Świat wielobiegunowy czyli jaki?

Wystąpienie przygotowane na prośbę organizatorów konferencji: „Narodziny wielobiegunowego świata. Konfrontacja czy porozumienie” jaka miała odbyć się w Warszawie 26 listopada 2023 r., a która to konferencja została właśnie odwołana z powodu wycofania się sponsora. No cóż – los lewicy w kapitalizmie.

Próbując w najprostszy sposób odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule konferencji odpowiem wprost: gdybym miał obstawiać: konfrontacja czy porozumienie postawiłbym na konfrontację. Dlaczego? Otóż dlatego, że do porozumienie potrzebna jest wola minimum dwóch stron – do konfrontacji zaś wystarczy wola tylko jednej strony. Dopóki więc główny gracz ekonomiczny i finansowy świata: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej kultywować i eksportować będą ideologię neoliberalną, dopóki hołdować będą tezie ogłoszonej swego czasu przez Miltona Friedmana – guru tej ideologii mówiącej, że kryzysy, te rzeczywiste lub te postrzegane są najlepszą drogą do rozpowszechniania i wprowadzania w życie idei neoliberalnych, dopóty skazani będziemy na niekończące się pasmo konfliktów wybuchających w różnych częściach świata.

O globalizacji napisano już setki, a może i tysiące książek. Najważniejszą, ogólnie podzielaną tezą w nich zawartą jest ta, że globalizacja to już czas przeszły. Nic bardziej mylnego. Nie możemy bowiem zapominać, że prócz globalizacji w sensie gospodarczym przebiega i raczej jest trudno odwracalny proces globalizacji w sensie społecznym. Mam na myśli topnienie przeszkód w komunikowaniu się pomiędzy ludźmi różnych kultur i ras, łatwe rozpowszechnianie się idei i faków, standardów myślenia i zachowania. Tą globalizację trudno będzie powstrzymać – chociaż nie jest to niemożliwe.

Za początek końca globalizacji gospodarczej uznaje się rok 2009, w którym dowodnie okazało się, że świat neoliberalny nie jest w stanie metodami pokojowymi uporać się ze skutkami powszechnego kryzysu zapoczątkowanego upadkiem banku Lehman Brothers, a spowodowanego fałszywą z gruntu lecz radośnie przez finansjerę światową doktryną Alana Greenspana, wieloletniego szefa FED o rozwoju gospodarczym drogą powszechnego zadłużania się. Recesja w Stanach problemy ze spłacaniem długów, a nade wszystko eksplozja gospodarcza ChRL, któremu to państwu przypisano w ramach globalizacji rolę jedynie wykonawcy i dostarczyciela surowców spowodowały, że idea globalnej gospodarki według tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego się wyczerpała. I pojawiło się zasadnicze pytanie: co dalej? Szukający alternatywy dla nowego, opartego na kapitalistycznych zasadach systemu gospodarczego POWRÓCILI do idei systemu wielobiegunowego, czyli takiego, w którym gospodarka światowa zorganizowana jest w kilku klastrach, w każdym z których jedno państwo odgrywa dominującą, przywódczą rolę. Piszę „powrócili” gdyż idea ta jest dosyć stara. Tutaj pozwolę sobie nie podzielić poglądu dr. Szafarza, który w swoim znakomitym eseju „Narodziny świata wielobiegunowego” postawił tezę, że system kolonialny był systemem właśnie wielobiegunowym. Być może tak to wygląda z naszej perspektywy, ale w czasach kolonialnych wszyscy kolonizatorzy działali według tych samych zasad wywodzonych z „naturalnego” prawa białego człowieka do dysponowania życiem i dobrami naturalnymi innych, „kolorowych” narodów. Można więc śmiało utrzymywać, że czasy kolonializmu były czasami gospodarczego świata jednobiegunowego. Powracam do kwestii kolonializmu, gdyż bez jej zrozumienia nie można zrozumieć współczesnych tendencji i prób reaktywowania systemu wielobiegunowego. Dla nas – Polaków – kwestia kolonializmu jest trochę jak bajka z nie z tego świata. Swoją epokę quasi kolonizacji Ukrainy wstydliwie przemilczamy, wypieramy, a kolonizacja Afryki, Ameryki czy Australii kojarzy nam się z „Murzynkiem Bambo co w Afryce mieszka” Old Shattherhandem , a co najwyżej z filmową postacią Kuta Kinte. Tymczasem organizacja państw regionu Morza Karaibskiego CARICOM podejmuje akcję procesowania się z byłymi kolonizatorami o odszkodowania za okres ich panowania. Trzeba wiedzieć, że na Karaiby sprowadzono 10 razy więcej niewolników niż do Ameryki Północnej.  Oszacowana przez CARICOM suma odszkodowań to około 18 bilionów dolarów. Główne roszczenia adresowane są do Wielkiej Brytanii, gdyż jej obywatele byli w zdecydowanej większości właścicielami plantacji na Karaibach. Wprawdzie Wielka Brytania zniosła niewolnictwo w 1834 r i nawet wypłaciła za nie olbrzymie odszkodowania, ale wypłaciła je nie krajom byłych niewolników, ale ich brytyjskim właścicielom. Bardzo wiele rodzin brytyjskich (między innymi rodzina obecnego ministra spraw zagranicznych, byłego premiera, Lorda Camerona) dorobiło się na Karaibach olbrzymich majątków i stanowili oni i stanowią nadal jądro brytyjskiej klasy próżniaczej. Suma wypłaconych odszkodowań była tak wielka, że rząd Wielkiej Brytanii zaciągnąć musiał olbrzymi kredyt bakowy, którego ostatnią ratę spłacił dopiero w 2015 r. W państwach post kolonialnych pamięć o czasach i krzywdach okresu niewolnictwa jest wciąż żywa pomimo nachalnej propagandy, że „wprawdzie było niewolnictwo, ale wprowadziliśmy tam cywilizację” i z pewnością mieć będzie wpływ na wybór dróg rozwoju tych krajów w perspektywie świata wielobiegunowego..

Ale właśnie w XVII wieku powstał w Londynie ruch intelektualny tzw. Lewellerów (wyrównywaczy). Był to ruch bez wątpienia postępowy w kwestiach społecznych i w dzisiejszych czasach jego członków niewątpliwie wyzwano by od „komuchów”. W kwestiach gospodarczych oferował zaś ten ruch model światowej gospodarki wielobiegunowej właśnie, czyli klastrów tworzonych przez bogate państwo-lidera, oczywiście państwo demokratyczne i grupę państw satelickich (Leviatanów), w którym społecznie akceptowana jest zasada: porządek w zamian za ograniczenie demokracji i praw. Odnotować przy tym należy dwie kwestie. Pierwsza to ta, że Levellerzy skończyli marnie – zostali spacyfikowani przez wojska Cromwella. Druga to ta, że jak widać na ich przykładzie idee są wiecznie żywe, i że dotyczy to również innych idei, pączkujących niegdyś na Wyspach –  na przykład idei socjalistycznej.

Po okresie kolonializmu podejmowane były jeszcze inne próby globalizacji światowych relacji gospodarczych. Pamiętamy przecież treść pieśni, której fragment brzmi: „gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. Próbą globalizacji było również słynne porozumienie z Bretton Woods.

