Czwartego czerwca w Warszawie

 

Czwartego czerwca 2023 r wziąłem udział w marszu organizowanym w Warszawie przez Platformę Obywatelską. Nigdy PO nie popierałem i tylko w ostateczności głosować będę na jej kandydatów. Powodów jest sporo – od ideowych poczynając. Dla mnie ( pewnie nie tylko) PO to taki trochę bardziej ucywilizowany PiS. Może bardziej przewidywalny, z pewnością bardziej proeuropejski. Wielu błędów nie mogę jednak Platformie wybaczyć, w tym i tego, że to ta partia pierwsza zaczęła psuć Trybunał Konstytucyjny. Nie mogę również nie dostrzegać atawistycznej antylewicowości liderów tej organizacji a zwłaszcza jej obecnego wodza Donalda Tuska. Zdecydowałem się jednak pojechać do Warszawy z dwóch powodów. Po pierwsze za najważniejsze dzisiaj dla wszystkich prodemokratycznych sił w Polsce uznaję odsunięcie od władzy prawicy skupionej wokół PiS. Jeżeli nie nastąpi to w najbliższych wyborach, jeżeli PiS znowu zdobędzie władzę w Polsce to najpewniej zdobędzie ją na bardzo długi czas. Trzeba się więc mobilizować, a frekwencja na zapowiedzianym marszu z pewnością będzie wskaźnikiem prawdopodobieństwa zmiany władzy w Polsce. Być może, jak to często bywa na mniejsze zło. Dlatego postanowiłem pojechać, postanowiłem być tą kropelką, która być może będzie częścią fali, która być może z gabinetów władzy zmiecie PiS – organizację mafijną, złodziejską, prowadzącą Polskę w historyczną i cywilizacyjną przepaść. Być może… Cóż więcej mogę zrobić tym bardziej, że swój udział zapowiedzieli liderzy parlamentarnej lewicy?

Drugi powód to te, że chciałem osobiście poczuć atmosferę wydarzenia organizowanego przez PO, zobaczyć jacy ludzie wezmą w nim udział, popatrzeć na wielką politykę z perspektywy żaby. (perspektywa żaby to określenie z dziedziny fotografii, ujęcie z najniższego poziomu ku górze)

Pojechałem więc (wraz z grupą znajomych) na ten marsz. Problem zaczął się jednak od samego początku: jaki to będzie marsz? Czy będzie to marsz zwolenników Platformy Obywatelskiej czy marsz antypisowskiej opozycji? Od pierwszej medialnej zapowiedzi zorganizowania tego wydarzenia nie było to jasne i mam podstawy do spekulacji, że ta najważniejsza kwestia ewoluowała już w trakcie samej manifestacji. Oczywiście w realu nie był to żaden marsz a co najwyżej pochód i to dosyć wolny.

Kim byli uczestnicy? Powiedzieć trzeba od razu, że uczestnicy, w odróżnieniu od organizatorów, zdali egzamin na piątkę. Myślę, że aż takiej frekwencji się nie spodziewano. Jest to ważne o tyle, że sam udział w tym wydarzeniu był sporym wysiłkiem fizycznym. Ja musiałem wstać rano o czwartej piętnaście i wróciłem do domu o pierwszej piętnaście następnego dnia. A przecież ludzie przybywali z odleglejszych jeszcze miejscowości. Przeważało pokolenie wieku średniego. Nie brakowało też seniorów i młodzieży, ale wielokrotnie spotkałem się z opinią, że ludzi młodych jest zbyt mało.

Oczywiście w większości byli to zapewne partyzanci PO, chociaż symboliki PO na eksponowanych przez uczestników pochodu plakatach, plakacikach, flagach itp. było tyle co kot napłakał – a nawet mniej. Ile jednak było osób takich jak ja, którzy przybyli nie na „marsz PO” ale na marsz antypisowskiej opozycji? Tego się nie dowiemy, ale z pewnością było nas wielu. Wyróżniał się „Strajk kobiet” zarówno graficznie jak i prezentowanymi hasłami. Donald Tusk został gorąco przywitany na początku, raz, czy dwa zaintonowano skandowanie „Donald Tusk!” i to koniec. Nie zauważyłem żadnych niesionych przez uczestników haseł personalnie nawiązujących do Tuska, choć nie można wykluczyć, że takie były w tym morzu protestujących, morzu flag, transparentów, plakatów i plakacików. W nadawanych komunikatach organizacyjnych podkreślano wprawdzie, że to PO jest organizatorem pochodu, ale trudno się temu dziwić.

