Zadanie dla lewicy

Z całego serca życzę niepełnosprawnym i ich opiekunom sukcesu ich heroicznej akcji protestacyjnej w Sejmie. Heroicznej również dlatego, że tak naprawdę walczą oni o ludzkie oblicze władzy publicznej w Polsce, o praktyczny wymiar takich haseł jak demokracja, humanizm, społeczna solidarność. Nie ma co się oszukiwać – obecna sytuacja osób niepełnosprawnych obciąża wszystkie rządy po 1989 roku.  Znamienne wyznanie Pani Ochojskiej:

Ale tak sobie myślę, co by to było, gdybym urodziła się w tych czasach. Bo urodziłam się w PRL, w bardzo biednej rodzinie, a jak miałam roczek zachorowałam na polio. I mimo tego, że moi rodzice nie mieli pieniędzy, przeszłam całe skomplikowane leczenie, liczne operacje i mnóstwo rehabilitacji. Dostałam to wszystko od państwa. Bynajmniej nie twierdzę, że „za komuny było lepiej”, ale prawda jest taka, że wówczas osoby niepełnosprawne na taką pomoc mogły liczyć.”

Pomińmy ten charakterystyczny i powszechny dość dysonans:  „nie było lepiej” ale „było lepiej” – takie czasy, ale prawdą jest, że w nowej rzeczywistości ustrojowej nie wypracowano jak dotąd skutecznej, powszechnie akceptowalnej polityki państwa wobec osób niepełnosprawnych. Hasła: „im mniej państwa tym lepiej” gorliwie wdrażane przez wyznawców zbawiennych skutków niewidzialnej ręki rynku z całą okrutnością dotknęły między innymi osób niepełnosprawnych. Oczywiście w sposób szczególny obecna sytuacja obciąża PiS, gdyż to jego aktywiści – dziś decyzyjni ministrowie, prezydencji, zachęcali ich w trakcie podobnego sejmowego protestu w 2014 roku : „głosujcie na nas, a spełnimy wszystkie wasze postulaty”. To, że dzisiaj PiS złapał się we własną pułapkę legendy o „cudzie gospodarczym” obchodzi mnie mniej. O wiele istotniejszy jest moralny wydźwięk tej sytuacji: PiS  nie cofnie się przed żadnym oszustwem dla zdobycia głosów wyborców. A to jest o wiele groźniejsze gdy partia Kaczyńskiego nie jest już w opozycji, ale dysponuje całym arsenałem władzy administracyjnej, sądowej i medialnej.

Miarą bezradności PiS, ale zarazem zwierciadłem jego czarnej duszy jest przy tym pomysł premiera Morawieckiego „daniny solidarnościowej”, z której mają być pokrywane koszty realizacji postulatów protestujących. Jakie to sprytne: odbieramy bogatszym aby dać biednym, solidarność, rozwiązanie problemu! Ale przecież nie o to chodzi! Rzecz w tym, że państwo powinno rozwiązywać problemy osób potrzebujących po pierwsze systemowo, a po drugie z wyprzedzeniem a nie pod społecznym przymusem.  Gdy pojawi się problem osób bezdomnych, to Morawiecki wprowadzi kolejną daninę?

Polska potrzebuje kompleksowego programu pomocy publicznej dla osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Program taki winien powstać w ścisłej współpracy z tymi środowiskami. Wspaniały temat i zadanie dla lewicy. Janina Ochojska mimowolnie wskazała kierunek.

Dylematy wrocławskiego Sojuszu

W trakcie dyskusji na jednym z paneli, który w minioną sobotę odbywał się w ramach Forum Postępu w Warszawie, jedne z jej uczestników, student, tak mówił o postrzeganiu lewicy przez młodzież: „Jeżeli zapytać by ludzi z czym kojarzy im się lewica, to oni nie będą w stanie nic powiedzieć. Dla nich to jest twór bezpłciowy, który istnieje i charakteryzuje się niczym”.

Jeżeli nawet niektórzy lewicowi działacze poczują się urażeni tą opinią, to jednak moim zdaniem niezwykle celnie, choć dosadnie, trafia ona w sedno problemów lewicy polskiej a zwłaszcza SLD. Tym problemem jest wypracowanie sobie trwałego (w miarę) miejsca w świadomości Polaków, określenie swojej ideowej i politycznej tożsamości. Polityka historyczna jest ważna, ale niewystarczająca. Młodych się nią w każdym razie nie porwie. Sytuacja jest o tyle osobliwa, że każdy niemal tydzień przynosi wydarzenia w kraju bądź poza jego granicami, które mogą służyć za punkty oparcia dla takiej nowej – to znaczy stosownej do cywilizacyjnych wyzwań XXI wieku – tożsamości polskiej lewicy.

Budowanie takiej tożsamości jest procesem trudnym i na ogół długim. Sprzyjać mu mogą bezsprzecznie wszelkie kampanie wyborcze, a tych mamy w najbliższej przyszłości aż trzy.   Czy Sojusz Lewicy Demokratycznej je wykorzysta?

Trzy kampanie wyborcze: do samorządów, do Parlamentu Europejskiego i do parlamentu polskiego powinny być ze sobą zsynchronizowane, podporządkowane nadrzędnemu celowi: odzyskania politycznej podmiotowości Sojuszu w społeczeństwie. Oczywiście najważniejszą z tych trzech kampanii jest ta ostatnia, a w niej wybory do Sejmu. Reprezentacja parlamentarna stworzy bowiem nowe medialne, organizacyjne i finansowe warunki działania największej lewicowej partii w Polsce. Droga do Sejmu wiedzie jednak przez samorządy. Dlatego charakter kampanii samorządowej SLD mieć będzie moim zdaniem istotne znaczenie dla budowania obrazu SLD w oczach obywateli, co w jakimś stopniu przełoży się na ich głosy w wyborach parlamentarnych.

Możliwe są dwa rodzaje zachowań SLD w tej sytuacji: pasywne lub aktywne. Zachowanie pasywne sprowadza się do  co raz częściej spotykanego stwierdzenia, że wobec rosnących notowań SLD w sondażach organizacja nic właściwie może nie robić, aby z wynikiem około 10% uzyskać parlamentarną reprezentację. Osobiście przestrzegam przed obraniem tej drogi. Nie tylko z racji braku zaufania do sondaży, ale również dlatego, że jeżeli tak się nawet stanie, jeżeli SLD uzyska nawet kilka sejmowych mandatów, to bez aktywnej walki o swoją ideową i polityczną wyrazistość będą to definitywnie ostatnie poselskie mandaty w historii tej partii.

Krótko mówiąc: fundamentalnym pytaniem jest to, czy kampanię wyborów do lokalnych samorządów SLD wykorzysta do tego, aby zrzucić z siebie opinię „tworu nijakiego, bezpłciowego, kojarzącego się z niczym”.

Nadzieja – o dziwo – płynie z Warszawy. Decyzja o zgłoszeniu przez SLD kandydatury Andrzeja Celińskiego w wyborach Prezydenta Warszawy jest bardzo dobrą nie tylko z racji osoby kandydata, ale również, a może nawet przede wszystkim, dlatego, że w wyborach tych SLD wystartuje pod własnym szyldem, z własnym programem dla stolicy.