We współczesnej dobie ruch ku systemowi wielobiegunowemu rozpoczął się od organizacji BRICS. Proces ten uzyskał nową, nadzwyczajną dynamikę na skutek wojny na Ukrainie. Nikt chyba nie ma już wątpliwości, że konflikt zbrojny Rosja – Ukraina z 2022 r. przekształcił się (został przekształcony?) w militarną konfrontację USA i ich satelitów z tworzącym się nowym porządkiem opartym na idei systemu wielobiegunowego. Trudno przewidzieć jaki będzie finał tej konfrontacji – jednak dynamika rozwoju alternatywy dla amerykańskiego miru zastanawia i skłania wielu analityków do tezy, że pod tym względem powrotu do sytuacji wyjściowej już nie ma. Haniebna teza  Borella o kwitnących ogrodach i dżungli  jeszcze bardziej ten proces przyspieszyła. A więc co nas czeka? Świat wielobiegunowy. Ale co to oznacza w praktyce?

Na razie zapowiada się system dwubiegunowy: Euro-Ameryka vs „sojusz suwerennych państw”. Czy przekształci się on w system wielobiegunowy? Czas pokaże, przy czym wiele tu może zależeć od Europy. Najważniejsze jednak pytanie jest następujące: czy układ wielobiegunowy będzie kolejną odsłoną, kolejną wersją kapitalizmu,  jakąś nową formą relacji pomiędzy człowiekiem, pracą i kapitałem, jakimś mitycznym kapitalizmem z ludzką twarzą?  Czy w układach wielobiegunowych wytworzą się warunki do rozwoju współczesnej, postępowej myśli socjalistycznej, czy też wręcz przeciwnie – za cenę sprawczości systemu zapłacimy demokracją obywatelską? Czy w systemie wielobiegunowym znajdzie się miejsce dla utopistów?

Jeżeli system wielobiegunowy ma być „nowym kapitalizmem”, to okazać się może, że będzie on bardziej konfliktotwórczy niż obecny.

Postulaty postępowych ekonomistów są znane. Odejść należy od mierzenia wzrostu gospodarczego wskaźnikiem PKB na rzecz całego systemu mierników jakości życia. Aby tak się stało państwo musi odzyskać kontrolę nad gospodarką i systemem finansowym, tak, aby podporządkować je nie celowi maksymalizacji zysku, czytaj: zaspokajania żądzy posiadania, nie bezrefleksyjnemu mnożeniu potrzeb człowieka lecz celowi jakim jest zaspokajanie podstawowych potrzeb członków wspólnoty jakimi są: praca, ochrona zdrowia, edukacja, dach nad głową, kultura – wszystko na najwyższym możliwym poziomie. Czy wreszcie system wielobiegunowy będzie kompromisem pomiędzy skutecznością, sprawnością a demokracją obywatelską, czyli innymi słowy usankcjonuje taki lub inny model autokracji??.

Pewne są dwie okoliczności. Pierwsza to ta, że tworzący się system tzw. „suwerennych państw” spaja zdecydowana wola odrzucenia amerykańskiego dolara w rozliczeniach międzynarodowych i wyzwolenia się tym samym spod politycznego i finansowego dyktatu USA. Druga okoliczność to wola wyswobodzenia się spod dyktatu międzynarodowych instytucji finansowych i dyktatu dużych międzynarodowych korporacji wzmacniając tym samym tendencje nacjonalistyczne. Reszta osnuta jest mgłą. Pewnym jest też to, że system najpierw dwubiegunowy, a później wielobiegunowy wywróci całą dotychczasową strukturę instytucji międzynarodowych zajmujących się sądownictwem i  arbitrażem, ubezpieczeniami i innymi aspektami koegzystencji państw. W miejsce instytucji starych powstawać będą nowe. Ale czy stare problemy znikną?

W swoim świetnym artykule „Contemporary social and political mega-crisis and the goals of economics” prof. Kołodko idąc za wieloma innymi publicystami przytacza powody tego, że „kapitalizm (współczesny, czyli neoliberalny -JU) źle funkcjonuje”. Są nimi: brak uczciwej konkurencji, złe regulacje, korupcja polityków, oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców, chciwość jako cnota, samoobsługa elit biznesowych i finansowych, napędzanie konsumpcjonizmu, różne usługi online, manipulowanie opinią publiczną przez skorumpowane media, cynizm elit politycznych. Pięknie, trafnie.  Ale czy system wielobiegunowy ustrzeże społeczeństwa od takich patologii?

Jest wielce prawdopodobne wreszcie, że system wielobiegunowy wymagać będzie finansowej i gospodarczej koordynacji wewnątrz każdego „bieguna”. Czy czeka więc nas seria mini-globalizacji?

I wreszcie pytanie dla społecznej i politycznej lewicy najważniejsze: co system wielobiegunowy oznacza dla lewicy? Ile w nowym systemie gospodarczym i politycznym świata będzie kapitalizmu a ile socjalizmu? Czy lewica przygotowana jest na te zmiany? Ten problem uznaję za niezwykle ważny, wymagający osobnego, wnikliwego namysłu i dyskusji. Na wstępie do niej rozdzielić należy lewicę na lewicę kapitalistyczną, czyli para lewicowe ruchy społeczne akceptujące ustrój kapitalistyczny, widzący swoją misję w jego „socjalizowaniu” i lewicę antykapitalistyczną, poszukującą alternatywy dla współczesnego kapitalizmu. Ta pierwsza nie będzie miała problemu z dostosowaniem się do nowych warunkach. Lewica prosocjalistyczna zaś jest moim zdaniem zupełnie nieprzygotowana na nowe czasy. Uważam, że świat wielobiegunowy może stać się szansą lewicy prosocjalistycznej na je powrót  do głównego nurtu politycznego. Ale socjalizmu nikt, ani Waszyngton, ani Moskwa ani Pekin nie poda nam na tacy.

Drugą co do wielkości grupą polityczną w Parlamencie Europejskim jest grupa Socjalistów i Demokratów. Nie słyszałem jednak o jakichś ważnych, prosocjalistycznych inicjatywach tej grupy. Jeśli nawet były takie, to nasi wybitni w niej przedstawiciele okazali się bardzo wstrzemięźliwymi w ich propagowaniu.

Unia Europejska

Idea świata wielobiegunowego, w którym Unia Europejska jest jednym z największych centrów gospodarczych świata kołacze się po głowach i publikacjach od wielu lat. Zwłaszcza żywa była w początkach XXI wieku, w czasach, gdy UE prezentowała największy potencjał gospodarczy świata i była liczącym się partnerem politycznym. Niestety to już przeszłość. Twierdzę, że Unia miała swoją historyczną szansę, lecz jej świadomie, lub nieświadomie nie wykorzystała.  Kluczem do nowego otwarcia było uregulowanie, ustanowienie trwałych, strategicznych, partnerskich zasad współpracy z Rosją.  Wizja Unii Europejskiej od Lizbony do Władywostoku była nie tylko inspirująca intelektualnie, lecz również mocno osadzona w pragmatyce sprzężenia technologicznej mocy Unii z olbrzymimi zasobami surowców naturalnych Rosji. To byłaby nowa, potężna jakość na scenie politycznej. Zabrakło jednak odwagi, zdecydowania, zdolności do strategicznego myślenia, a w końcu woli.  Nie mogę mówiąc o tych sprawach abstrahować od osobistych doświadczeń. Wydarzenia incydentalne nie powinny stanowić podstawy do uogólnień tym nie mniej dla mojego obrazu świata mają ważne znaczenie.

Pierwszy raz zetknąłem się bezpośrednio z tym problemem w 2001 r, w rozmowie z jednym z czołowych, prawicowych  polityków niemieckich (przyjaciel kanclerza Kohla), który zorientowawszy się, że znam język rosyjski w prywatnej rozmowie powiedział mi: „Wy (Polacy, JU) jesteście w bardzo dobrej sytuacji. Wy znacie ich (Rosjan) język, znacie ich kulturę. A my wszystkiego musimy się uczyć”.

