Na Białorusi gorąco

Na Białorusi gorąco. Zwłaszcza w stolicy, Mińsku, gdyż brak jest, póki co informacji o demonstracjach w innych miastach.  Jest rzeczą niezwykle ciekawą, na ile demonstracje te są wynikiem autentycznego wzrostu niezadowolenia społeczeństwa ukraińskiego z rządów Łukaszenki, a na ile są efektem zewnętrznego wsparcia dla białoruskiej opozycji, wsparcia głównie ze strony USA i ich sojuszników. Czas pokaże – mam nadzieję. Póki co polskie media i polskie służby zagraniczne prześcigają się w podsycaniu napięcia u naszego wschodniego sąsiada. Tak, czy inaczej jest to zgodne z amerykańską doktryną wzmacniania niepokojów w Unii Europejskiej i na jej granicach, aby w ten sposób dalej osłabiać zjednoczoną Europę.

Powiem wprost: zachowanie się polskiego rządu w sprawie wyborów prezydenckich na Białorusi, a zwłaszcza wobec mińskich demonstracji budzi we mnie niesmak i  zażenowanie. Polska a la PiS – nauczycielem demokracji? Polska a la PiS – obrońcą wartości europejskich? To kpina PiS z całej Unii Europejskiej.

Zdarzyło się, że w 1995 r. byłem w składzie Grupy Obserwatorów Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy podczas wyborów parlamentarnych na Białorusi. Zostaliśmy zaproszeni przez Białoruski parlament, w którym funkcjonowała jeszcze opozycja wobec prezydenta Łukaszenki. Po tygodniu badaniach sytuacji przedwyborczej na miejscu, po bezpośredniej obserwacji wyborów w lokalach w całym niemal kraju, wydaliśmy jednoznaczną opinię: wybory na Białorusi nie spełniały standardów demokratycznych. Europa i świat żyją więc od ponad ćwierćwiecza w pełnej świadomości tego, że ustrój naszego wschodniego sąsiada daleki jest tego, co demokracją nazywa się w zachodniej Europie. W zachodniej – bo nie nad Wisłą!

Jeszcze stosunkowo niedawno władze PiS umizgiwały się do Łukaszenki. Nawet sam marszałek Karczewski, po swojej wizycie w Mińsku opowiadał w telewizji o tym jaki „fajny chłop jest z tego Łukaszenki”. Dzisiaj Polska buńczucznie wydaje oświadczenia, wzywa Europę do działania, tupie nogami i krzyczy. Nieco pokory!

Czy sytuacja w Polsce różni się od tej na Białorusi? Po pierwsze czym się nie różni. Zarówno w Polsce ostanie wybory prezydenckie jak i te  u wschodniego sąsiada (z wielkim prawdopodobieństwem) nie były demokratyczne. Świadomość niedemokratyczności wyborów w Polsce jest powszechna, wielokrotnie publicznie uzasadniana przez najwyższe autorytety prawne. Podstawowa różnica pomiędzy nami jest natomiast  taka, że Białorusini, którzy nie są zadowoleni z wyników wyborów, którzy zarzucają ich fałszerstwo wyszli na ulicę Mińska gotowi zetrzeć się z siłami bezpieczeństwa.

Polska opozycja pokrzyczała natomiast w mediach o złamaniu co najmniej dwóch artykułów konstytucji przez PiS w trakcie przygotowania i przeprowadzenia kampanii wyborczej i… w większości asystowała Dudzie w ceremonii jego zakrzywoprzysiężenia. Na ulice polskich miast nie wyprowadziła mas ani seria afer finansowych z udziałem prominentów PiS i ich rodzin, ani dyktatorskie rozprawienie się PiS z niezależnością polskiego wymiaru sprawiedliwości, ani sfałszowanie kampanii wyborczej przez spacyfikowane przez PiS media publiczne.

Nie, ani polski rząd, ani Zjednoczona Prawica, ani opozycja w Polsce nie mają moralnego prawa wtrącania się w bieżący kryzys białoruski. Oczywiście jest jeszcze interes polityczny, ale odpowiedzieć sobie należy na pytanie czyj? Mam z tym pewien problem, zwłaszcza w momencie, w którym piszę ten tekst, w którym dowiedziałem się, że kontrkandydatka Łukaszenki w dniu wyborów uciekła (przed spodziewanymi prześladowaniami) za granicę. Gdzie? Do Rosji!