A co we Wrocławiu? Wydawać by się mogło, że sprawa jest prosta: wobec dwóch kandydatów pisowskich na urząd Prezydenta Wrocławia, zamieszania wokół kandydata nowoczesnej, SLD powinien wystartować z własnym kandydatem, z własną listą i z własnym programem wyborczym. Tym bardziej, że włożono wiele zespołowego wysiłku w tworzenie SLD-owskiego programu wyborczego, że miejska organizacja posiada bardzo dobrego kandydata na Prezydenta w osobie jej przewodniczącego  a także dopracowała się grupy młodego aktywu, dla którego udział w kampanii wyborczej pod szyldem SLD mógłby być doskonałą szkołą politycznego działania.

Oczywiście szanse kandydata SLD na wygranie wyborów nie są stuprocentowe, ale zawsze mogą być atutem w politycznych układankach przed drugą turą wyborów, która jest raczej pewna.

Tymczasem wrocławska prasa donosi niespodziewanie o egzotycznym sojuszu wyborczym ugrupowania Dudkiewicza, Nowoczesnej i SLD właśnie we wrocławskich wyborach prezydenckich. Jeżeli władze wrocławskiego SLD podjęły już taką decyzję to moim zdaniem zdecydowanie za wcześnie. Czy oznacza  to, że kandydaci SLD na radnych wystąpią na wspólnych listach „bloku” a nie pod własnym szyldem? A jeżeli pod własnym, to jaki właściwie program będą popierać: SLD czy nowoczesnego Dutkiewicza?

Jeżeli tak się stanie wrocławski SLD ustawi się w roli klasycznej koalicyjnej „przystawki”: w przypadku wygrania przez tą koalicję wyborów (co też nie jest w 100 % pewne), zadowalać się będzie musiało resztkami z pańskiego stołu, a w przypadku przegranej (czego prawdopodobieństwo jest większe niż wygranej) zostanie obarczony winą za porażkę (to przez tych wstrętnych komuchów!). Jedynym materialnym argumentem przemawiającym za taką koalicją jest w miarę wysoka szansa na uzyskanie jednego lub najwyżej dwóch mandatów w Radzie Miejskiej. Czy jednak dwa mandaty warte są całego Sojuszu?

Wrocławski SLD powinien zdecydowanie wystawić własnego kandydata na urząd prezydenta miasta. Bez względu na to jaki uzyska on wynik w wyborach, przygotuje sobie społeczny i medialny fundament do kandydowania z pierwszej pozycji na listach SLD w przyszłorocznych wyborach sejmowych. Nie wydaje mi się  bowiem realne, aby warszawska centrala nie doceniła tego wysiłku i z kilkuprocentowego  (pesymistycznie rzecz ujmując) wyniku uczyniła zarzut i pretekst do szukania innego number one, który, wprawdzie mniej nieznany, ale „lepiej rokuje”. Chyba, że „napieralszczyzna” w Warszawie ma się dobrze. Oby nie.

P.S.

W moim klubie tenisowym, prowadzącym bardzo rozległą działalność szkoleniową, wywieszono następującą dewizę:

„Nie ma przegranych gemów. Są tylko lekcje”.

PFN – Polska Fundacja Naciągaczy?

Rząd z wielką pompą i entuzjazmem ogłaszał w 2016 r. powołanie Polskiej Fundacji Narodowej. Premier B.Szydło obwieszczając narodziny tego bytu stwierdziła, że zadaniem fundacji będzie: „pokazywać Polskę piękną, Polskę przyjazną, Polskę, do której warto przyjechać, Polskę ambitną; Polskę, w której są ogromne możliwości, wspaniali ludzie, wspaniałe pomysły”. Zdaniem ówczesnej premier PFN przyczynić się ma do tego, że o Polsce będzie mówiło się „jeszcze lepiej, jeszcze więcej i by marka Polski była rozpoznawalna wszędzie tam, gdzie rodzą się nowe wspaniałe idee i by ci, którzy chcą realizować swoje marzenia wiedzieli, że w Polsce można to zrobić najlepiej”. Fundacja miała nie tylko mówić o historii, ale także promować spółki Skarbu Państwa, co przekładałoby się na wpływy do budżetu.

Działalność fundacji zaplanowano na lat 11 i w tym okresie do jej kasy ma wpłynąć około 600 milionów polskich złotych. Skąd? Oczywiście z podręcznych skarbonek Prawa i Sprawiedliwości czyli ze spółek skarbu państwa takich jak Orlen, Lotos, PKP i 14 innych.

Wśród 16 statutowych celów fundacji zawartych w statucie z 2016 r. tylko w dwóch: dotyczących kultury i ochrony środowiska, brak jest odniesienia do gospodarki. Pozostałe przesiąknięte są wprost kwestiami ekonomicznymi, innowacji i zarządzania. Przykładowo przytoczę tu tylko dwa z nich. A więc cel 8:  Promowanie nowoczesnych metod i narzędzi zarządzania w tym trendów i doświadczeń międzynarodowych, nowoczesnej organizacji pracy oraz restrukturyzacji przedsiębiorstw, lub cel 10: Wspieranie rozwoju i promocja polskiego rynku finansowego, w szczególności przez promocję inwestowania na rynku kapitałowym.

Statut powyższy utrzymał się rok tylko i już w 2017r, został gruntownie zmieniony. Wycięto z niego wszystkie szczegółowe zadania związane z gospodarką, zarządzaniem i rynkiem finansowym, pozostawiając luźne i bardzo ogólne asocjacje gospodarcze w dwóch tylko celach. Przykładowo cel 2. mówi, że celem fundacji jest „działalność w zakresie rozwoju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej i polskiej przedsiębiorczości”.

Cóż takiego się stało, że tak istotnie jakościowo zmieniono statut po niespełna roku działalności PFN? Nie mniej ważnym jest pytanie jak to się stało, że przedstawiciele fundatorów (spółek skarbu państwa) zasiadający w Radzie Fundacji przystali na taką statutową rewolucję?

Ponieważ PFN nie udzieliła  w tej kwestii żadnych publicznych wyjaśnień a na dodatek, jak wynika z doniesień medialnych utrudnia dostęp niezależnym dziennikarzom do swoich umów handlowych, pozostają spekulacje.

Jedną z najbardziej prawdopodobnych opcji jest moim zdaniem więc ta, że pierwotne zapisy w statucie PFN to był pic na wodę, formalna przykrywka dla organów nadzorczych spółek skarbu państwa do podjęcia decyzji o wydawaniu grubych milionów złotych na złote dziecko pisowskiego rządu. Prawdopodobnie fundatorzy już w momencie powoływania fundacji świadomi byli tego, że tych 14 z 16 celów statutowych fundacja realizować w ogóle nie zamierza. Fundację więc powołano, odpowiednie organy spółek skarbu państwa otrzymały uzasadnienie (w formie celów statutowych) do podjęcia właściwych decyzji, po czym pospiesznie statut zmieniono rękami przedstawicieli tych spółek.

Jeżeli tak w istocie się stało, to zachodzi poważne podejrzenie działania władz spółek – fundatorów na szkodę swoich spółek, przez nieuzasadnione celami tych podmiotów gospodarczych wydatkowanie znacznych kwot pieniężnych, czyli naruszenie Art. 296 kodeksu karnego.