Rzecz najważniejsza – atmosfera pochodu. Zdecydowanie antypisowska. Lud pałał wręcz wrogością do PiS, Kaczyńskiego i wszystkiego co się z nim wiązało często nie przebierając w formie i w słowach. Ta wrogość do PiS była dominantą manifestacji. Dostrzegłem też plakacik apelujące o zjednoczenie się opozycji. Drugim mocnym akcentem wśród niesionych symboli była proeuropejskość. Jak każdy mógł zauważyć w telewizyjnych relacjach flagi Polski i Unii Europejskiej dominowały w pochodzie i nie potrafię określić, których było więcej.

Tak się złożyło, że przed rozpoczęciem pochodu „wylądowałem” w bliskiej odległości od trybuny z której przemawiali Tusk, Wałęsa i inni  oraz odkrytego autokaru, z którego dachu poseł Arłukowicz „dowodził” samym pochodem. Obok Arłukowicza dostrzegłem Czarzastego i Biedronia. Wystąpienie Tuska, owacyjnie przyjęte prze zebranych oceniam na 3+. Nie przywitał on imiennie liderów innych ugrupowań politycznych, zdawkowo nawiązywał do potrzeby konsolidacji antypisowskiej opozycji. Ktoś mógłby uznać, że to pierwsze wystąpienie miało na celu zaakcentowanie dominacji PO w opozycyjnym bloku. Wystąpienia po Tusku skomentować można tylko w ten sposób, że w żaden sposób nie zrozumieli oni wielusettysięcznego tłumu, który od półtorej godziny, w słońcu oczekiwał na rozpoczęcie pochodu. Entuzjastycznie przywitany Wałęsa zapomniał, że to uczestnicy pochodu, a nie on są najważniejsi. Potraktował nas przedmiotowo, jako pretekst do prezentacji swojego życiorysu, osiągnięć i sprytu. Zakończył swoje wystąpienie zachęcany przez zgromadzonych skandowaniem „idziemy!” „dokończysz później lub wręcz gwizdami. Żałosne tym bardziej, że następni mówcy z tych oznak zniecierpliwienia manifestantów nie wyciągnęli żadnych wniosków. Oni nie mówili do nas, lecz do kamer i mikrofonów.

Po pewnym czasie, gdy już pochód szedł przez aleje Ujazdowskie trzema potokami (jezdnia i chodniki) dostrzegłem przewodniczących Czarzastego i Biedronia przeciskających się pod prąd chodnikiem przy Parku Łazienkowskim. Pierwsza myśl, która przyszła mi wówczas do głowy to ta, że wobec wystąpienia Tuska, nie powitania ich z imienia, nazwiska i funkcji, liderzy Nowej Lewicy doszli do wniosku, że rola „ciekawostki przyrodniczej” na dachu piętrowego autokaru im nie odpowiada. Czy ta manifestacja w manifestacji była przyczyną tego, że Włodzimierz Czarzasty zabrał głos z Trybuny na placu Zamkowym? Być może było zupełnie inaczej, ale z „żabiej perspektywy” wyglądało to właśnie tak.

Udział lewicy w manifestacji organizowanej przez PO to osobny, ważny temat. Zacznę od konkluzji końcowej. Moim zdaniem lewica była największym przegranym tej imprezy. Mało tego. To lewica mogła rozstrzygnąć dylemat czy ta manifestacja to „marsz zwolenników PO” czy „Marsz antypisowskiej opozycji”. Zachowanie się Nowej Lewicy jest dla mnie niezrozumiałe. Z jednej strony liderzy ogłaszają, że wezmą udział w marszu, z drugiej zaś w ogóle nie zachęcają swoich zwolenników, aby poszli w ich ślady.

Jestem głęboko przekonany, że gdyby w pochodzie wzięła udział grupa ze trzystu, może nawet 200 osób z czerwonymi flagami, z hasłami antypisowskimi, obrony demokracji i polskiego członkostwa w UE zostaliby bardzo dobrze przyjęci przez pozostałych uczestników. Dla każdego zewnętrznego obserwatora byłoby wówczas jasne, że to protest antypisowskiej opozycji, a nie wewnętrzna sprawa PO.