Po raz drugi sprawa stosunków z Rosją dopadła mnie w Luksemburgu kiedy rozpocząłem swoja pracę jako pierwszy polski członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. Prezes Trybunału na samym początku powierzył mi zaskakującą misję poprawy relacji ETO z Rosyjskim NIK-iem. Stosunki te załamały się po tym, jak w trakcie wizyty w ETO delegacji SPRF została ona dotkliwie obrażona przez jednego z członków Trybunału, wskutek czego przerwała wizytę i zamroziła kontakty z ETO. „-Bardzo zależy nam na ponownym nawiązaniu dobrych relacji z Rosjanami” przekonywał mnie  Prezes. Za najlepszą formę naprawy tych relacji uznałem przeprowadzenie wspólnej kontroli wykorzystania środków unijnych w Rosji. Inicjatywa została bardzo dobrze, poważnie i odpowiedzialnie przyjęta przez Moskwę, całość zakończyła się wspólnym sukcesem, konferencje prasowe, uroczyste wspólne podpisanie raportu końcowego itp. Sielanka nie trwała długo. Konflikt zbrojny Rosja Gruzja położył jej definitywnie kres nie tylko relacjom Trybunału ale całej Unii z Rosją. Niby wszystko jasne, ale oto w 2015 roku znany amerykański politolog Mearsheimer w trakcie swojego słynnego wykładu na Uniwersytecie Bostońskim krytykując politykę Stanów w stosunku do Rosji przekonywał, że agresja na Gruzję była wprost odpowiedzią Rosji na zaproszenie Ukrainy i Gruzji do NATO na szczycie NATO w Bukareszcie. „Rosja dała wyraźny sygnał, że gotowa jest zdecydowanie bronić się przed ekspansją NATO. Była za słaba że by wejść na Ukrainę. Ale – twierdził Mearsheimer, jeśli USA nie zmienią swojej polityki, to Ukraina zostanie zniszczona”.

Z tą sprawą wiąże się jeszcze jedno moje doświadczenie. Otóż w trakcie przeprowadzania tej kontroli odbyłem spotkanie z przedstawicielami rosyjskich samorządów terytorialnych w jednym z miast 100 km od Moskwy. Pełna sala około 200 osób, długa rzeczowa dyskusja. Z tego spotkania z rozmów tych oficjalnych i nieoficjalnych wyszedłem z głębokim przekonaniem o bardzo silnych, proeuropejskich nastrojach wśród mieszkańców tego miasta. Wspominam o tym ilekroć mowa jest o żelbetowej kurtynie jaką zaciągnięto pomiędzy Europą a Rosją i nurtuje mnie pytanie, czy ta rosyjska proeuropejskość przetrwa czas wojny.

Jestem przekonany, że w takiej bądź innej formie współpraca pomiędzy Europą a Rosją się odrodzi. Niezbędne ku temu będą zmiany po obu stronach. Putin nigdy nie będzie partnerem dla Europy, Rosja nigdy nie zapomni roli Unii Europejskiej chociażby w  mińskim oszustwie.

Zmiany będą potrzebne, a przed nami wybory do Parlamentu Europejskiego. Wybory te zadecydują o charakterze Unii, o tym, czy za sprawą zjednoczonej, europejskiej prawicy UE zmieni się w towarzyski, luźny klub polityczny, czy też uzyska szansę powrotu na ścieżkę dalszej integracji i odbudowy swojej politycznej i gospodarczej pozycji w świecie. Dla nas, dla lewicy wiąże się to z dwoma problemami. Po pierwsze lewica wspierać powinna w wyborach ugrupowania opowiadające się za dalszą europejską integracją. Więcej – uważam, że dla przyszłości Unii sytuacja jest na tyle krytyczna, że prounijne partie polityczne powinny sformułować wspólny blok wyborczy, na przykład pod nazwą „Polska europejska”, aby, idąc za ciosem jakim było obalenie w niedawnych wyborach parlamentarnych antyunujnego referendum wprowadzić do PE jak najwięcej prounijnie zorientowanych posłów.

Ta postawa nie wyklucza innego ważnego postulatu: konieczności łączenia się europejskich sił socjalistycznych w walkę o socjalistyczną Unię Europejską. Ale to już inna historia.

Cyrk Europa

fragment plakatu  Cyrku "Europa"
fragment plakatu Cyrk „Europa”

Po Polsce wędruje Cyrk „Europa”. W swoich występach obiecuje „ekscentrycznych żonglerów”, „ewolucje pod kopułą”, „niewiarygodne transformacje” i wiele innych atrakcji. Bilety w cenie 60 i 50 zł. Czteroosobowa rodzina to już 220 PLN a do tego popcorn, cola…

Można jednak wiele zaoszczędzić szukając cyrkowych wrażeń. Potrzebny jest do tego niestety spory wysiłek poszperania w medialnych doniesieniach, aby te cenne trufle wydobyć spod ziemi. Atrakcje są jednak niemniejsze.

Byliśmy niedawno świadkami osobliwej wizyty europejskich polityków w stolicy Państwa Środka. Udali się tam mianowicie Prezydent Francji Manuel Macron i przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. Już sam skład prowokuje do spekulacji. Jeśli się nie mylę jest to pierwsza tego rodzaju wizyta głowy najważniejszego państwa – członka UE i przewodniczącej Komisji Europejskiej. Skąd taka kompozycja? Tym bardziej, że na kilka dni przed wizytą przewodnicząca Ursula wygłosiła na forum Brukselskiego Centrum Współczesnej Polityki mowę, w której, porzucając język dyplomatyczny, obsobaczyła Chiny jak nie przymierzając św. Michał diabła. I zaraz po tym do Pekinu?

Macron – można się domyślać. Wobec coraz gorszej sytuacji społeczno-gospodarczej Francji chce jak najmniej stracić z dotychczasowej gospodarczej współpracy z Chinami. Nie jechał tam jednak jako równoprawny partner. Nic dziwnego, że towarzyszyło mu około 50 przedstawicieli francuskiego biznesu. Chiny bowiem, a dokładnie chińskie banki mają w ręku około 25% francuskiego zadłużenia. Chiny też mają swoje interesy we Francji i to nie tylko gospodarcze. Cóż jednak w tym towarzystwie robiła Pani Ursula? Kto jej towarzyszył? Co miała Chinom do zaproponowania? Tak więc skład ekipy intrygujący i automatycznie skłaniający do postawienia pytania: kto był szefem tej delegacji. Oficjalnie tego nie ogłoszono, ale Chińska Republika Ludowa zdecydowała. O ile Macrona fetowano jak męża stanu, głowę państwa, celebrowano spotkania z nim, to przewodniczącą Komisji Europejskiej zmarginalizowano do krańca dyplomatycznego protokołu. Bardziej upokorzyć dyplomatę podczas oficjalnej wizyty już chyba nie można. I Przewodnicząca niechybnie to dostrzegła, dając upust swej frustraci w publicznej wypowiedzi jeszcze na terenie Chin, w której starała się pouczać Chińczyków jak mają się zachowywać w światowej polityce. Chińczycy zapewne bardzo się tą wypowiedzią przejęli.

Polscy komentatorzy, idąc w ślad za zagranicznymi, starali się przed wyjazdem tłumaczyć ten egzotyczny zestaw delegacji podziałem ról: o ile Macron miał grać rolę tzw. dobrego policjanta, to von der Leyen przypadła rola policjanta złego. Ich wspólnym celem miało być – według tych komentatorów –  odciąganie Pekinu od zacieśniania stosunków z Rosją. Trudno o bardziej idiotyczny pomysł. Technika złego i dobrego policjanta stosowana jest w przesłuchaniach przestępców lub co najmniej podejrzanych o poważne przestępstwa. I trudno sobie wyobrazić, aby dyplomacja chińska tego nie dostrzegła i nie wyciągnęła wniosków.

