Za duża ta góra!

Ślęczę nad wpisem Seymora Hersza „How America Took Out The Nord Stream Pipeline” (Jak Ameryka zniszczyła Nord Stream 2) – na stronie autora: https://seymourhersh.substack.com/p/how-america-took-out-the-nord-stream. Czytam raz, drugi i trzeci, i nie wiem, co mam z tym tekstem zrobić. Tak po prostu zamknąć go i przejść do innych tekstów nie mogę: zbyt jest ważny, zbyt fundamentalne sprawy autor w nim ukazuje. Tak, wpis Hersha będący kwintesencją jego dziennikarskiego śledztwa jeży włos na głowie, ale jeszcze większą trwogę budzi we mnie cisza, jaka w mediach zapadła po jego publikacji. Media odnotowały zdawkowo raczej jego pojawienie się, podjęto kilka prób podważania rzetelności autora, rządy USA i Norwegii sztampowo nazwały rewelacje Hersha kłamstwem  i na tym koniec. Żadnych poważniejszych komentarzy, żadnych politologicznych analiz i wniosków. Cisza jak makiem zasiał. I właśnie ta cisza budzi lęk.

Tymczasem dorobek śledczego dziennikarstwa Hersha, jego autorytet w dziennikarskim świecie skłania do bardzo poważnego potraktowanie jego ustaleń. Wyniki jego ostatniego śledztwa zawarte są w samym tytule raportu, a w jego treści dziennikarz szczegółowo opisuje kto, jak i kiedy doprowadził do zniszczenia jednego z najważniejszych elementów europejskiej infrastruktury cywilnej, wspólnego dzieła europejskich i rosyjskich polityków, inżynierów i ekonomistów. Dowiódł w ten sposób tego, co było wynikiem wielu wcześniejszych domysłów i spekulacji, kierujących się prostym pytaniem „cui bono?”. Do najbardziej efektownych należało publiczne, nieoczekiwane, intuicyjne, entuzjastyczne i efektowne podziękowanie, jakie za wysadzenie największych europejskich gazociągów Nord Stream1 i 2 nazajutrz po tym akcie wyraził imiennie Ameryce Radosław Sikorski, polski były minister obrony i były minister spraw zagranicznych.  Administracja USA próbowała w zabawny sposób skierować oskarżenie o wysadzenie rurociągów na Rosję, inni wskazywali na Ukrainę lub… Polskę. Ale to były domysły i spekulacje – dzisiaj mamy największą w takich sytuacjach pewność, że to USA dokonały tego aktu terrorystycznego. Tak – terrorystycznego, gdyż wysadzenie Nord Stream 1 i 2, jednych z najważniejszych i największych obiektów cywilnej infrastruktury w Europie nosi wszystkie cechy właśnie aktu terrorystycznego.

Zasadniczym celem aktu terrorystycznego jest nie tyle spowodowanie śmierci jak największej liczby ludzi czy jak największych materialnych strat wroga, ale wzbudzenie fali strachu, wprowadzenie stanu wiecznej niepewności: „nie znasz dnia ani godziny”.  Straty ludzkie i materialne to tylko droga do tego celu.

Największym, najbardziej doniosłym ustaleniem Hersha jest moim zdaniem to, że rząd Stanów Zjednoczonych decyzję o wysadzeniu europejskich gazociągów podjął pod koniec 2021 r, czyli mniej więcej wówczas, gdy sekretarz stanu USA, z niebywałą jak na światową dyplomację arogancją odrzucał kolejne wezwanie Rosji do rozmów w sprawie bezpieczeństwa tego kraju. Decyzja o wysadzeniu europejskich strategicznych gazociągów była, jak pisze Hersh dla polityków amerykańskich oczywista – głównym ich problemem było jedynie to jak dokonać tego aktu, aby uniknąć międzynarodowej odpowiedzialności. Dla USA nie była to pierwszyzna. W 1982 r. na polecenie prezydenta Reagana CIA przeprowadziła tajną akcję terrorystyczną, której efektem było zniszczenie w ZSRR gazociągu syberyjskiego. Gazociąg ten budowano w celu eksportu rosyjskiego gazu do Europy właśnie. Wprawdzie strat w ludziach tym razem nie było, to jednak eksplozja jaką wywołano była największą w świecie eksplozją nienuklearną. Oczywiście program zaopatrywania Europy w rosyjski gaz został znacznie spowolniony.