Interes polityczny PiS jest klarowny. Nadarzyła się okazja zademonstrowania elektoratowi, ale również przeciwnikom PiS jak bardzo prodemokratyczna jest to partia, zademonstrowania Europie, jak bardzo Polska angażuje się w obronę europejskich wartości i standardów demokratycznych i „zadać kłam oszczercom”. Wzmacniając napięcie za naszą wschodnią granicą (właśnie słucham komentarzy o prawdopodobieństwie interwencji Rosji) rząd PiS zyskuje argumenty za bezprzykładnym angażowaniem  Polski w militarną (i polityczną) współpracę z Waszyngtonem. Współpracę, która jest dla Polski wysoce niekorzystna finansowo, która skłóca nas z najbliższymi, naturalnymi partnerami – z Unią Europejską. Czy to, co dobre dla Waszyngtonu Trumpa jest i dobre dla Polski? Mam poważne wątpliwości.

Być może też rządowi analitycy sprytnie kalkulują, że zamieszki za Bugiem wywołają falę emigracyjną Białorusinów, której część zasili podaż siły roboczej w naszym kraju?

Wydarzenia na Białorusi skłaniają do jeszcze jednej refleksji, jestem przekonany nieobcej politycznym analitykom. Chodzi o kwestię efektywności misji „eksportu demokracji euro-atlantyckiej”. Od dziesięcioleci eksport tej demokracji, usiłowanie narzucania jej standardów innym jest uzasadnieniem militarnej ekspansji Stanów Zjednoczonych na całym świecie. Ale również w Europie. Wszyscy pamiętamy szantaż: „Energia za demokrację” jaki zastosowano wobec Bałkanów w czasie wojny domowej w Jugosławii, po zbombardowaniu przez lotnictwo USA jugosłowiańskich elektrowni i po nałożeniu ścisłego embarga na przywóz do tego regionu paliw.

Co z euro-atlantycką demokracją zrobiły Węgry? Co zrobiła Ukraina? Wreszcie co zrobiło z zasadami tej demokracji „serce Europy” – Polska? To pytanie jest tym bardziej zasadne w obecnej chwili, kiedy kryzys tej demokracji, wzmocniony, przyspieszony przez pandemię sars-cov-2 jest coraz bardziej widoczny w jej kolebce.

Dylematy obalaczy

Mądrość ludowa powiada, że trudno być prorokiem we własnym kraju. Pewnie tak, ale zdarzają się sytuacje, gdy o spełniającą się przepowiednię wcale nie jest trudno. Niestety.

Jakiś czas temu kreśliłem w pół-satyrycznej formie wizję eskalacji działań rewizji decyzji emerytalnych po tym, jak obniżono emerytury byłym pracownikom służb, które powołano niegdyś do obrony państwa o nazwie Polska Rzeczpospolita Ludowa. Zapowiadałem twórczą kontynuację tego trendu, i co? Nie trzeba było długo czekać – sięgnięto po rezerwy budżetowe potencjalnie tkwiące w emeryturach wojskowych Ludowego Wojska Polskiego.

W ostatnim z kolei wpisie postawiłem hipotetyczną kwestię: do czego zdolna jest posunąć się obecna władza, gdy uzna, że zagrożony zostanie porządek konstytucyjny PiSowskiego państwa. Dzisiaj nie jest to już teoretyczna kwestia. KOD wsparty przez Lecha Wałęsę i wiele innych politycznych osobistości, w tym prezydentów niektórych miast, opublikował „Odezwę do wszystkich Polaków”, w której, w imię powstrzymania dewastacji kraju nawołuje do „wypowiedzenia posłuszeństwa władzy”. Na reakcję władzy długo czekać nie trzeba było gdyż właśnie minister od spraw publicznego bezpieczeństwa ogłosił, że takie działania uznać należy za „nawoływanie do przestępstwa”. A co PiS robi z przestępcami – nie ważne prawdziwymi czy domniemanymi – wiadomo.

Konsekwencją deklaracji ministra Błaszczaka powinno być uruchomienie leżących w rękach władzy narzędzi do obrony porządku konstytucyjnego. Jeżeli władza tego nie uczyni to okaże swoją słabość. Ale nie tylko. Władza konstytucyjnie zobowiązana jest do obrony tego ładu. Czy jednak PiS jest w stanie obronić polski ład konstytucyjny przed KOD-em skoro sama nagminnie gwałci ten ład w Sejmie, Senacie, w działaniach rządu czy Prezydenta RP? Może się jednak stać i tak, że niemrawość w obronie ładu konstytucyjnego przed sobą samą będzie się starała obecna władza w dwójnasób zrekompensować aktywnością wobec KOD-u. Podstawowe pytanie na dzisiaj jest więc takie, czy Deklaracja KOD jest już naruszeniem tego ładu, czy tylko zagrożeniem jego naruszenia. Gdyby przyjąć, że wezwanie Polaków wypowiedzenia posłuszeństwa władzy wyłonionej w drodze konstytucyjnych procedur jest już naruszeniem ładu konstytucyjnego, to pozostaje do rozstrzygnięcia kwestia kto i w jakiej sytuacji może uznać, że nastała „sytuacja szczególnego zagrożenia konstytucyjnego ustroju państwa”, o którym mówi Art. 2.1.  ustawy o stanie wyjątkowym. Póki co wojewodowie otrzymali od ministra Błaszczaka pierwsze zadania aby przyjrzeć się prezydentom miast, którzy pod Odezwą się podpisali.