Czy któraś z opozycyjnych partii, na przykład Sojusz Lewicy Demokratycznej podejmie ten temat? I nie chodzi tu tylko o tą fundację, ale o sposób traktowania przez PiS spółek skarbu państwa, a w końcu o ceny jakie za bilety, prąd czy opłaty bankowe płacimy my wszyscy.

Król jest nagi

Kaczyński pękł. Wizerunek naczelniczka, który sprawuje rząd dusz ukochanego suwerena lepszego sortu legł w gruzach. Decyzja PiS o zwrocie nagród wypłaconych sobie przez rząd jest znamienną ale też jedną z serii spektakularnych porażek tego szkodliwego dla Polski ugrupowania w ostatnim czasie. Gdyby Kaczyński rzeczywiście miał siłę i charyzmę do przekonywania wyborców, to w trosce o tworzenie warunków prawidłowego funkcjonowania państwa powinien powiedzieć mniej więcej tak:

Wynagrodzenia ministrów  i wiceministrów naszego, bardzo dobrze działającego rządu były zdecydowanie za niskie, gdyż częstokroć były niższe od zarobków podległych im pracowników. Były ponadto niewspółmierne do odpowiedzialności jaką zwykle dźwiga się sprawując te urzędy. Tą nie prawidłowość odziedziczoną po poprzednikach należy wyeliminować. Wykorzystanie formy nagród jako sposobu na uzupełnienie tych wynagrodzeń było błędem. Dlatego likwidujemy nagrody dla ministrów i wiceministrów wprowadzając jednocześnie nowy system ich wynagradzania, który będzie eliminował anomalie w systemie płac w administracji, który będzie prosty, jasny i przejrzysty.

Kaczyński tego nie zrobił, a wręcz przeciwnie, rakiem wycofał się ze wszystkiego, co w sprawie nagród publicznie mówili zarówno Premier Morawiecki jak i w słynnym już na cały świat wystąpieniu sejmowym jego poprzedniczka, dziś wicepremier, Szydło. Widać wyraźnie, że Kaczyński nie jest w stanie ciągnąć narodowy wóz w kierunku, który uznaje za słuszny. Potrafi już go tylko pchać, reagując  nerwowo na doraźne sondaże. Ale pchając wóz nie można nim efektywnie kierować. Król jest nagi.

Oczywiście, jak w każdej takiej sytuacji PiS swoją klęskę będzie chciało obrócić w sukces głosząc na prawo i lewo, że słucha ludu. Ale lepiej, żeby słuchał ludu PRZED decyzjami a nie PO.

Gdyby przykładowo PiS zapytało o społeczne poparcie dla projektu ustawy „degradacyjnej’, to być może nie uchwaliłoby tego knota w ogóle. Przy tej okazji nasuwa się jednak pytanie: skoro ponad połowa społeczeństwa jest przeciwna tej ustawie, to jaka jest na jej temat opinia kadry oficerskiej polskiego wojska? Żaden z dziennikarzy tego nie docieka – a szkoda. Nie można wykluczyć, że właśnie opinia tej grupy społecznej zaważyła na nieoczekiwanej decyzji zwierzchnika sił zbrojnych o zawetowaniu ustawy.

Powracając do nagród. Jeszcze niedawno Kaczyński zachęcał zmierzającą do sejmowej mównice Beatę Szydło do „pokazania pazurków”, a dzisiaj PiS praktycznie przekreśliło jej szansę jako kontrkandydata Dudy na fotel prezydencki w najbliższych wyborach.  To i inne zachowania polityków PiS pokazuje jak dramatyczne walki toczą się w jego szeregach i jak bardzo Kaczyński przestaje panować nad sytuacją Próbując odzyskać zdolność kierowniczą ucieka się do co raz bardziej radykalnych decyzji, które jednak tylko spotęgują te konflikty. Czyżby syndrom pożaru w burdelu? Oby.

Angielskie powiedzenie głosi: „Jesteśmy za biedni, aby było nas stać na tanie rzeczy”. Ci sami Anglicy powiadają: „Ministrowie przychodzą i odchodzą”. Polski nie stać na rządy słabo wynagradzanych nieudaczników, ludzi bez kompetencji i umiejętności,  którzy siłą rzeczy swój pobyt w ministerialnym gabinecie postrzegać będą przez perspektywę swojej pracy po zdaniu urzędu. Mówiąc wprost: deklaracja Kaczyńskiego wzmacniać będzie gotowość władzy do zachowań korupcyjnych, na przykład w formie większej życzliwości dla różnego rodzaju lobbystów.  A przecież świat zna dobre rozwiązania w tym zakresie. Niechby PiS spojrzał choćby na to jak kwestia wynagrodzeń regulowana jest w administracji Unii Europejskiej. W całej administracji, z komisarzami, sędziami trybunałów włącznie, obowiązuje drabinka 16 poziomów zaszeregowania. Przedziały wynagrodzenia są jawne i sztywne. Każdy wie ile zarabia i ile będzie zarabiał po ewentualnym awansie. Oczywiście nie ma w tym systemie żadnych nagród. To nie sztuka przeanalizować ten system, zbadać relacje płacowe pomiędzy poszczególnymi szczeblami zarządzania i wprowadzić podobne relacje w Polsce.  Podkreślam słowo relacje, gdyż one są nawet ważniejsze od wartości bezwzględnych tym bardziej, że osiągnięcie takiego samego poziomu płac długo jeszcze nie będzie możliwe. Niestety, decyzja w sprawie nagród nie tylko doraźnie, na czas PiS-u u władzy, zamraża zaniedbaną od lat kwestię regulacji wynagrodzeń kadry kierowniczej państwa. Tą decyzją PiS wiąże ręce swoim następcom skazując polską administrację na wieloletnią negatywną selekcję w doborze tych kadr, na dalszą deprecjację stanowisk rządowych i pozycji społecznej parlamentarzystów wzmagając jednocześnie zachęty do korupcji i do innych patologii.

Rozrzutność pod płaszczykiem patriotyzmu

W 2004 r. Europejski Trybunał Obrachunkowy prowadził kontrolę wykorzystania środków pomocowych z programu TACIS w Rosji. Jednym z warunków udzielenia pomocy Unii Europejskiej na realizację konkretnych projektów jest visibility (widoczność), czyli zamieszczenie publicznych informacji o tym, że UE współfinansuje dany projekt w takiej to a takiej wysokości. Jeden z projektów dotyczył oznakowania morskiej drogi wodnej w okolicach Petersburga. Audytorzy z ETO nie bez zdziwienia ustalili, że w tym wypadku warunek visibility spełniony został przez umieszczenie na małych bojach (finansowanych przez Unię), kołyszących się na morskich falach kilkaset metrów od lądu niewielkich tabliczek ze stosownym tekstem. Był ten incydent asumptem do wielu żartów w Trybunale. Prawie o nim zapomniałem, ale potwierdza się, że inwencja ludzka jest nie do ogarnięcia. Oto „visibility” a la polacca.