Ale mimo to coś jest na rzeczy. Część francuskiej prasy rozpisuje się mianowicie – i jest to ciekawa konstatacja – że Ursula von der Lehen rzeczywiście pojechała do Chin w roli policjanta, ale po to by pilnować Macrona, by ten za bardzo nie odszedł w swoich deklaracjach względem Chin od „linii”. Prasa ta jednoznacznie pozycjonuje Ursulę von der Lehen jako ambasadorkę USA, a w szczególności amerykańskich korporacji. Kim więc jest Przewodnicząca Komisji Unii Europejskiej? Kogo ona właściwie reprezentuje? Nie mogę zapomnieć jej aroganckiej, bezczelnej wręcz odpowiedzi, jakiej udzieliła jednej z francuskich eurodeputowanych, gdy ta, pokazując rachunki za energię jej wyborców zapytała co Komisja ma zamiar w tej sprawie zrobić. „To pytanie nie do mnie” powiedziała. „Powinna się z nim Pani zwrócić do Pana Putina”. Po czym odwróciła się szlachetną częścią pleców do audytorium i zeszła z mównicy. Pokazała wymownie gdzie ma eurodeputowanych i ich wyborców.

Skąd wzięła się Ursula von der Leyen w Brukseli? Przecież przed jej wyborem przez Parlament niewielu o niej słyszało. Wypłynęła otóż na fali kryzysu, jaki w 2019 r. zapanował w Europie po tym, jak kraje Grupy Wyszehradzkiej, z Polską na czele, zablokowały kandydaturę Manfreda Webera na szefa Komisji.  Weber był doświadczonym europejskim politykiem, szefem największej politycznej frakcji w parlamencie. Z natury rzeczy i zgodnie z literą Traktatu Lizbońskiego był więc kandydatem oczywistym. Oczywistym, ale nie w oczach polskich burzycieli Unii. I w tym krytycznym momencie strona niemiecka wrzuciła kandydaturę nieznanej Ursuli von der Leyen. Wyboru Przewodniczącego Komisji Europejskiej dokonuje Rada Europejska, która kandydaturę kieruje do Parlamentu Europejskiego celem zatwierdzenia. Wynik glosowania W Parlamencie: 353 za, 327 przeciw, 22 wstrzymujących się. Prawdopodobnie zaważyło zmęczenie parlamentu kryzysem personalnym a może i to, że po raz pierwszy szefem Unii mogła zostać kobieta. Dla Pani Ursuli było to jak wybawienie.  W Niemczech zaczęło się jej palić pod stopami z powodu wielusetmilionowych afer w kierowanym przez nią ministerstwie obrony. Między innymi chodziło o zniszczenie przez Panią Minister jakiejś korespondencji z niemieckim biznesem dotyczącym tych afer a stanowisko Przewodniczącej Komisji Europejskiej rozpościerało nas Panią Minister i nad aferą immunitetowy parasol. Afery z korespondencją, z mailami dziwnie lgną do Pani Przewodniczącej. Również dzisiaj na próżno parlamentarzyści europejscy wzywają do opublikowania korespondencji Pani Ursuli von der Leyen z amerykańskimi koncernami w sprawie zakupu szczepionek antycovidowych dla Unii.

Z tych powodów jak najbardziej uzasadnione jest pytanie kogo tak naprawdę reprezentują ta Pani. Według mnie najmniej Europę i najmniej obywateli Unii Europejskiej. I udając się do Chin wcale już tego nie ukrywa. Temu cyrkowi w Unii wcale się nie dziwię. Jak może Unia być samodzielnym, niezależnym graczem politycznym, skoro na najwyższe unijne stanowiska kieruje się ludzi znanych nie tylko ze swych antyunijnych poglądów, ale zamieszanych w różnego rodzaju afery finansowe i działania na szkodę unijnych finansów.

W oficjalnych wizytach na najwyższym szczeblu najważniejsze są rozmowy „in camera”. Nie zdziwiłbym się, gdyby Chiny w rozmowach z Macronem sondowały gotowość Francji wsparcia Chińskiej inicjatywy dyplomatycznego rozwiązania konfliktu na Ukrainie. Chiny ubiegają się o rolę kontrapunktu USA w światowej polityce – to widać. Przy tym o ile USA prezentują determinację we wprowadzaniu swojego porządku w świecie bezwzględnymi metodami militarnymi skojarzonymi z systemem sankcji gospodarczych i politycznego szantażu, o tyle Chiny chcą wyrobić sobie markę ośrodka politycznego, który proponuje drogę dokładnie przeciwną: drogę rozmów i kompromisów. Doprowadzenie do zawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Arabią Saudyjską i Iranem jest pierwszym  sukcesem Chin na tej drodze. Dorzucenie do tego Ukrainy niewątpliwie jeszcze bardziej umocniłoby pozycję Chin jako świtowego lidera politycznego i alternatywy dla wojującej Ameryki.

Jeśli zaś celem wysiłków Macrona i von der Leyen było odwodzenie Chin od poparcia Rosji, to odpowiedź padła bardzo szybko. Właśnie media donoszą o niezapowiedzianych manewrach chińskiej floty wojennej, która ćwiczy morskie okrążenie Tajwanu. Być może jest to jawne ostrzeżenie USA przed dalszym militarnym angażowaniem się w wojnę na Ukrainę, demonstracja gotowości otworzenia przez Chiny drugiego frontu.

Te salta, ekscentryczne żonglerki, niewiarygodne transformacje europejskich polityków nie mogą skończyć się dobrze. Zwłaszcza dla widzów cyrku Europa

Co po globalizacji?

Zaproszony zostałem przez Stowarzyszenie Polska – Wschód i Fundację Innowacje do udziału w konferencji ” Szanse i zagrożenia realizacji globalizacji”. Poniżej mój tekst przekazany do materiałów konferencyjnych.

 Coraz więcej ekonomistów prezentuje pogląd, że klasyczna globalizacja, której główne postulaty to ogólnoświatowa swoboda przepływu kapitałów i surowców jest już przeszłością. Po doświadczeniach walik z pandemią wirusa sars-cov-2, wśród których na czoło wysunęła się dystrybucyjna i organizacyjna rola państwa, ostateczny kres globalizacji położyła wojna pomiędzy imperialną Rosją a imperialnymi Stanami Zjednoczonymi toczona na terytorium Ukrainy, a w szczególności bezprecedensowy w swoim zakresie system sankcji ekonomicznych stosowanych przez część świata wobec Rosji, wymuszenie przez USA na Europie rezygnacji z zaopatrywania się w gaz rosyjski na rzecz droższego gazu amerykańskiego potwierdzone spektakularnym wysadzeniem gotowego do uruchomienia gazociągu Nord Stream2.