Nie sposób jednak uniknąć innej refleksji. Odezwa KOD i reakcja władz zbiegły się z obchodami rocznicy wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. „Wojennego” gdyż naiwna – jak przystało na prawdziwą lewicę – władza ludowa nie zakładała, że lud może przeciwko niej wystąpić. Dlatego też w porządku prawnym Polski Ludowej nie było ustawy o stanie wyjątkowym (ta została uchwalona dopiero w 2006 roku). W nadzwyczajnej, krytycznej sytuacji odwołać więc się można było tylko do ustawy o stanie wojennym. Ale bez wątpienia działania władz w 1980 r. miały na celu ochronę ówczesnego ładu konstytucyjnego i terytorialnej integralności Państwa, zagrożonych ulicznymi rozruchami i świadomą działalnością zdecydowanej mniejszości polskiego społeczeństwa kierującej się zasadą totalnego osłabiania państwa polskiego we wszystkich dziedzinach: politycznej i gospodarczej w myśl hasła „im gorzej tym lepiej”.

Historycznej pikanterii dodaje obecnej sytuacji okoliczność, że zarówno autorzy odezwy wzywającej do facto do społecznego oporu wobec konstytucyjnych organów państwa jak i władza sama są politycznymi spadkobiercami „Solidarności”. Często i jedni i drudzy „obalali” w 1989 ustrój polskiego państwa. Jeżeli nawet wówczas nie wyrażali tego wprost, to dzisiaj prześcigają się wręcz w zaklęciach i deklaracjach, że tak właśnie było. Dzisiaj zaś to im przychodzi rozwiązywać dylemat czy już mamy do czynienia z sytuacją szczególnego zagrożenia państwa, czy jeszcze nie.

Charakterystyczną okolicznością jest i to, że zarówno w latach osiemdziesiątych jak i obecnie działania „antyreżimowe” miały olbrzymie wsparcie ze strony środowisk artystycznych. Jeżeli ktoś miałby jakieś zastrzeżenia do poprawności tej analogii to odsyłam choćby do zapisu uroczystości wręczenia Europejskich Nagród Filmowych we Wrocławiu czy do międzynarodowego protestu aktorów wrocławskiego Teatru Polskiego.

Zawłaszczenie Polski przez PiS drogą demokratycznych wyborów jest dla nas, Polaków,  bardzo, bardzo ważną lekcją demokracji. Polsce potrzeba demokracji ale europejskiej – nie azjatyckiej. Azjatyckiej, czyli takiej, w której procedury demokratyczne służą tylko legitymizacji władzy, a ta, zarówno tych obywateli, którzy na nią głosowali jak i przeciwników traktuje jak poddanych i która wyznaje zasadę, że zwycięzca bierze wszystko, również stanowiska sprzątaczek w urzędach wojewódzkich. Władza taka nie szanuje postaw, sposobów myślenia obywateli, lecz stara się kształtować, naginać wręcz te postawy do wzorca, który jej odpowiada.

Potrzeba nam demokracji europejskiej, dla której mandat uzyskany w wyborach to przede wszystkim odpowiedzialność za wszystkich obywateli. To poszanowanie godności każdego obywatela, budowanie społecznego porozumienia a nie judzenie, napuszczanie jednych na drugich, to nie dzielenie obywateli na lepsze i gorsze sorty. Miernikiem współczesnej, dojrzałej demokracji jest stosunek władzy do wszelkiego rodzaju mniejszości: politycznych, religijnych, seksualnych. Nie do zaakceptowania jest praktyka nadużywania władzy w celu prymitywnego kupowania elektoratu przez zaciąganie zobowiązań, które spłacać będą musieli już inni. Dlatego działania KOD, niezależnie od ich groteskowego kontekstu historycznego, są w pełni zrozumiałe i uzasadnione. Chodzi bowiem o sprzeciw wobec władzy, która praktyką swojego działania zaprzecza podstawowym wartościom demokratycznego, europejskiego społeczeństwa. Z pisowskiej lekcji wyciągnąć należy więc głębsze wnioski niż tylko ten, że należy naczelniczka odsunąć od władzy. Jeżeli tak się nie stanie, to biada Polsce. I obym tym razem był złym prorokiem.