Jak donoszą otóż media, za marne 20 milionów PLN Rząd RP, za pośrednictwem Polskiej Fundacji Narodowej,  zapewni visibility naszego kraju na morzach i oceanach całego świata! Wieloryby, rekiny, tuńczyki, śledzie a nawet miałki plankton kłuty będzie w oczy wspaniałym, czerwonym jachtem „Polska 100” z białym orłem (bez korony!) dzielnie prującym fale. Ten sarkazm jest tylko częściowy. Kilka miesięcy zajmie jachtowi „czyste” pływanie po morzach i oceanach. Ile dokładnie? Trudno powiedzieć. W wyścigach regatowych opłynięcie kuli ziemskiej na dystansie około 25.000 mil zajmuje około 3 miesięcy. „Polska 100” zamierza przepłynąć 40.000 mil, a więc minimum pół roku pływania. Reszta: wizyty w portach i udział w ważnych regatach. Jeżeli założyć, że postój w porcie trwa min. 4 dni (efektywnie dwa dni na prezentację polskiej historii, kultury, innowacyjnej gospodarki, itp.) to ponad rok jacht będzie stał przy nabrzeżach.

A teraz poważnie. Moim zdaniem jest to idea z gruntu chybiona.  W projekcie wartym – na dzień dzisiejszy – 20 mln zł nie przewidziano żadnych kryteriów oceny jego efektywności. Ot, popływamy sobie i będzie dobrze! Musi być dobrze bo popływamy w narodowych barwach z orłem na kadłubie, pod wodzą złotego medalisty olimpijskiego! Oczywiście reżimowe media staną na głowie, aby ich odbiorcom prezentować jacht „Polska 100” kilka razy dziennie (bezkosztowo?) i przekonywać o niebywałym sukcesie propagandowym. Ale będzie to tylko propaganda skierowana do tych, którzy na ogół wiedzą, że Polska w 1918 r. niepodległość odzyskała. Jednak kosztorys musi być otwarty, gdyż nie da się przewidzieć niespodziewanych napraw, remontów uzupełnień. Obsadę osobową stanowić ma: „25 członków załogi i kilka osób do obsługi na lądzie”. Ale z pewnością bez mocnego zaangażowania się polskich ambasad, konsulatów się nie obejdzie. Oczywiście bezkosztowo.

Nie wiadomo co ma być głównym celem tych wypraw morskich. Z jednej strony mówi się o uczestnictwie i sukcesach w najbardziej prestiżowych regatach morskich, ale z drugiej o opłynięciu kuli ziemskiej i zawinięciu w ciągu dwóch lat do 100 portów. Moim zdaniem cele te są nie do pogodzenia, chyba, że starty w regatach będą wyłącznie po to tylko, aby w nich „zauczestniczyć”. W regatach takich bierze udział zwykle ponad setka najlepszych jachtów i najlepszych załóg. Wszystkie rzecz jasna mają sponsorów i z każdym związana jest potężna kampania marketingowa. Firma finansuje jacht, załogę i ekipę PR, aby zdjęciami i filmami z regat wzbogacić swoja kampanię marketingową POZA miejscem i czasem regat. Tam bowiem, w portach, wśród setki nie mniej wspaniałych jachtów, żadnej skutecznej, na szerszą skalę promocji się nie przeprowadzi. Polskiej też.

Jedyną okolicznością sprzyjającą, w ograniczonej jednak skali, promocji Polski będzie wyłącznie wygranie którychkolwiek z największych regat. Czy są na to jednak realne szanse? Po pierwsze – jak już zostało powiedziane cel ten kłóci się z innym celem, którym jest „zawijanie jachtu do portów”. Po drugie jacht „Polska 100” to używany jacht SFS II, zbudowany prawdopodobnie w 2011r. Nie wygrał do tej pory żadnych z najbardziej prestiżowych wyścigów żeglarskich. Po trzecie wreszcie jachtem „Polska 100” dowodzić ma wielce zasłużony dla polskiego żeglarstwa, złoty medalista olimpijski Mateusz Kusznierewicz – szacunek. Czy jednak podoła on zadaniu? Wszak największe swoje triumfy święcił w jednoosobowej klasie Finn, oraz – mniejsze – w dwuosobowej klasie Star. Czy będzie w stanie stawić czoła starym wyjadaczom z Sydney-Hobart czy Newport – Bermuda dowodzącym sprawdzonymi, doświadczonymi załogami? Zobaczymy. Póki co wiemy jedno: z kasy takich spółek Skarbu Państwa jak Enea, Energa, PGE, Lotos, Tauron, PKN Orlen, PGNiG, PZU, PKO BP,KGHM czy PKP) wypłynie plus minus 20 milionów złotych. To oczywiście kropelka w ich budżetach i zwykły obywatel, klient tych spółek nawet ich nie zauważy w cenach płaconych za usługi.

Na zakończenie jeden z wpisów na forum.multimedia.pl:

Żądam, ŻĄDAM wstrzymania tej dotacji. Gdzie ta promocja będzie, w portach? Czy którykolwiek dziad borowy z PFN był kiedykolwiek w porcie?! Ja byłem: zbiry, szmuglerzy, kur…, Filipińczycy, zalani marynarze, Rosjanie, Polacy, zgraja ludzi, którzy mają wywalone na kraj i banderę, byle kasa na koncie się zgadzała. Wśród nich ma być promocja? Co to w ogóle za nonsensowny pomysł? Co to za bzdury?!

Sztuczna inteligencja – sztuczne wybory

W toczącej się publicznej dyskusji na temat wykorzystywania informatyzacji, a zwłaszcza sztucznej inteligencji w kampaniach wyborczych przewijają się dwa wątki: rosyjski i amerykański. Wątek rosyjski jest eksponowany w polskich mediach bardzo mocno, chociaż na ogół oparty jest on na wielopiętrowych poszlakach i domniemaniach. Wątek amerykański, wyraźnie zaniedbywany, ma tymczasem bardzo mocną podbudowę faktograficzną. Ostatnio, za sprawą zachodnich mediów zaczęto znowu mówić o Cambridge Analytica – jednej ze spółek angażujących się w procesy wyborcze różnych państw. Dla głębszego zrozumienia problemu oraz przyszłych – mam nadzieję – doniesień postanowiłem zamieścić tłumaczenie artykułu, jaki ukazał się w The Observer w lutym 2017 r. The Observer opublikował go pomimo tego, że jak informuje w podtytule, artykuł jest przedmiotem skargi prawnej Cambridge Analytica i SCL.

 

Carrole Cadwallard

26.02.2017

Ujawnione: jak amerykański miliarder pomagał we wspieraniu Brexitu

Robert Mercer, który finansował Donalda Trumpa, odegrał kluczową rolę w „lewych” poradach dotyczących korzystania z danych Facebooka

…..

( Artykuł ten jest przedmiotem skargi prawnej w imieniu Cambridge Analytica LLC i SCL Elections Limited)

Amerykański miliarder, który wspierał finansowo kampanię prezydenta Donalda Trumpa, odegrał kluczową rolę w kampanii na rzecz opuszczenia UE przez Wielką Brytanię, dowiedział się Observer.

Okazało się, że Robert Mercer, miliarder z funduszów hedgingowych, który pomógł sfinansować kampanię Trumpa i który – jak ujawniono w ten weekend – jest jednym z właścicieli prawicowej sieci News Breitbart, jest wieloletnim przyjacielem Nigela Farage’a. Skierował on (do Wielkiej Brytanii J.U.) swoją firmę zajmującą się analizą danych, w celu udzielania fachowego doradztwa kampanii Leave na temat tego, jak pokierować niezdecydowanymi wyborcami za pośrednictwem Facebooka. Była to darowizna usług, która nie została zgłoszona brytyjskiej komisji wyborczej.