Niezależnie od tego, że militarna agresja Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. była aktem haniebnym, niemającym uzasadnienia w prawie międzynarodowym, a politycznie po prostu głupim, ustalenia Hersha wskazują, że na długo przed tą agresją USA przygotowywały się do takiej wojny bynajmniej nie kierując się rzymską maksymą civic pacem para bellum, bynajmniej nie w celu osiągnięcia pokoju.

Drugim, nie mniej istotnym ustaleniem Hersha były motywy rządu USA. Już Nord Stream 1, jak pisze Hersh,  uznany został przez USA jako zagrażający dominacji (pokr. J.U.) USA w Europie. Dominacja w stosunkach międzynarodowych nie jest pustym słowem. Wiąże się wprost z takimi pojęciami jak narzucanie, wymuszanie, podporządkowanie, kontrola i wyzysk ekonomiczny. Od samego początku prac nad Nord Stream 2 Stany Zjednoczone ostrzegały, że zrobią wszystko, aby ten projekt nie wszedł w życie. Kiedy cały szereg amerykańskich sankcji nakładanych przez kolejne lata i kolejne amerykańskie rządy najpierw na przedsiębiorstwa uczestniczące w projekcie Nord Stream2, potem na całe państwa nie dały efektu – Waszyngton uznał, że pozostało mu tylko jedno rozwiązanie: ostateczne. Różne były powody wojen. Być może w przyszłości, gdy opadnie propagandowy kurz wśród historyków ugruntuje się opinia, że do III wojny światowej przyczyniła się nieodparta wola utrzymania przez USA swojej dominacji nad Europą i światem. Inaczej nie sposób udzielić racjonalnej odpowiedzi na pytanie dlaczego  zamiast szukać dyplomatycznych rozwiązań, które zapobiegłyby konfliktowi zbrojnemu pomiędzy Rosją a Ukrainą w Stanach Zjednoczonych zdecydowano o bardzo poważnej akacji sabotażowej przeciwko europejsko-rosyjskim relacjom gospodarczym. Zniszczenie Nord Stream 1 i 2, bez pytania o zdanie Niemiec i Francji (inicjatorów i współudziałowców tych przedsięwzięć) nie tylko zmieniły charakter wojny na Ukrainie. Było przede wszystkim aktem rozdzierającym kontynent euro-azjatycki na dwie części, było zerwaniem tradycyjnych gospodarczych, w tym i energetycznych związków Europy z Rosją.

Ogólnoświatowym symbolem terroryzmu był do niedawna atak islamskich fanatyków na budynki World Trade Center w Nowym Jorku 11 września 2001. Warto zgrubnie chociaż porównać ten atak z amerykańskim atakiem na europejskie gazociągi. Akcja terrorystyczna Al Kaidy na USA kosztowała życie około 3000 Amerykanów. Straty materialne oszacowane zostały na około 10 mld USD. Terrorystyczny atak USA na europejskie gazociągi skutkuje o wiele większą liczbą istnień ludzkich. Dzieje się tak dlatego, że stał się on zwrotnym momentem dla charakteru zbrojnego konfliktu na Ukrainie. Konflikt ten, w skali światowej i w historii świata w istocie niewielki, lokalny przekształcił w konflikt globalny, zamykając drogę do rozmów pokojowych – więcej – torpedując wysiłki pokojowego jego zakończenia. Liczba ofiar tego aktu terrorystycznego liczyć należy w setki tysięcy gdyż wojna wciąż trwa i nie widać szans na jej zakończenie. Jedyna różnica to taka, że ofiarami nie są tym razem Amerykanie.

Straty materialne są również nieporównywalne. W przypadku WTC szacowano je na 10 mld USD. Wartość samych zniszczonych Nord Streams  to około 20 mld EUR. Do tego dodać należy praktycznie niemożliwe nawet do oszacowania straty gospodarek państw, członków UE spowodowanych wzrostem cen nośników energii, przerwaniem łańcuchów dostaw, kosztami imigracji. Nałoży się na to dodatkowe obniżenie poziomu życia Europejczyków będące efektem pospiesznie rosnących wydatków zbrojeniowych tych państw.

I cel najważniejszy w przypadku ataków terrorystycznych – zastraszenie. Ten cel Al Kaida osiągnęła z nawiązką. Zastraszyła nie tylko USA, ale, głównie przy pomocy samych Stanów, prawie cały świat.