Globalizacja była szczytową formą neoliberalnej gospodarki kapitalistycznej i sama siebie unicestwiła. Przyczyną przekształcenia (przez USA) w sumie lokalnego kryzysu rosyjsko-ukraińskiego o charakterze głównie etnicznym w III Wojnę Światową był bowiem niezamierzony efekt globalizacji jakim stał się zaskakujący i ogromny rozwój gospodarki Chińskiej Republiki Ludowej. Państwo to w krótkim czasie wyrosło na najpoważniejszego konkurenta USA w rywalizacji o gospodarczo-ekonomiczny prymat na świecie. Światowy prymat nie jest dla USA kwestią wyłącznie prestiżową, ale jest dla tego mocarstwa podstawową kwestią egzystencjalną. Przypomnieć należy, że w 1970 r. USA jednostronnie wypowiedziały traktat z Bretton Woods z 1944 r. zrywając podstawę tego traktatu jaką było postanowienie o pokrywaniu wartości światowej waluty (za jaką uznano amerykański dolar) w rezerwach złota. Światowa waluta stała się przez to walutą fiducjarną, co rozpoczęło procesy globalizacyjne. Z drugiej strony ustanowienie dolara jako podstawowej waluty rozliczeniowej w transakcjach paliwowych powoduje, że de facto cały świat współfinansuje amerykański dług publiczny. Każde bowiem zobowiązanie finansowe wyrażone w dolarach jest podstawą dla FED do druku pieniędzy. Dlatego USA nie mogą wyzbyć się swojej roli „przywódczej”, a właściwie roli swojej waluty w rozliczeniach międzynarodowych i nie mogą dopuścić do dominacji ChRL w światowej gospodarce. Według opinii wielu amerykańskich politologów, wyrażanych na wiele lat przed rosyjską agresja militarną na Ukrainę najgroźniejszy z tego punktu widzenia byłby sojusz ChRL i Rosji. Maksymalne osłabienie Rosji jest więc głównym celem strategii USA w rywalizacji z ChRL.

Podstawowym więc pytaniem jest to jak wyglądać będzie świat po zakończeniu wojny na Ukrainie. Czy w jej wyniku dojdzie do wytworzenia się gospodarczego układu dwubiegunowego z centrami w Waszyngtonie i Pekinie, czy też USA zdołają utrzymać swoją rolę światowego dominatora.  Ale nawet w tym drugim przypadku do powrotu do stanu wyjściowego, za jaki uznać można luty 2022 r. trudno raczej mówić. Świat już nie będzie taki jak niegdyś. Jaki więc będzie?

Nie można tutaj wspomnieć o katastrofalnej, niszczycielskiej roli globalizacji w wielu dziadzinach życia społecznego. Globalizację zasadnie więc obwiniać należy o komercjalizację mediów, a zwłaszcza o przekształcenie czegoś, co niegdyś nazywano „mediami publicznymi” w przedsiębiorstwa komercyjne. W efekcie pojęcie prawdy, odpowiedzialności mediów za prawdę wylądowały w koszu. Skutkiem jest najpoważniejszy w historii kryzys demokracji liberalnej, upadek autorytetu nauki i wiedzy, upowszechnienie się przedmiotowego traktowania potencjalnych wyborców przez polityków i kierujących nimi agencji medialnych. Przedstawiona na dzisiejszej konferencji prezentacja dr. Rogalińskiego jest tego doskonałym przykładem. Starał się on określić, na podstawie niezwykle szczegółowej analizy kilkudziesięciu światowych polityków, formułując dziesiątki, a może i więcej kryteriów szczegółowych, takich jak kolor oczu, szerokość nogawki spodni, czy kolor koszuli, „uniwersalny model polityka akceptowalnego społecznie”. Nie dyskutując naukowych wartości jego pracy nie sposób zauważyć, że wśród tego mrowia kryteriów zabrakło jednego: co dany polityka ma do powiedzenia ludziom.

Komercjalizacja mediów doprowadziła do tego, że współcześni politycy są de facto produktami medialnymi. Zanikło pojęcie „męża stanu”. Wśród czołowych polityków rządzących dzisiaj Stanami Zjednoczonymi, państwami europejskimi czy Unią Europejską nie można wskazać żadnego, któremu przypisać by można cechy męża stanu. Wszyscy oni są produktami medialnej propagandy, politykami, którzy zamiast ciągnąć „narodowy wóz” w kierunku, którym wyznacza im ich wiedza, doświadczenie, zdolności profetyczne i cnoty moralne, pchają go nadstawiając uszy na wyniki codziennych sondaży.

Globalizację oskarżyć należy o to, że regułami wolnego rynku finansowego objęła środki publiczne skazując wręcz państwa na „rozwój” przez zadłużanie. Innym skutkiem urynkowienia środków publicznych stała się możliwość wyprowadzania coraz większej ich ilości poza budżet państwa, poza społeczny nad nimi nadzór, jakie w założeniu ustroju demokratycznego stanowić miały parlamenty. Nastąpiła więc deprecjacja znaczenia parlamentów krajowych, deprecjacja zawodu parlamentarzysty.

Słabe rządy, kierowane przez słabych polityków, niemające możliwości kreowania własnej polityki gospodarczej przestają służyć ogółowi obywateli a skupiają się na służbie partii politycznej, na dbaniu o jej wyborczy interes.

Słabnącej roli nadzorczej parlamentu towarzyszył wzrost dominacji ponadnarodowych koncernów, dysponujących kapitałem często przekraczającym budżety państw. Pod rządami globalizacji to państwa stały się klientami koncernów a nie odwrotnie.

Olbrzymie szkody wyrządziła globalizacja w obszarach kultury i edukacji. Dewaluacja pozycji uczelni wyższych i znaczenia wyższego wykształcenia jest powszechna. Jeszcze kilka lat temu prasa donosiła o rynku pisania rozpraw doktorskich i habilitacyjnych na zamówienie. Dzisiaj donosi o coraz powszechniejszym zjawisku wykorzystywania Sztucznej Inteligencji przez uczniów szkól podstawowych do pisania wypracowań domowych. Wykształcenie staje się coraz większą fikcją, zdolność do samodzielnego, krytycznego myślenia nie tylko zamiera, ale coraz częściej jest po prostu tępiona. Pożądanym wzorem obywatela jest osoba, która nie myśli samodzielnie, ogląda reklamy i kupuje, kupuje, kupuje. Coraz bardziej przypomina to wczesne średniowiecze, w którym samodzielne myślenie, wydawanie opinii przynależało wyłącznie klerowi i osobom „wysoko urodzonym” podczas gdy samodzielne myślenie ludzi z plebsu piętnowane było jako grzech pychy. Po to by sterować ludzkim myśleniem koncerny opanowały media. Dzisiaj Facebook bez żadnej jawnej procedury, bez możliwości odwołania się, wyklucza osoby uznane przez  – no właśnie, przez kogo – za nieprawomyślne z internetowej społeczności. Zakaz pisania o Orkiestrze Wielkiej Świątecznej Pomocy przez lokalne media w jaskrawy sposób pokazuje po co Orlenowi potrzebne były lokalne gazety, strony internetowe i inne lokalne media. Koncernowi paliwowemu po nic, ale jego politycznym mocodawcom w bardzo oczywistych celach.

Złych (choć są też i dobre) skutków globalizacji można mnożyć. Warto jednak pokusić się i na taką refleksję, że wszystkie te wyżej wymienione czynniki razem wzięte doprowadziły do warunków, w których władza może bezkarnie, właściwie bez skutecznego społecznego protestu, podporządkować sobie i swoim partykularnym interesom cały system wymiaru sprawiedliwości, doprowadzając porządek prawny państwa, a więc i całe państwo do ruiny.

Oczywiście to nie będzie tak, że globalizacja, która rozwijała się przez dziesięciolecia zniknie z naszej rzeczywistości z dnia na dzień. Nie zniknie. Wiele też zależeć będzie od politycznych skutków wojny USA z Rosją. Nawet jednak, jeśli dojdzie rzeczywiście do powstania dwubiegunowego układu polityczno-gospodarczego świata, światowy kapitał znajdzie sobie drogę, wypracuje metody, aby dalej realizować swój podstawowy cel jakim jest ekonomiczne i intelektualne panowanie nad masami społecznymi. Takim jest też cel ugruntowywanie podziału na masy nowych niewolników i na wąską kastę ludzi realnej władzy, ludzi lepszego sortu: najbogatszych, władających większością światowych kapitałów, mających nieograniczony dostęp do gruntownego wykształcenia, nowoczesnych technologii i osiągnięć genetyki.