Czytam czasem po lewej stronie, że ta manifestacja była wymierzona przeciwko – uwaga – pozostałym partiom i ugrupowaniom opozycyjnym, że jej celem było zdominowanie opozycji przez Donalda Tuska. Podobną narrację szerzy również prawica. Trudno się z tym zgodzić. Jeśli nawet takie były zamiary platformerskich strategów, to absencja lewicy tylko ułatwiła osiągnięcie tego celu.  O to jak ułożą się relacje w dzisiejszym obozie opozycyjnym o jego zwycięstwie w wyborach zadecydują wyniki tych wyborów, liczby zdobytych głosów i mandatów. Swoją nieobecnością w niedzielnym antypisowskim pochodzie w Warszawie Nowa Lewica głosów wyborczych sobie raczej nie przysporzyła, może nawet wręcz przeciwnie. Najbliższe notowania to pokażą.

Antypisowski pochód w Warszawie skłania do jeszcze jednej refleksji: czy możliwe są podobne manifestacje organizowane przez lewicę. Nie pięćset, ale może trzysta, lub choćby dwieście tysięcy uczestników. Tak, to jest możliwe o ile lewica zdobędzie się na programową, ustrojową alternatywę dla współczesnej Polski. Tylko wówczas, a nie powtarzając mantrę „będziemy rządzić, będziemy współrządzić, będziemy rządzić…” zdoła zapobiec długookresowemu podziałowi polskiej sceny politycznej na dwa obozy wywodzące się z jednego politycznego nurtu.

Ćwiek

Włodzimierz Czarzasty, Przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej (jeżeli ta nazwa jest jeszcze prawnie obowiązująca) zabił mi ćwieka. Zagrzmiał otóż niedawno publicznie, że „wybory prezydenckie w maju nie powinny się odbyć”, zaraz potem dodając hardo: „Jak będą, to trzeba iść i po prostu rozwalić politycznie PiS i Andrzeja Dudę – pognać ich w cholerę”. Nie jest istotne to, czy to zawołanie do boju jest emanacją autentycznych emocji Przewodniczącego, jego niezłomnej wiary w sukces, czy produktem właściwego mu pragmatyzmu politycznego i chłodnej kalkulacji. Tak czy inaczej mam problem.

Wszystkie najwyższe dla mnie autorytety prawne jak między innymi prof. Łętowska czy prof. Piotrowski jednoznacznie stwierdzają, że wybory przeprowadzone w obecnej sytuacji epidemicznej, na podstawie naprędce zmienianej ordynacji wyborczej będą bezprawne, gdyż naruszają zasady wyborcze określone w Konstytucji we wszystkich ich czterech podstawowych aspektach. Wiadomo, że nie będą to wybory ani powszechne, ani równe, ani bezpośrednie a ich tajność stoi pod olbrzymim znakiem zapytania. Jako obywatel opowiadający się za Konstytucją i określoną w niej zasadą państwa prawnego powinienem odmówić udziału w takich wyborach. Jeżeli tego nie uczynię, usankcjonuję w jakiś sposób zbiorowy gwałt, jaki na Konstytucji dokonuje Prawo i Sprawiedliwość, wezmę udział w tym gwałcie!

Tymczasem opozycyjni kandydaci, wśród nich i Robert Biedroń, nie rezygnują z wyborów czyli wzywają swój elektorat do „pójścia do skrzynek pocztowych” bez względu na wzgląd. I to jest właśnie ten ćwiek.

W przypadku przeforsowania przez PiS majowych wyborów możliwe są dwa scenariusze – każdy zły. Pierwszy to ten, że w wyniku majowych wyborów Andrzej Duda zdobędzie drugą kadencję swojej prezydentury – nie ważne w pierwszej, czy w drugiej turze wyborów. Oczywiście umocni to zasadniczo obecny obóz władzy, a znając jezuicką przewrotność Prezesa PiS łatwo odgadnąć, że udział w tych akonstytucyjnych wyborach ogłosi on jako zgodę suwerena na właściwie dowolną interpretację przepisów ustawy zasadniczej przez obecne władze, otwierającą tym samym rządzącej sile politycznej wrota do dalszych, nieskrępowanych już konstytucyjnych bezeceństw. Na nic zdadzą się publiczne zaklinania, że „braliśmy udział, ale ze wstrętem”. Odwołanie się do woli suwerena będzie decydujące.