Cambridge Analytica, filia brytyjskiej firmy, SCL Group, która ma 25 lat doświadczenia w wojskowych kampaniach dezinformacyjnych i „zarządzaniu wyborami”, twierdzi, że używa najnowocześniejszych technologii do budowania intymnych profili psychometrycznych wyborców, aby znaleźć i celować w ich emocjonalne wyzwalacze. Ekipa Trumpa zapłaciła firmie ponad 6 milionów USD (4,8 miliona GBP), aby dotrzeć do niezdecydowanych wyborców. Teraz okazało się, że Mercer wsparł  tą firmą – w której ma duży udział –  również Farage’a.

Dyrektor d.s. komunikacji  Leave.eu, Andy Wigmore, powiedział Observer, że długoletnia przyjaźń Nigela Farage’a i rodziny Mercer sprawiła, że Mercer zaoferował swoją pomoc – za darmo – kampanii Brexit ze względu na wspólne cele. Wigmore powiedział, że (Mercer) wprowadził Farage i Leave.eu do Cambridge Analytica: „Byli szczęśliwi mogąc pomóc. Ponieważ Nigel jest dobrym przyjacielem Mercerów, Mercer przedstawił ją nam. Powiedział: „Oto ta firma, która naszym zdaniem może ci się przydać”. Podobieństwo tego,  co oni próbowali robić w Stanach Zjednoczonych do tego, co my próbowaliśmy zrobić, było ogromne. Podzieliliśmy się wieloma informacjami.”

 

Strategia obejmowała zbieranie danych z profili na Facebooku i na innych mediach społecznościowych, a następnie wykorzystywanie uczenia maszynowego do „rozprzestrzeniania” ich w tych sieciach. Wigmore przyznał, że technologia i poziom informacji zebranych od ludzi był „przerażający”. Powiedział, że kampania wykorzystała te informacje w połączeniu ze sztuczną inteligencją, aby zdecydować, kogo skierować na wysoce zindywidualizowane reklamy i zbudował bazę danych ponad miliona osób, w oparciu o porady dostarczone przez Cambridge Analytica. Dwa tygodnie temu Arron Banks, założyciel Leave.eu, stwierdził w serii tweetów, że Gerry Gunster (ankieta Leave.eu) i Cambridge Analytica z AI  (sztuczną inteligencją, J.U.) „światowej klasy” pomogły im osiągnąć „niespotykany poziom zaangażowania”. „AI wygrała to dla  Leave,” powiedział.

Zgodnie z prawem wszystkie darowizny rzeczowe o wartości ponad 7500 GBP należy zgłosić komisji wyborczej. Rzecznik powiedział, że nie złożono żadnej darowizny od firmy lub Mercer do Leave.eu.

Brittany Kaiser, pracownica Cambridge Analytica / SCL, pojawiła się na panelu podczas konferencji prasowej Leave.eu, aby wyjaśnić technologię stojącą za kampanią. A w dokumentach złożonych w komisji Leave.eu informował, że Cambridge Analytica był ich „strategicznym partnerem”. Observer donosił w grudniu, że Cambridge Analytica pracował nad kampanią Leave.eu i w związku z tym otrzymał list z kampanii mówiący, że to nieprawda. Później napisał: „To (CA, J.U.) amerykańska firma z siedzibą w USA. Ona nie działała w brytyjskiej polityce.” W zeszłym tygodniu odmówiła komentarza, czy CA przekazała usługi Leave.eu.

Leave.eu odmówiła wyjaśnienia, dlaczego nie zgłosiła do komisji wyborczej żadnej darowizny w formie usług.

Mercer – i jego córka Rebekah – stają się głównymi postaciami w kwestii przewagi Trumpa i, jak Observer wyjaśnia dzisiaj, strategicznego zakłócenia głównego nurtu mediów. Mercer jako genialny informatyk, był pionierem prac nadz AI w IBM i zarobił miliardy na Renaissance Technologies, funduszu hedgingowym specjalizującym się w automatycznym handlu. Oprócz finansowania kampanii Trumpa, zachęcał Trumpa do zaangażowania dwóch kluczowych doradców – Steve’a Bannona i Kellyanne Conway – a w sobotę Washington Post ujawnił go jako jednego z właścicieli Breitbart. Rola Bannona w administracji Trumpa jest coraz częściej badana, ale do tej pory związek Mercera uniknął tego samego szczegółowego badania – szczególnie w odniesieniu do mediów.

Breitbart, który stał się wiodącą platformą dla prawicowej alternatywy, jest tylko jedną z serii inwestycji, których celem jest zmiana krajobrazu medialnego i poglądów politycznych nie tylko w USA, ale także w Wielkiej Brytanii. Brytyjska wersja Breitbart została uruchomiona w 2014 roku. Bannon powiedział wówczas New York Times wyraźnie o zamiarze wpływania na nadchodzące wybory powszechne. On i Farage byli bliskimi przyjaciółmi od co najmniej 2012 roku, a strona (Breitbart, J.U.) była dla UKIP (Partia Niepodległości Zjednoczonego Krolestwa, J.U.) ważną cheerleaderką, wraz ze swoim redaktorem Raheem Kassam, w pewnym momencie pracującym jako główny doradca Farage.

Do tej pory nie było jednak wiadomo, że Mercer wyraźnie próbował wpływać na wynik referendum. Korzystając z porady Cambridge Analytica, Leave.eu zgromadził ogromną bazę danych stronników tworząc szczegółowe profile ich życia poprzez dane open source zbierane przez Facebooka. Następnie kampania wysłała ludziom tysiące różnych wersji reklam w zależności od tego, czego się dowiedziała o ich osobowościach.

Wiodący ekspert w zakresie wpływu technologii na wybory nazwał te rewelacje „niezwykle niepokojącymi i dość groźnymi”. Martin Moore, z King’s College London, powiedział, że „Nieujawnione wsparcie jest niepokojące. Podważa to całą podstawę naszego systemu wyborczego, gdyż powinniśmy mieć równe szanse”.

Ale szczegóły dotyczące tego, jak ludzie byli kierowani tą technologią, wywołały poważniejsze pytania – powiedział. „Nie mamy pojęcia, co ludziom pokazywano, a co nie, co sprawia, że jest to naprawdę złowrogie. Może nie, ale nie wiemy. Nie ma możliwości publicznej kontroli. Uważam to za istotne zakłócenie i powód do poważnego niepokoju.”

xxx

Komentarz: Informacje w sprawie rzeczywistego wpływu amerykańskich polityków kampanię w sprawie wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej zebrane i ujawnione przez The Observer są bardzo istotne. Czy jednak doczekamy się ich wyjaśnienia? Już dzisiaj ta poważna sprawa „przykryta” została największym po 1989 roku kryzysem dyplomatycznym. A przecież nie chodzi tu tylko o legalność brytyjskiego referendum, ale o nową rzeczywistość, w której o wyborach decydować będą nie programy, rzeczowość argumentów i osobowości kandydatów a słabości i słabostki wyborców. Rozum idzie spać.

A jeśli to nie Rosja?