Wojna na Ukrainie już jest i będzie jednym z punktów zwrotnych w dziejach naszej cywilizacji. W takich okresach pojawia się pustka ideowa tworzona przez odchodzące ze sceny doktryny społeczne i ekonomiczne. Neoliberalizm, a z nim wszystkie inne afiliowane przy nim ruchy polityczne (w tym takie jak europejska socjaldemokracja) nieodwołanie się kończy. Kto wypełni po nim przestrzeń?

Niestety, przychodzi konstatować, że najlepiej do wypełnienia tej luki przygotowana jest konserwatywna, narodowa prawica. Nie tylko prawicowa międzynarodówka spajająca ideowo takie osoby jak Orban, Kaczyński czy Putin ma się w najlepsze. W ostatnich dekadach prawica – na przykład polska – ustanowiła całą sieć instytutów, fundacji, zrzeszeń zajmujących się nie tylko uprawianiem taniej propagandy i pozyskiwaniem swoich partyzantów, ale tworząca fora do dyskusji, poszukiwań ideowych i programowych. Oficjalna, koncesjonowana lewica, która nie potrafi się wyzwolić z odium neoliberalizmu, którego swego czasu stała się przybudówką, drepce w miejscu i modli się o wzrost o 1 punkt procentowy w sondażach. Podobnie europejska lewica socjaldemokratyczna schodzi ze sceny wraz z neoliberalizmem. Jest to sytuacja o tyle paradoksalna, że wydawać by się mogło, że właśnie czasy przełomu, czasy zagrożeń dla pojedynczego człowieka jak i dla całych, olbrzymich grup społecznych, czasy rosnących gwałtownie nierówności, czasy systemowego podziału ludzkości na dwa plemiona: lepsze, posiadające pieniądze, kapitały, wpływy  i władzę i gorsze, traktowane przedmiotowo, któremu dostarczać trzeba tylko trochę chleba i igrzysk, którego jedynym zajęciem jest tak naprawdę oglądanie reklam i kupowanie, że w takich czasach lewica rozwijać powinna swoje żagle. Nic takiego jednak nie następuje w skali makro.

Nie podzielam wyrażonego w trakcie dzisiejszej dyskusji poglądu, że w latach dziewięćdziesiątych skończył się socjalizm. To nieprawda. Lata dziewięćdziesiąte to kres bardzo ważnego historycznie projektu, jakim była próba tworzenia pierwszego w nowożytnej historii społeczeństwa i państwa wyzwolonego spod dyktatu kapitału. Państwa takie funkcjonowały kilkadziesiąt lat i sprawiły niebywały społeczny awans szerokich mas pracowniczych. Nie pora tu na prezentację bardzo długiej listy osiągnięć społecznych, gospodarczych i kulturalnych państw socjalistycznych w XX wieku, ale odnotować trzeba, że powstanie ZSRR i związku państw socjalistycznych zmusiło światowy kapitał do poprawy warunków pracy i życia ludzi pracy w wielu krajach na całym świecie, a dzisiaj jedno z tych państw jest pretendentem do światowego przywództwa.

W tym rozumieniu idea socjalistyczna odniosła sukces. Dlaczego nietrwały? Ten problem wciąż czeka na rzetelną analizę, na oddzielenie sukcesów realnego socjalizmu od jego błędów i błędów jego implementacji. Idee socjalizmu, socjalistycznego humanizmu, socjalistycznej gospodarki nie tylko nie zginęły, ale wręcz przeciwnie – są jedyną, realną alternatywą dla postępowego świata. Pytanie tylko w jakim trybie i w jakich warunkach prosocjalistyczne rozwiązania będą wdrażane. Najbardziej oczywiste są dwa scenariusze: drogą demokratycznych przemian lub jako społeczna reakcja po globalnym kataklizmie, jakim na przykład może być wojna jądrowa.

Odpowiadając na pytanie „Co po globalizacji?” odpowiem, że dla resztek inteligencji, zwłaszcza lewicowej, podstawowym zadaniem jest walka o wyrwanie społeczeństw z nowego intelektualnego średniowiecza, w które globalizacja wtrąciła świat. Potrzeba nam nowego Oświecenia, przywrócenia znaczenia dla rozwoju jednostki takich wartości jak wiedza, racjonalizm, swoboda myślenia podmiotowość jednostki. Nowe Oświecenie nie spadnie z nieba (dosłownie i w przenośni). Tak jak i poprzednie musi być efektem długotrwałego, zbiorowego, internacjonalistycznego wysiłku intelektualnego. I w organizacji tego ruchu lewica powinna odegrać istotną rolę.

W tym przekonaniu mam zaszczyt reprezentować na dzisiejszej konferencji Stowarzyszenie Przyszłość, Socjalizm, Demokracja, jakie niedawno zarejestrowane zostało we Wrocławiu. Naszą misją jest właśnie tworzenie platform dyskusyjnych dla ludzi lewicy, którzy nie tylko nie boją się terminu „socjalizm”, ale w ideach tego szlachetnego ruchu dostrzegają szansę dla siebie, swoich rodzin, swoich krajów. Stanowić chcemy choćby drobinkę tego powszechnego intelektualnego wysiłku na rzecz przywrócenia lewicy społecznej należnego jej miejsca i roli w tworzeniu alternatywy dla neoliberalizmu i globalizacji. Zapraszam do współpracy.

Dr inż. Jacek Uczkiewicz

Prezes Stowarzyszenia

Przyszłość, Socjalizm, Demokracja

Universitates ante portas!

Najbardziej renomowaną uczelnią techniczną na świecie jest MIT (Massachusetts Institute of Technology). Powstał w 1861 r i od wielu lat jest liderem wśród technicznych wyższych uczelni. Wciąż pod tą samą nazwą. Przywiązanie do nazwy wyższej uczelni to rzecz ważna dla budowy jej pozycji w środowisku naukowym. Toteż zmiany tych nazw są na ogół rzadkie. Może za wyjątkiem Polski.

Rozwój szkolnictwa wyższego w Polsce po II WŚ był niezwykle burzliwy, zwłaszcza w ujęciu ilościowym. I tak w latach 60-tych i 70-tych byliśmy świadkami tworzenia sieci Wyższych Szkół Inżynierskich, uzupełniających sieć „starych” Politechnik. Wiele z tych uczelni, jak na przykład Politechnika Rzeszowska, z czasem przebiło się do krajowej extra klasy – i chwała im za to.

Po rewolucji lat 90-tych rozpoczął się run na uniwersytety. Uczelnie wyższe masowo zaczęły przekształcać się w uniwersytety. Uniwersytet to brzmi dumnie! Czapki z głów! W ten sposób Akademia Medyczna stała się Uniwersytetem Medycznym, Wyższa Szkoła Rolnicza – Uniwersytetem Przyrodniczym, Wyższa Szkoła Nauczycielska w Kielcach zmieniła się w Akademię Świętokrzyską (2000), a w 2008 r. już w Uniwersytet Humanistyczno-Przyrodniczy itp. I niech im będzie na zdrowie! Niech rozwijają polską i światowa naukę!