Drugi scenariusz, pozornie bardziej optymistyczny, jest taki, że opozycja zdoła doprowadzić do drugiej tury wyborów i w ostatecznej rozgrywce pokonać obecnie urzędującego prezydenta. Być może kierownictwo SLD dysponuje jakimiś wiarygodnymi sondażami, wskazującymi na obiecujące prawdopodobieństwo takiej możliwości. Już dzisiaj jednak pojawiają się ostrzeżenia politycznych komentatorów, że wybrany według pisowskiej ordynacji prezydent nie będzie miał demokratycznego mandatu do pełnienia swojej funkcji – również prezydent nie-Duda. Przyjmiemy wówczas postawę, że okraść złodzieja to nie grzech?

Dylemat ten przyjdzie rozwiązać mi w dniu wyborów – jeżeli do nich dojdzie. Najlepszym bowiem scenariuszem dla kraju to ten, że te nieszczęsne wybory w maju jednak się nie odbędą. Aby tak się stało Sejm musiałby przyjąć ustawę o wprowadzeniu w Polsce stanu nadzwyczajnego z powodu klęski żywiołowej, jaką jest pandemia koronawirusa. Ale na to się nie zanosi. Wręcz przeciwnie. Sprytne ogłaszanie nawet głupich ograniczeń i ich następne huczne odwoływanie to tworzenie wirtualnej „normalizacji”, pozorów, że rząd panuje na epidemią, że wybory będą bezpieczne. Już dzisiaj szczęśliwy Naród zanosi dzięki Panu Premierowi Morawieckiemu za to, że łaskawie zezwolił znowu wejść obywatelowi do lasu. Tymczasem nie ma żadnych przekonywujących faktów, że epidemia jest pod kontrolą. Wręcz przeciwnie – coraz to ujawniają się nowe zagrożenia, jak te w domach opieki społecznej. Wiarygodność oficjalnych danych o epidemii została skutecznie podważona przez Prezydenta Warszawy. Znakomitym uzupełnieniem tego obrazu nierzeczywistej rzeczywistości jest transport sprzętu ochronnego do Polski największym ( i też najdroższym) na świecie samolotem i żenująca „uroczystość” jego rozładowywania z udziałem premiera i jego zastępcy.

Oczywiście podsuwana jest również alternatywa: przyjęcie propozycji Gowina-Kaczyńskiego zmiany Konstytucji „na kolanie” i przedłużenie kadencji Andrzeja Dudy o 2 lata. Ale projekt ten jest wyraźną pułapką zastawioną na opozycję. Z jednej strony daje on 2 lata oddechu prawicowej koalicji na otrząśnięcie się z nokautu, jakiego system opieki zdrowotnej i system zarządzania państwem w okresie kryzysu doznał po ataku koronawirusa, a po drugie uczyniłby z opozycji wspólnika doraźnego majstrowania przy Konstytucji. Mam nadzieję, że nikt na to się nie nabierze.

Może jest też i tak, że emocje Włodzimierza Czarzastego nie są w pełni autentyczne, że kryje się za nimi chłodna kalkulacja. Jej podstawą może być założenie, że w powszechnym bałaganie – głównie po tronie opozycji – o wyniku uzyskanym przez kandydata lewicy zadecyduje zdyscyplinowanie elektoratu i jego w miarę masowy udział w wyborach. Uzyskanie przez Roberta Biedronia poparcia powyżej 15% będzie można ogłosić jako kolejny, wielki sukces lewicy, jako argument do przyszłych ewentualnych sojuszy i koalicji. Tylko jakim kosztem?

Może ktoś zapytać: – skoroś taki mądry, to co ty byś zaproponował? Nie jestem mądry wystarczająco, nie mam też wystarczająco dużo wiarygodnych informacji. Wiem tylko, że w przypadku, gdy majowe wybory staną się faktem możliwe są dwa wyjścia. Pierwsze to pójście za wezwaniem Czarzastego i wzięcie udziału w „wyborach”. Drugie – to wycofanie kandydata i ogłoszenie bojkotu niekonstytucyjnych wyborów. Niech PiS sam pogrąża się w bagnie, które sam stworzył. Może lewica nie będzie wówczas obecna na wykazach wyników wyborów, ale za to ocalimy Konstytucję RP jako naszą najważniejszą, jedyną redutę. Ocalimy nasze moralne prawo do jej obrony, nie przyjmiemy odium współsprawcy łamania ustawy zasadniczej.

Mam prawo przypuszczać, że dylemat, przed którym stanąłem to problem nie tylko mój. Mam też prawo oczekiwać, że kierownictwo partii, do której należę, dostrzeże problem i pomoże mi i innym uporać się z nim.