnymi nawet na 25% całej produkcji. Wprowadzanie do obrotu mięsa niezbadanego pod względem sanitarnym w zasadniczy sposób zwiększa ryzyko zakażeń drobnoustrojami, mogącymi stanowić zagrożenie dla zdrowia i życia człowieka.”

I na koniec wisienka:

W MRiRW nie przeanalizowano przyczyn występowania rozbieżności w danych dotyczących uboju gospodarczego. Pomimo posiadania informacji o skali nielegalnego uboju i możliwości wprowadzania mięsa do obrotu nie podjęto w okresie objętym kontrolą działań w celu zredukowania pojawiających się ewentualnych zagrożeń. Ponadto, stwierdzenie Ministra RiRW, że istniejące rozbieżności wynikają tylko z różnych metod statystycznych świadczy w ocenie NIK o bagatelizowaniu problemu”.

Oczywiście Izba sformułowała wiele wniosków pokontrolnych, w odpowiedzi na które Ministerstwo zadeklarowało :

„…że podjęte zostaną prace nad przeglądem przepisów zawartych w ww. rozporządzeniu oraz zostaną przeanalizowane wszelkie pozytywne i negatywne aspekty potencjalnych nowych rozwiązań i mechanizmów usprawniających zarówno efektywność nadzoru Inspekcji Weterynaryjnej, jak i gwarantujących właściwe postępowanie posiadaczy zwierząt w kwestii zagospodarowania materiału szczególnego ryzyka i obowiązkowego badania mięsa.”

Efekt działań Ministerstwa zobaczyliśmy na ekranach telewizorów niedawno.

Nie mam złudzeń. Polski rząd, mając pełną wiedzę o problemie, nie zrobił praktycznie nic, aby uchronić Polaków przed wprowadzaniem do obrotu mięsa niezbadanego weterynaryjnie, w tym padliny, a jego troski o zdrowie Polaków nie ujrzeliśmy. Cała nadzieja w Unii Europejskiej.

Kontrolerzy z Komisji Europejskiej, którzy są w drodze do Warszawy z pewnością nie zadowolą się byle czym. W tym przypadku nie zawaham się „donieść” na polski rząd – chodzi bowiem o zdrowie moje, moich dzieci i wnuków. To, że praktycznie nie istnieje wiarygodny system ewidencyjny ubijanych w Polsce zwierząt (rozmijanie się danych GUS, Inspekcji Weterynaryjnej i Ministerstwa) to oczywisty skandal. Uważam natomiast za niezbędne skonfrontowanie przez unijnych kontrolerów oficjalnych danych Inspekcji Weterynaryjnej o  liczbie padłych zwierząt z danymi z zakładów zajmujących się ich utylizacją, a zwłaszcza z opracowaniami Związku Pracodawców Przemysłu Utylizacyjnego.

Tylko w ten sposób można będzie odpowiedzieć na pytanie, czy w Polsce wszystkie chore i padłe bydło jest utylizowane.

Unio ratuj!