Ale czasem można mieć wątpliwości czy za tymi zmianami nazw szły dobre zmiany jakościowe. Stowarzyszenie „Przyszłość, Socjalizm, Demokracja” organizuje wspólnie w Wydziałem Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego sympozjum na temat „Lewica po neoliberalizmie”. Zaproszenie do udziału i wygłoszenia wykładu przyjął między innymi prof. Grzegorz Kołodko. Kołodko, wybitny polski ekonomista o światowej renomie we Wrocławiu – duża sprawa. Uznałem więc za stosowne zwrócić się do władz wrocławskiego Uniwersytetu Ekonomicznego z zapytaniem, czy byliby zainteresowani wykorzystaniem na uczelni obecności w naszym mieście profesora. Jego Magnificencja odpowiedział, że propozycja jest interesująca i że się zastanowi w jaki sposób skorzystać z tej okoliczności. Kiedy po jakimś czasie znowu rozmawiałem z rektorem usłyszałem taką mniej więcej odpowiedź: „Chyba jednak nie skorzystamy. Widziałem się z Kołodką kilka dni temu w Karpaczu (XXXI Kongres Ekonomiczny. J.U.) i nawet chciałem z nim o tym rozmawiać, ale Kołodko wygadywał takie kontrowersyjne rzeczy, a przy tym chwalił Chiny, że chyba nie!”. Pora na głęboki oddech.

Profesor Grzegorz Kołodko jest najbardziej rozpoznawalnym w świecie polskim ekonomistą. Jest autorem 50 książek i wielu artykułów publikowanych w 26 językach (w tym 200 w języku angielskim). Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że liczba zagranicznych cytowań prac prof. Kołodki przewyższa ogólną liczbę cytowań wszystkich pracowników niejednego polskiego uniwersytetu ekonomicznego. Profesor zapraszany jest na wykłady przez największe światowe uczelnie, jest laureatem wielu nagród. Co jednak moim zdaniem jest najważniejsze to to, że profesor Kołodko jest propagatorem idei przekształcenia ekonomii w naukę interdyscyplinarną, ściśle związaną w swych badaniach z innymi dziedzinami nauki. W swojej książce „Świat w matni” Grzegorz Kołodko, domagając się nowej ekonomii, adekwatnej do aktualnych wyzwań i potrzeb świata pisze między innymi:

Ekonomia wyszła z filozofii i trochę się zatraciła, gdy mocno się od niej oddaliła, dając się za bardzo wciągnąć w matematykę, kiedy wielu ekonomistów skupiało się bardziej na tym, jak liczyć, niż co i po co. Z istoty zatem powinna być traktowana jaka jedna z nauk humanistycznych, aczkolwiek najczęściej plasowana jest poza nimi, chociaż wśród nauk społecznych.

A dalej:

Dobra ekonomia nie może pozostawać li tylko dyscypliną, lecz musi w rosnącej mierze stawać się interdyscyplinarną wiedzą i nauką.

Jak bardzo to szerokie i wnikliwe spojrzenie prof. Kołodki wypełnia idę uniwersytetu, uczelni gromadzącej wiele różnych dyscyplin naukowych, otwartej na wyzwania i na nowe prądy intelektualne! Okazuje się jednak, że wrota wrocławskiego Uniwersytetu Ekonomicznego są dla prof. Kołodki zamknięte. Dlaczego? Dlatego, że głosi kontrowersyjne teksty, że w ocenie profesury UE chwali Chiny. (Na marginesie: okazało się, że wcale Chin nie chwalił, ale dystansował się od potępiania ich w czambuł przez innych, pokazywał i wyjaśniał mechanizm, przyczyny ekonomiczne i polityczne – ich niebywałego sukcesu gospodarczego). Wrocławski U N I W E R S Y T E T  Ekonomiczny zamknięty jest dla naukowców myślących nieszablonowo. Tu nie ma, jak widać miejsca na kontrowersje, a więc nie ma miejsca na prawdziwą, akademicką dyskusję, na naukowe spory. I do tego jeszcze te nieszczęsne Chiny. Jak on śmiał „chwalić” Chiny, gospodarczego i politycznego rywala naszego największego, do grobowej deski przyjaciela – Stanów Zjednoczonych! Że jedna z najpotężniejszych gospodarek świata? Że gospodarka rozwijająca się w tempie, którego możemy tylko pozazdrościć? Że najbardziej innowacyjna? A jakież to ma znaczenie dla naukowców z UE we Wrocławiu, których głowy i myśli zwrócone są w jedną, zachodnią tylko stronę? Chiny na tym wrocławskim uniwersytecie są zakazane, chyba, że będzie się o nich mówić wyłącznie źle, malować je w czarno-szarych barwach.

Nie mam pretensji do Jego Magnificencji, gdyż wiem, jakie jest jego tej sprawie zdanie. Rektor odczytał tylko postawę „uniwersyteckiej” profesury, środowiska uczelni, którą przyszło mu kierować i z którym musi się liczyć. I właśnie ta reakcja panów profesorów i docentów, wroga wobec doktryn z którymi się nie zgadzają martwi najbardziej. Uniwersytety od zawsze były ostoją wolnej myśli, miejscem otwartych, nieskrępowanych dyskusji. Również w czasach, które niektórzy uznają za czarną dziurę w historii Polski, uczelnie wyższe, a uniwersytety zwłaszcza były azylem, schronieniem dla intelektualistów myślących inaczej niż oczekiwały tego władze. Ten model utrzymywał się jeszcze czas jakiś. Przecież to swego czasu rektor tej samej uczelni, prof. Józef Kaleta w dobie szalejącego neoliberalizmu, dał schronienie na uczelni socjaliście Józefowi Piniorowi w okresie, w którym podstawy jego bytu materialnego były zagrożone. Dzisiaj jest już inaczej. Casus prof. Kołodki jakoś dziwnie łączy mi się przy tym z przypadkiem prześladowań prof. Stanisława Bielenia na Uniwersytecie Warszawskim, tylko dlatego, że jako wybitny znawca kultury i polityki naszych wschodnich sąsiadów odważył się głosić tezy niezgodne z obowiązującym aktualnie sznytem. Pora się bać. Czyżby ilość kosztem jakości?  Universitates ante portas!

Mam jednak nadal nadzieję, że te dwa przypadki nie są zapowiedzią powszechniejszego procesu niszczenia wolnej myśli uniwersyteckiej, której przecież nie obroni nikt poza samymi pracownikami tych uczelni. Reakcja środowisk akademickich na być może dla niektórych kontrowersyjnego, ale odważnie myślącego prof. Kołodko jest świetnym probierzem stanu tego procesu. Nie wszędzie jeszcze jest tak jak we Wrocławiu. Rok temu profesor otrzymał tytuł Doctor Honoris Causa Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu. To pierwszy taki tytuł profesora polskiej uczelni wobec 15 tytułów uczelni zagranicznych. Został również zaproszony przez Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie do wygłoszenia prestiżowego Wykładu Rektorskiego. Nie wszystko być może jeszcze stracone.

Stając na palcach

Chcąc dostrzec więcej niż przesłania nam szara codzienność wspinamy się na szczyty, na jakiś dach wysokiego budynku, lub ostatecznie na drabinę. Ale czasami, aby zobaczyć to co ciekawe i co ważne wystarczy ledwie wspiąć się na palce. Byle spoglądać we właściwą stronę. Takie wspięcie się na palcach pozwala na przykład odpowiedzieć na pytanie jakie to surowce są obecnie najbardziej poszukiwanymi, pożądanymi, niezbędnymi do dalszego rozwoju. Okazuje się, że nie są  nimi złoto, ropa, gaz, czy nawet uran. Są nimi informatyczne bazy danych – bazy bardzo specyficzne.