Efekt zastraszenia terrorystycznego ataku USA na największe europejskie gazociągi jest również oczywisty. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej pokazały, głównie Europie, „kto tu rządzi”. Wysadzając te gazociągi USA wysadziły w powietrze idee Unii Europejskiej jako samodzielnego politycznie i gospodarczo podmiotu politycznego, rozbiły w puch ambicje UE stania się jednym z kilku światowych centrów polityczno-gospodarczych. Stany Zjednoczone zademonstrowały niebywałą determinację w obronie swojej dominacji nad Europą, determinację do ponoszenia wszelkich kosztów tej obrony, zwłaszcza kosztów ponoszonych przez inne państwa i narody. Pokazały, że nie cofną się przed niczym.

W argumentacji wspierającej ten akt terrorystyczny często spotkać można wywody, że zniszczenie największych europejskich gazociągów miało na celu osłabienie ekonomiczne Rosji i pozbawienie jej dochodów na prowadzenie wojny. Trudno o bardziej pokrętny argument. W momencie eksplozji obydwa te gazociągi faktycznie nie pracowały. Nord Stream 2 był wypełniony i dopiero przygotowywany do uruchomienia a Nord Stream 1 pracował na bardzo niskim poziomie – głównie z powodu krytycznej sytuacji energetycznej Niemiec, które po prostu tego gazu nie miały aktualnie czym zastąpić. Wszystkie prawie europejskie państwa na gwałt opracowywały przy tym programy „uniezależnienia się od rosyjskiego gazu”.

Decyzja o zniszczeniu europejskich gazociągów Nord Stream 1 i 2 zapadła w Waszyngtonie pod koniec 2021 roku. Ładunki założono pod przykrywką corocznych bałtyckich manewrów NATO BALTOPS 22 w czerwcu 2022 r. Detonacji dokonano 3 miesiące później. Zniszczenie tych gazociągów nie miało żadnego wpływu na dochody Rosji ze sprzedaży gazu, nie było nakierowane na aktualną chwilę. Ten akt był wymierzony w przyszłość. Brutalne, fizyczne odcięcie Europy od gazu, będącego ważnym elementem bilansu energetycznego państw Starego Kontynentu wpychało po prostu rządy europejskich państw w ramiona amerykańskich koncernów paliwowych i polityków z Białego Domu. Fizyczne zniszczenie gazociągów, poza spektakularnym potwierdzeniem dominacji USA w Europie miało być może również na celu uczynienie bezprzedmiotowymi przewidywane rozruchy społeczne w państwach europejskich wywołane nieuniknionymi, drastycznymi podwyżkami cen energii. Spoczywający na dnie, wciąż będący „pod parą” gazociąg mógł łatwo stać się powodem powszechnych nacisków społecznych na europejskie rządy i żądań jego uruchomienia. W sumie atak terrorystyczny na największe europejskie gazociągi był wymierzony nie tyle w Rosję, co w istocie w Unię Europejską. I co najważniejsze, obserwując obecne relacje pomiędzy przywódcami Francji i Niemiec, będących do niedawna jeszcze filarami Unii Europejskiej, motorami jej dalszej integracji – był działaniem skutecznym.

Takie wnioski nasuwają się po lekturze raportu jednego z najwybitniejszych dziennikarzy śledczych Seymora Hersha. Skłaniają jednak one i do innych refleksji. Terrorystyczny atak USA na europejskie gazociągi nie był pierwszym przykładem państwowego terroryzmu „Made in USA”. Lista takich aktów jest bardzo długa. Wszystkie one przykrywane są górnolotnymi frazesami o „obronie wolności” czy „obronie demokracji”. Ale tak naprawdę służą utrzymaniu wszelkimi, również najbardziej brutalnymi i nieludzkimi metodami dominacji USA nad światem. Ale czy w jakimkolwiek kraju możliwa jest rzeczywista wolność i demokracja, gdy parasol nad ich formalnymi atrybutami dzierży mocarstwo terrorystyczne? Obawiam się bardzo, że wielu Polaków jest w stanie taką sytuację, takie relacje pomiędzy panem i wasalem zaakceptować. Ale co powiedzą ci intelektualiści, którzy przez całe dziesięciolecia na prawo i lewo rozprawiali o wolności i demokracji nie wspominając o tym, że ta wolność i ta demokracja, którą proponują to w istocie tylko sposób na utrzymanie światowej dominacji przez terrorystyczne mocarstwo? Czas wreszcie powiedzieć głośno, że wzór i patron naszej wolności i demokracji jest terrorystą.