Dawno temu, ucząc się angielskiego z nagrań wybitnych Brytyjczyków trafiłem lekcję z Margaret Thatcher, w której wspomina radę jej ojca: „Nigdy nie rób czegoś tylko dlatego, że inni to robią”. Dewiza ta odnosi się nie tylko do czynów, ale – i to chyba ważniejsze – do myślenia.

Wina Rosji w próbie otrucia jej byłego agenta w Wielkiej Brytanii została przez międzynarodową opinię publiczną przesądzona. Politycy jak jeden mąż deklarują swoją wrogość do Rosji, zapowiadają sankcje gospodarcze i dyplomatyczne. Media też podają jeden tylko ton: Rosja. Prezentowanie rezerwy choćby do tej opinii jest podwójnie niebezpieczne: można zostać uznanym za większego czubka, niż osoba utrzymująca, że Ziemia jest płaska, ale też – co już przestaje być żartem – można zostać posądzonym o rusofilstwo, a więc o działanie wbrew polskiej racji stanu. Polska PiS-u uznała przecież Rosję za swojego największego wroga.  No, ale jeżeli rozum krzyczy: „walnij się w czoło, idioto!” to co mam robić? Milczeć? Dawać sobie wciskać kit?

Można stracić wszystko, ale nie można dać sobie odebrać prawa do racjonalnego rozumowania. Nie pojmie tego osoba, której nie dane było przyswoić sobie zasad logicznego myślenia, lub zepsuty do szpiku kości, cyniczny polityk, dla którego dwa dodać dwa może być pięć albo i piętnaście. Poddanie całej afery Skripala testowi racjonalności jest jednak bardzo ważne, gdyż jej skutki polityczne i gospodarcze mogą zaciążyć na Europie na wiele lat. Ale za lat kilka wszyscy zapomną już o Skripalu, o aferze. Może nawet ktoś powie słowo „przepraszam”. Co się stanie, to się jednak nie odstanie.

W światowym mainstreamie powiązanie Rosji z próbą otrucia (polskie media nagminnie mówią o otruciu – pewnie przypadkiem) zaczęło się od słynnego wystąpienia Premier May, w którym użyła ona słowa „noviczok” dla określenia użytej trucizny i jako prawdopodobnego zleceniodawcę wskazała Rosję. Nikt nie zaprzątał sobie głowy poważnymi odpowiedziami na pytanie o cel takiej akcji Rosji w przeddzień wyborów prezydenckich, o sensowność likwidacji byłego agenta, który już dawno sprzedał Brytyjczykom i Amerykanom to co miał do sprzedania, czy o racjonalność użycia trucizny, którą ponoć posiadała tylko Rosja (to więcej niż pozostawienie kodu DNA na miejscu zbrodni). Wybór sposobu zabójstwa – użycie broni chemicznej w miejscu publicznym, a więc narażenie się na bardzo ważki zarzut działalności terrorystycznej również ma zapewne świadczyć bądź o prawdziwym obliczu Moskwy, bądź o bezdennej głupocie Rosjan, bądź o jednym i drugim. Brytyjskie władze odmówiły udostępnienia Rosji próbek do badań. Powołano ONZ-owski międzynarodowy zespół ekspertów do zbadania tej sprawy, ale bez przedstawicieli Rosji. Zespół nie rozpoczął jednak jeszcze pracy, a już sypnęły się deklaracje najważniejszych euro-atlantyckich polityków. Polska też swoją nogę do podkucia podstawia i „bezapelacyjnie” popiera stanowisko Wielkiej Brytanii, starając się jednocześnie o rolę koordynatora międzynarodowych sankcji względem naszego wschodniego sąsiada.

Gdy okazało się, że podobną bronią chemiczną dysponują inne kraje, w tym USA i Wielka Brytania, władze brytyjskie stanowczo odrzuciły tezę o wątku brytyjskim, stwierdzając, że „ich broń przechowywana jest z zachowaniem najwyższych standardów bezpieczeństwa”. Przyznały więc, że taką broń mają. A inne kraje? Wyniośle milczą. Być może Rosja, albo ktoś z Rosji, stoi za tymi wydarzeniami. Skala jednak zapowiadanych sankcji i ich skutków wymaga jednak bezspornego wykazania, że tak jest.  Tym bardziej, że już wiele razy nasze społeczeństwa były po prostu oszukiwane. Przypomnieć można choćby trwającą dwa lata amerykańską prowokację z lat 1981 -83, polegającą na mistyfikacji penetracji wód przybrzeżnych Szwecji przez radzieckie okręty podwodne. Sprawa została szczegółowo przedstawiona w dokumencie filmowy „Tajna wojna Reagana” D. Pohlmanna. Ciekawostką w tym dokumencie jest wzmianka o tym, że powołana przez Reagana do podobnych prowokacji przeciwko ZSRR tzw. Komisja d.s. Dezinformacji nie została rozwiązana. Działa nadal? Pod zmienioną nazwą?

Nie można też zapominać o świadomym okłamywaniu europejskich mężów stanu przez USA w sprawie broni masowego rażenia będącej rzekomo w posiadaniu Husajna, w celu przyłączenie się do amerykańskiej interwencji w Egipcie i nadanie jej międzynarodowego charakteru. Kajał się przez to publicznie Tony Blair, kajał się też Prezydent Kwaśniewski. I co? Żadnych wniosków?

W swojej ostatniej wypowiedzi, uzasadniającej stanowisko Francji, prezydent Macron stwierdził, że „nie ma bardziej racjonalnego wytłumaczenia próby zabójstwa Skripala niż prze Rosję”. Jeżeli tak jest, to argumenty za tym powinny zostać upublicznione, w przeciwnym razie, wśród ludzi nawykłych do racjonalizmu, zrodzi się podejrzenie, że chodzi o coś zupełnie innego, a opinia publiczna podlega masowej manipulacji. A chodzić może o wiele rzeczy. Na przykład o pretekst do dalszej politycznej i militarnej integracji Europy (nic tak nie integruje jak wspólny wróg), o powód do akceptacji zwiększonych wydatków na zbrojenia, o doraźne odwrócenie uwagi opinii publicznej od innych, bieżących problemów. Może też chodzić o wytworzenie atmosfery, w której polegnie projekt Nord Stream 2, eliminując konkurencję dla dostaw amerykańskiego gazu do Europy.

O co by nie chodziło, to cena za taką manipulację będzie ogromna. A będzie nią wyeliminowanie z życia publicznego zasady racjonalnego myślenia. Zasada ta i tak poważnie została ostatnio nadwyrężona między innymi przez ujawnienie amerykańskich manipulacji wyborczych, ale publiczne osądzenie jakiegoś państwa bez materialnych dowodów, na podstawie bardzo słabych poszlak może ostatecznie zamknąć pewien ważny rozdział w historii stosunków międzynarodowych.

Dodatkowego smaczku sprawie dodają dzisiejsze doniesienia z Wielkiej Brytanii, jakoby Skripal miał prowadzić korespondencję z Prezydentem Putinem w sprawie swojego powrotu do kraju. Może się więc okazać, że swoją nadgorliwością w antyrosyjskich działaniach Polska jeszcze bardziej utrwali swoją już i tak określoną pozycję międzynarodową.

Czy PiS wygrało dzięki manipulacjom?