Jeżeli przyjrzeć się temu, jakiego rodzaju przedsiębiorstwa są dzisiaj wiodącymi na rynku zarówno pod względem tempa rozwoju jak i zakumulowanego kapitału to są nimi bezsprzecznie firmy działające w obszarze internetowym jak Facebook, Google, Allegro i wiele innych. Co je napędza? Ropa? Gaz? Złoto?  Nie, paliwo ich rozwoju jest zupełnie nowe, nie tylko nieznane „staroświeckim” przedsiębiorcom, ale również mające tą cechę, że zdaje się być tanie, a przy tym niewyczerpane. Tym paliwem jest nasza prywatość, są wszelkie informacje, ślady, które pozostawiamy w sieci kupując coś na Allegro, czy bilet do kina, lajkując jakiś przekaz internetowy lub umawiając wizytę u lekarza. Wszystkie te dane są gromadzone i są przedmiotem „wtórnego obrotu”. To na ich podstawie opracowywane są strategie marketingowe, one służą mikrotargetowaniu, przewidywaniu zachowań pojedynczego człowieka i całych grup społecznych, one wreszcie są podstawowymi bazami danych dla uczących się algorytmów Sztucznej Inteligencji. Afera Cambridge Analytica, która SI działającą w oparciu o bazy Facebooka wykorzystała do manipulacji wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych oraz przy referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej to tylko drobny przedsmak możliwości SI. Od czasu wyboru Trumpa minęły już 4 lata – cała epoka w doskonaleniu algorytmów.

Do powszechnej świadomości powoli, ale jednak docierają problemy przyszłości człowieka wspołistniejącego ze wszechogarniającą go Sztuczną Inteligencją. Chociaż po prawdzie, a zwłaszcza po historycznym zwycięstwie 5:1 programu AlphaGo z człowiekiem, niedoścignionym mistrzem świata w Go w 2016r, niektórzy zaniechali przymiotnika „sztucznym” mówiąc o inteligencji „innej”.

Oczywiście prym wodzą w tej dyskusji – i trudno się dziwić – politycy. Wszak mowa o naszej przyszłości. Ale ponad wywodami polityków warto zerknąć na opinie ekspertów, fachowców, autorytetów w tej dziedzinie, dalekich od polityki.

Takim ekspertem niewątpliwie jest Kai-Fu-Lee, Tajwańczyk, wykształcony w USA naukowiec w dziedzinie zastosowania sztucznej inteligencji, pisarz, publicysta, a co najważniejsze niegdyś szef chińskiego Google, a obecnie szef jednego z największych w Chinach (a więc pewnie i na całym świecie) konsorcjum zajmującego się produkcją robotów wykorzystujących algorytmy SI. Wiarygodności tego dżentelmena upatruję i w tym, że stać go było na zmianę swoich poglądów: od naukowca uzasadniającego tezę o braku zagrożenia SI dla pracy ludzkiej do surowego recenzenta korzyści i zagrożeń, jakie rewolucja cybernetyczna może sprowadzić na człowieka.

Oczywistością jest dla niego nieuchronność tej rewolucji jak i to, że nie jesteśmy dzisiaj w stanie wyobrazić sobie choćby tylko najważniejszych jej zastosowań. Wiadomo tylko, że odmieni ona życie każdego człowieka. W wypowiedzi w filmie „In the Age of AI” Kai-Fu-Lee przekazał swoje opinie dotyczące przyszłości. Są one wiele mówiące.

I tak jest on przekonany, że rewolucja SI doprowadzi do tego, że bogaci będą jeszcze bardziej bogaci, a biedni jeszcze bardziej zbiednieją. To warta najwyższej uwagi konstatacja człowieka, który w tworzeniu i implementacji SI na skalę przemysłową tkwi po uszy. Ale jest jeszcze coś. Kai-Fu-Lee nie ma złudzeń, że to właśnie Chiny wygrają wyścig ze Stanami Zjednoczonymi o prymat w dziedzinie zastosowań SI. „Dzisiaj Stany przodują trochę w technologii, ale my ich już doganiamy. A w zastosowaniach Chiny są już dzisiaj dużo lepsze gdyż mają lepsze warunki rozwoju zastosowań SI” (większa populacja, dużo większe bazy danych – kluczowe dla efektywności Sztucznej Inteligencji). W 2030 r. przegonimy Amerykę – twierdzi Kai-Fu-Lee. Czyli już za 10  lat Chiny będą cybernetycznym numerem 1 na świecie. Jest to zgodne z celami, jaki dla Chin nakreśliła Komunistyczna Partia Chin.

Kai-Fu-Lee idzie dalej. W przyszłości świat podzielony będzie na dwa obszary technologiczne: Chiny i USA – twierdzi. To mówi nie polityk, ale naukowiec, inżynier i biznesmen, guru w sprawach sztucznej inteligencji. Warto zatrzymać się nad tą wizją. Podział na obszary technologiczne przełoży się zapewne na podziały geo-polityczne. Czyżby więc rewolucja SI powadziła do nowego ładu światowego? Ale z naszego punktu widzenia ważne jest nie tylko co w tej wizji jest,  ale również to, czego w niej nie ma. A nie ma w niej ani Unii  Europejskiej, ani Rosji. Przypadek?

Problem polega na tym, że w obecnej dobie ostoją tzw. wartości europejskich jest sama Europa. Z pewnością nie Azja i z pewnością nie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, które, zwłaszcza pod rządami Trumpa ostro skręcają w stronę izolacjonizmu i narodowego egoizmu. O kryzysie  demokracji w tym kraju nie wspominając.

Unia Europejska nie potrafiła nawet stanąć do konkurencji w dziedzinie rozwoju i implementacji SI. Zajęta własnymi sprawami wewnętrznymi, pozbawiona efektywnych procedur podejmowania decyzji strategicznych, z silnymi tendencjami odśrodkowymi poddała pole rozwoju technologii informatycznych prawie bez walki. Komu Europa przypadnie w łupie, jaki byk ją posiądzie – chiński czy amerykański? Dla jednego i drugiego Europa będzie smakowitym kąskiem. Nie tylko z racji swojego tradycyjnego bogactwa. Rywalizacja o Europę to rywalizacja o „surowce” dla rozwoju SI strategiczne jakimi są wszelkie informatyczne bazy danych. Ta rywalizacja już trwa, choćby w obszarze rozwoju sieci 5G czy projektu Nowego Szlaku Jedwabnego.

Czy oznacza to, że w dłuższej perspektywie Europa jest bez szans? Wygląda na to, że niestety tak. Chociaż byłaby może jedna szansa, ale jest to szansa czysto teoretyczna, z gatunku political fiction. Tą szansą mogła by  być unia polityczno-gospodarcza Unii z Rosją. Rosja bowiem też staje przed historycznym wyzwaniem. Sama jest za słaba by wejść do gry. Geo-politycznie blisko jej do Chin. Kulturowo natomiast niewątpliwie jest jej bliżej do Unii Europejskiej. Wszak zarówno Unia Europejska jak i Rosja mają te same fundamenty kulturowe: greckie, rzymski, czy w końcu wspólną kulturę świata chrześcijańskiego.

Ale to jest myślenie dobro-życzeniowe. Zbyt wiele wysiłków i pieniędzy włożyły w minionych dekadach Stany Zjednoczone Ameryki Północnej w wykopywanie rowów pomiędzy Unią Europejską  a Rosją aby można je było teraz łatwo zasypać.  Jednym z takich głębokich rowów jest między innymi Polska, w której idea izolacji Rosji od Europy spotkała się z entuzjazmem rusofobicznej części polskiej elity politycznej.  Ale też i mężów stanu, zdolnych do stawienia czoła temu wyzwaniu póki co brak po obu stronach. Tak więc skazani jesteśmy na Jankesów. Nie mam przy tym złudzeń: wygłodniała Ameryka, w której standardy życia lecą dziś na maseczkę potraktuje Europę dokładnie tak, jak wygłodniali europejscy konkwistadorzy potraktowali zupełnie niedawno Amerykę. Oczywiście przy założeniu, że prognozy Kai-Fu-Lee się zmaterializują.