Raport Hersha postawił przed wieloma intelektualistami, zadeklarowanymi bojownikami o wolność i demokrację górę, która okazała się tak wielka, że postanowili jej nie dostrzegać.

Oligarchia zamiast demokracji?

Określenie „oligarcha” do niedawna miało bezwzględnie negatywną konotację, zwłaszcza, gdy dotyczyło niebywale zamożnych osób, który swoje olbrzymie  majątki zdobyli uwłaszczając się na państwowym majątku Związku Radzieckiego, głównie republik rosyjskiej, ukraińskiej i kazachskiej. Takie nazwiska jak Abramowicz, Mordaszow, Lisin w Rosji czy Pinczuk, Achmetov, Poroszenko w Ukrainie to tylko wierzchołki gór lodowych, „wybitni” przedstawiciele środowiska, które, zwłaszcza w Ukrainie, nie tyko praktycznie decydowały o gospodarce tego kraju, ale i o jego polityce wewnętrznej i zewnętrznej. Źródła ich majątków często są niejasne, a oni sami oskarżani są nie tylko o okradanie własnych narodów, ale i o szerzenie korupcji na najwyższych państwowych szczeblach i bezprawia.

Jeszcze niedawno prasa światowa co jakiś czas elektryzowana była doniesieniami o konfiskacie luksusowych jachtów oligarchów rosyjskich wpisanych na listę osobna które USA i ich sojusznicy nałożyli sankcje. Ta sama prasa z dniem 24 lutego 2022 r. gwałtownie przestała pisać o skrajnie skorumpowanym świecie oligarchów i polityków ukraińskich, ale niezależne media ukraińskie donosiły o tzw. „Batalionie Monako” czyli o około 70-ciu oligarchach mieszkających z rodzinami w luksusowych warunkach w Monaco, z dala od wojennego dramatu swojej ojczyzny.

Wszystko wskazuje jednak na to, że wkrótce nastąpi istotne przewartościowanie opinii światowego mainstreamu o oligarchach, a to za sprawą osobliwej bitwy o te postaci, kolejnej bitwy wojny na Ukrainie. Niedawno jak tydzień temu otóż media rosyjskie doniosły o przygotowanym przez prezydenta Rosji pakiecie ustaw, które oligarchom rosyjskim proponować mają do wyboru dwie drogi. Pierwsza, to pozostanie w kraju i wpisanie się ze swoja działalnością w jego potrzeby, w tym zobowiązanie do zwiększenia wynagrodzeń pracownikom ich przedsiębiorstw. Lojalnym wobec rządu oligarchom gwarantować ma się między innymi bezpieczeństwo prawne w zakresie dochodzeń źródeł ich majątków. Oligarchów nielojalnych względem Kremla czekać mają konfiskaty majątków na terenie Rosji i dochodzenia w sprawie legalności źródeł majątków zdobytych w latach 90-tych ubiegłego wieku. Potwierdzeniem tych zamiarów jest odpowiedź Putina na jedno z pytań w trakcie jego konferencji prasowej, jaka miała miejsce niedawno, w której skrajnie negatywnie ocenił on rosyjskich oligarchów lokujących swoje aktywa za granicą Rosji.

Pytanie skierowane do Putina i jego odpowiedź miały najprawdopodobniej związek z równoczesnymi decyzjami ministrów finansów Belgii i Luksemburga, którzy na kilka dni odblokowali konta obywateli Rosji nieobjętych sankcjami. Uzyskali ci Rosjanie możliwość podjęcia środków ze swoich kont do dnia 7 stycznia 2023 r. Ogólna kwota tych środków to 55 mld EUR, można jednak się spodziewać, że za przykładem tych dwóch państw pójdą inne.

Działania zarówno Rosji jak i niektórych państw Unii Europejskiej w stosunku do oligarchów uważam za skrajnie niebezpieczne. Zarówno z jednej jak i z drugiej strony oznaczają one bowiem formalny podział na oligarchów „dobrych” i „złych”, przy czym tym „dobrym” obiecuje się całkowitą abolicję w przypadku przestępstw gospodarczych, finansowych i karnych dokonanych w celu zgromadzenia tego majątku. W istocie jednak takie działania oznaczają uznanie oligarchów Rosji, a jeżeli tego kraju to i innych, za pełnoprawne podmioty w życiu gospodarczym, politycznym czy społecznym bez względu na to, czy popełnili oni jakieś przestępstwa czy nie. Te działania umacniają wręcz instytucje oligarchy. Dlatego ich rola w Rosji, pewnie i w Ukrainie będzie rosła. Ale czy tylko tam? Oligarchowie, czyli osoby fizyczne władające olbrzymim majątkiem i wykorzystujące ten majątek w celach politycznych to nie tylko Rosja czy Ukraina. To również Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Turcja, Indie i wiele innych państw pretendujących do miana państw demokratycznych.