Ciekawie rozwija się afera wykorzystywania danych Facebooka do manipulacji kampaniami wyborczymi. Początkowo chodziło o wybory prezydenta USA oraz o kampanię przed brytyjskim referendum w sprawie Berxitu. Pisałem o tym we wpisie „Truchtająca lewica” z maja 2017.  Polskie media nie zajmowały się właściwie tematem – w przeciwieństwie do prasy amerykańskiej i brytyjskiej. Głównym bohaterem tej zachodnich mediów był do niedawna amerykański miliarder, jeden z głównych sponsorów kampanii Trumpa – Robert Mercer. W ostatnich tygodniach skandal wybuchł ze wzmożoną siłą, a to za sprawą ujawnienia w nim roli spółki Cambridge Analytica oraz przekazywania tej spółce, ponoć dla celów naukowych, danych dziesiątków milionów użytkowników Facebooka, wykorzystywanych następnie przez CA do profilowania kampanii wyborczych.  Przesłuchania w Senacie USA, dwa dochodzenia w Wielkiej Brytanii, w tym jedno przed Komisją Wyborczą, prawdopodobnie w sprawie nielegalnego finansowania przez Mercera kampanii lidera brytyjskich eurosceptyków Nigela Farage’a.

Polskie media ożywiły się ostatnimi dniami koncentrując się na aspekcie „wycieku” danych z Facebooka. A szkoda. Jak wynika z doniesień zachodnich mediów konsultingowa firma Cambridge Analytica – czarny bohater tego dramatu – „praktykowała” nie tylko w USA i Wielkiej Brytanii. Mowa jest o innych państwach, w tym również o „jednym z państw wschodniej Europy” oraz o znacznie szerszym zakresie usług jak rozpowszechnianie „fake-news”, dyskredytacja przeciwników politycznych i  tym podobne.  Z drugiej strony po Polsce od dawna krąży pogłoska, że Prawo i Sprawiedliwość wspierane było w swoich kampaniach przez jakąś amerykańską firmę doradczą. Czyżby była nią Cambridge Analytica? Nie byłoby więc od rzeczy, aby tym właśnie wątkiem zainteresowali się Polsce dziennikarze śledczy, choćby po to, aby upewnić Naród, że to nie Polska była tym tajemniczym „krajem z Europy wschodniej” i że nie PiS był beneficjentem podejrzanych praktyk podejrzanej amerykańskiej spółki.

Jak ujawnia dzisiaj The Guardian, spółka-matka Cambridge Analytica, amerykańska firma SCL Group, już w 2013 roku otrzymała od brytyjskiego Ministerstwa Obrony status „List X”, upoważniający ją do dostępu do tajnych dokumentów. Było to związane z realizacją dwóch projektów wspólnie z ministerstwem, w tym Projektu DUCO, służącemu analizie reakcji społeczeństwa na niektóre rządowe metody komunikacji. Dochodzenia w tej sprawie domaga się między innymi przewodniczący komisji spraw wewnętrznych brytyjskiego parlamentu. Mając na uwadze wielce zażyłe ostatnio stosunki pomiędzy Novgorodzką a Downing Street warto zadać też pytanie na ile rząd pisowski korzysta z doświadczeń brytyjskich kolegów, na ile wykorzystuje poufne dane osobowe do modelowania swojej techniki przekazu, na ile korzysta z amerykańskich technik społecznej manipulacji.

Przeprosić Naród!

Udany wielce, pełen nadziei, mamy pierwszy dzień wiosny! Dwie spektakularne klęski Prawa i Sprawiedliwości jednego dnia! Oliwa na wierzch wypływa.

Dziennikarze TOK FM dotarli do raportu powołanego przez Ziobrę zespołu ekspertów w sprawie katastrofy smoleńskiej. Raport jest, prokuratura ujawnić go nie zamierza – ponoć, aby nie psuć kwietniowych obchodów na Krakowskim Przedmieściu. Komisje sejmowe, które miały się sprawą zajmować odwoływane są bez uzasadnienia. Ale jak ustalili dziennikarze raport nie pozostawia złudzeń: nie było wybuchu, samolot rozbił się wskutek zderzenia z ziemią. Innymi słowy w podstawowych kwestiach zgodny jest z ustaleniami komisji Millera.

Na usta ciśnie się więc pytanie: kto przeprosi Naród za lata kłamstw i oszustw. Kto przeprosi tych, którzy głosowali na PiS kierowani histerią rozpętaną wokół tej katastrofy przez kapłanów smoleńskiej religii. Kto przeprosi tych Polaków, którym odmawiano patriotyzmu, pomawiano o agenturalną działalność tylko dlatego, że nie dawali wiary bredniom Macierewicza i jego fachowców od puszek po piwie i serdelkach. Kto wreszcie przeprosi członków Komisji Millera za hektolitry pomyj, jakie na nich wylała pisowska propaganda po to tylko, aby nie dyskutować o faktach. Kto przeprosi Polaków za gorszący spektakl międzynarodowy, za miliony złotych wyrzuconych w błoto.

Jest za co przepraszać! I jest osoba, która to powinna uczynić, od której należy tego żądać! To Jarosław Kaczyński. Powinien publicznie przeprosić, pokajać się i na zawsze zniknąć z polskiej sceny politycznej. A prokuratura Ziobry niech nie ukrywa tego raportu. Niech da wreszcie Kaczyńskiemu szansę na dojście do prawdy. Na dojście i na odejście. Zło bowiem jakie wyrządził Polsce z uporem wręcz szaleńczym przekonując ludzi do tezy o zamachu ma wymiar historyczny,  jest przeogromne.

Ale to nie jedyny dobry dla Polski znak pierwszego dnia wiosny. Rząd cały z Morawieckim na czele od miesięcy grzmiał o Białej Księdze w sprawie stanu demokracji i wymiaru sprawiedliwości w Polsce, która rzucić miała na kolana całą Brukselę i okolice. Główna linia pisowskiego ataku na Komisję Europejską zasadzała się na ilustrowaniu, że „w innych europejskich krajach jest podobnie, więc czego się czepiacie”. PiS rzeczywiście kieruje się zasadą, że „komu Bóg dał władzę, temu dał i rozum” i myślało, że z międzynarodowej opinii publicznej będzie mógł robić wariata podobnie jak z częścią polskiego społeczeństwa. Już u podstaw tej zasady tkwił przecież podstawowy błąd: rozwiązania w Polsce powinny być zgodne z polską Konstytucją, a nie z konstytucjami Hiszpanii, Niemiec, Holandii czy jakiegokolwiek innego państwa. Ale co tam Konstytucja! To przecież dla Nowogrodzkiej tylko świstek papieru! Białą Księgę wysłano i o dziwo, została ona uważnie przeczytana. I właśnie dzisiaj ministrowie spraw zagranicznych państw, będących wzorem dla PiS, zdystansowali się (żeby użyć dyplomatycznego określenia) od dzieła Czaputowicza, Ziobry i Morawieckiego. Bezlitośnie wskazali na nieprawdy i uproszczenia zawarte w tym dziele zbiorowym. Rząd PiS udaje, że pada deszcz i ogłasza, że będzie odpowiadał na każde pismo Komisji Europejskiej i że jest gotowy do dalszych wyjaśnień. Co tu jednak wyjaśniać? Za ten niebywały skandal, za ośmieszanie Polski na świecie przez ekipę Kaczyńskiego Narodowi też należą się przeprosiny. Szczere, z należytą pokutą włącznie.

 

Pod prąd

Opozycja i większość mediów używają sobie do woli na rządzącej partii na okoliczność ujawnionych nagród dla tzw. „R”-ki czyli ministrów oraz osób zajmujących stanowiska sekretarzy i podsekretarzy stanu, bądź stanowiska im odpowiadające w innych instytucjach państwowych. Skumulowane wartości nagród rocznych robią wrażenie, biją po oczach i nie ma dosłownie godziny aby gdzieś w mediach temat ten się  nie przewinął. Cel jest oczywisty: zdyskredytować rządzących w oczach „suwerena”, obnażyć ich obłudę, dwulicowość i pazerność. Cel oczywiście szlachetny, patriotyczny wręcz, ale…

Obecny dramat naszego kraju w tym się między innymi zasadza, że praktyka „dobrej zmiany” w wykonaniu Prawa i Sprawiedliwości kompromituje zmianę jako taką, zmianę, jako niezbędny, trwały mechanizm doskonalenia funkcjonowania państwa, niezależnie od rządzącej opcji. Nic nie jest doskonałe: zmieniają się okoliczności, możliwości, oczekiwania. Stałe analizowanie sytuacji i proponowanie zmian powinno być chlebem powszednim rządzących. Czy należało usprawnić działalność Trybunału Konstytucyjnego? – Należało. Czy należało usprawnić działania sądów i prokuratur? – Należało. Czy należało zreformować służbę zdrowia, szkolnictwo ? – Oczywiście, że należało. Itd., itp. Ale nie należało pod pretekstem zmian rujnować państwa, podkopywać jego konstytucyjnych fundamentów i świadomie dzielić obywateli.

Praktyka PiS wprowadzania tzw. „dobrych zmian” szybko obnażyła jednak prawdziwe intencje tego politycznego ugrupowania. PiS nie traktuje zmian jako celu. PiS naturalną potrzebę doskonalenia państwa traktuje wybitnie instrumentalnie, jako narzędzie do zdobycia poklasku elektoratu dziś, teraz, jako taran, który ma mu otworzyć drogę do upragnionej większości konstytucyjnej w parlamencie. Dopiero potem nastąpią prawdziwe zmiany.

Ale władza PiS też się skończy, choćby dlatego, że jedną z cech władzy jest jej żrący charakter. Władz niszczy przede wszystkim sprawujących władzę – jeżeli nie są oni wyposażeni we właściwe środki ochronne. W Polsce nie byli i nie są i już dzisiaj widać oznaki korozji niegdysiejszego monolitu pisowskiego pod wpływem ciężaru władzy. Po PiS przyjdą jednak inni i będą musieli posprzątać. I co? Rzucą hasło „Prawdziwa dobra zmiana”? Polska pęknie z śmiechu. Nikt im nie uwierzy, a z pewnością społeczna nieufność będzie wielka. I na tym polega największe zło, jakie krajowi czyni Prawo i Sprawiedliwość: podkopywanie społecznej ufności w to, że demokratycznie wybrana władza potrafi prawidłowo zdiagnozować problemy, zaproponować zmiany i przeprowadzić je w ten sposób, że będą umacniały państwo i społeczeństwo a nie je osłabiały.

Afera z nagrodami w rządzie może być wymownym przykładem jak trudno będzie o prawdziwe dobre zmiany. PiS odziedziczył „po przodkach” fatalny system wynagradzania osób zajmujących kierownicze stanowiska w państwie. U podstaw tego systemu legło irracjonalne założenie, że lud będzie tym mocniej kochał rząd im ten rząd będzie mniej zarabiał i im bardziej będzie siermiężny. Wprowadzono więc właściwie permanentne zmrożenie płac ministrów i wiceministrów, co spowodowało już dawno rozjechanie się ich płac z płacami szefów podległych im jednostek. Absurdalna jest też sytuacja, gdy minister, czy wiceminister ponoszący odpowiedzialność przed NIK-iem, prokuratorem i historią, z racji podejmowanych decyzji o wartościach dziesiątków miliardów złotych, otrzymuje wynagrodzenie niejednokrotnie niższe niż prezydent małego miasta czy nawet wójt gminy. Mechanizm rocznych ( a właściwie kwartalnych) „nagród” stanowił pewną protezę dla tego systemu, ułomnym sposobem na zapewnienie prawidłowych relacji płacowych. Ułomnym, gdyż systemowo deprecjonował pojęcie nagrody, jako finansowego wyrazu uznania za wybitne osiągnięcia.

System płac powinien być powiązany z osobistą odpowiedzialnością osoby zajmującej publiczne stanowisko. Ministrowie i wiceministrowie, premierzy, prezydenci powinni zarabiać godnie, aby nie być niemal „ubogimi krewnymi” w instytucjach, którymi kierują i za które ponoszą odpowiedzialność. Wydaje się, że przykładowo, współczynnik 1,3 płacy dyrektora departamentu dla wiceministra i 1,5 dla ministra (dla premiera i prezydenta stosownie więcej), przy respektowaniu zasady całkowitej transparentności mógłby być podstawą takiego systemu. Ministrowie powinni zarabiać godnie również po to,  aby podatnik miał pełne moralne prawo rozliczać ich z osiągnięć. Wolę, żeby ministrem była osoba o wybitnych kwalifikacjach i dobrze opłacana niż nieudacznik, który dla prestiżu godzi się na liche wynagrodzenie a urząd traktuje jako odskocznię do dalszej  kariery.

Niestety, rozwój sytuacji wokół wynagrodzeń ministrów nie idzie w tym kierunku. O ile zmniejszenie liczby wiceministrów (wobec powiększenia ich liczby w momencie objęcia rządów przez PiS) to ruch w dobrym kierunku, to już systemowe rozwiązanie grzęźnie w wyimaginowanym moim zdaniem, strachu przed opinią publiczną. 18 wiceministrów złożyło dymisję. Ktoś musiał ich do tego przekonać. Pewnie wielu z nich uczyniło to bez oporów, gdyż w nowym miejscu pracy, na nowych stanowiskach w spółkach skarbu państwa, w zrenacjonalizowanych bankach, zarabiać będą dużo lepiej. Mało tego. Już słychać głosy kolejnych zapaleńców, którzy na fali walki o siermiężność rządu występują z nowymi, bardziej śmiałymi postulatami. Tak właśnie traktować należy idiotyczny ale „pod publiczkę” postulat Kukiz-15 zlikwidowania asystentów ministrów i wiceministrów. Przecież aby właściwie pełnić swój mandat minister, czy wiceminister musi odbywać cały szereg spotkań, głównie w tak zwanym terenie. Kto mu te spotkania przygotuje, zorganizuje, udokumentuje? Biuro podróży? Nie zdziwię się gdy kolejną propozycją będzie likwidacja sekretariatów. Jeden dla wszystkich powinien przecież wystarczyć, a wyborcy radośnie nagrodzą poselską inicjatywę.

Sytuacja więc się nie zmieni zasadniczo i następcy ekipy pisowskiej znów staną przed tym samym problemem, przed koniecznością przeprowadzenia tym razem „prawdziwej dobrej zmiany”. Pewnie, jak wszystkie poprzednie ekipy schowają głowę w piasek. Chyba, że będą mądrze odważni. Do normalności droga daleka.