Rodzi się więc pytanie, czy roztaczanie politycznego i prawnego parasola nad najbogatszymi ludźmi na świecie nie doprowadzi w konsekwencji do ukrainizacji systemów politycznych, do formalnego uznania roli najbogatszych w kierowaniu, pod płaszczykiem demokracji, państwami i narodami bez względu na metody, jakie stosują. Czy liberalna demokracja zostanie pogrzebana na rzecz nowego ustroju – oligarchii?

25 lat Konstytucji

Miałem okazję uczestniczyć w obchodach jubileuszu 25-ciolecia uchwalenia Konstytucji RP, które w Sali Kolumnowej Sejmu zorganizował PSL rękami swojego wicemarszałka Zgorzelskiego. I nie jest ważne to, że PSL „zaprzągł” Konstytucję do walki o utrzymanie się na powierzchni polskiej politycznej sadzawki – chwała Stronnictwu za to, że Konstytucję przypomniało.

Od razu powiedzieć należy, że obchody te nie były oficjalne: nie uczestniczyli wszak w nich ani ci politycy, którzy obejmując urzędy na tą Konstytucje przysięgali, ani przedstawiciele Trybunału Konstytucyjnego, który przecież ma stać na straży Ustawy Zasadniczej. Jednym słowem okolicznościowe spotkanie parlamentarzystów i byłych parlamentarzystów zwołane przez Marszałka Zgorzelskiego miało charakter półoficjalny, prywatny niemalże, było jakimś erzacem obchodów tego ważnego jubileuszu. Stąd też moja refleksja w temacie.

Naszym świętem narodowym jest dzień 3 maja – dzień uchwalenia w 1791 r. pierwszej w Europie i drugiej w świecie demokratycznej (na owe czasy) konstytucji. Uroczyście świętujemy corocznie ten dzień, chociaż sama Konstytucja 3-go Maja przeżyła raptem 14 miesięcy, jej doniosłe postanowienia w większości nigdy nie były wprowadzone w życie, a sam akt jej uchwalenia miał raczej charakter zamachu stanu i sam w sobie był zaprzeczeniem demokracji. Tym nie mniej co roku sztandary, przemówienia, msze, parady – święto narodowe. Mało kto pamięta przy tym, że ten „testament gasnącej ojczyzny”, jak nazwał Konstytucję jeden z jej współtwórców derogowany został przez samych Polaków podczas tzw. Sejmu Grodzieńskiego (1793), zwołanego przez Imperium Rosyjskie. Sejm Grodzieński uzna l Sejm Czteroletni za niebyły i unieważnił wszystkie jego ustawy.

Dzisiejsza Konstytucja powstawała jakże inaczej! Inicjatorem jej uchwalenia i pierwszym Przewodniczącym Komisji Konstytucyjnej polskiego parlamentu był wybitny polityk lewicy – Aleksander Kwaśniewski.  W ramach prac komisji rozpatrzono ogółem siedem różnych projektów aktu zasadniczego, autorstwa różnych środowisk politycznych. Po przyjęciu Konstytucji 2 kwietnia 1997 r. została ona zatwierdzona w ogólnonarodowym referendum 25 maja tegoż roku. Jest więc nasza Konstytucja owocem wielkiego narodowego wysiłku, świadectwem gotowości ówczesnych polityków do kompromisów w najważniejszych sprawach, doniosłym aktem integrującym Polaków.

Jest dla mnie oczywiste, że Konstytucja 2-go kwietnia 1997 roku jest dla Polski znacznie ważniejsza niż Konstytucja 3-go maja. Nie tylko formalnie wprowadziła ona do naszego kraju demokratyczny porządek, przywróciła Polskę rodzinie krajów demokratycznych. Co najważniejsze – jej postanowienia zostały w pełni wdrożone i to one zmieniły obraz tej polskiej ziemi. Dzięki Konstytucji 1997 roku Polska mogła stać się członkiem Unii Europejskiej, a Polacy przez długi czas – do momentu objęcia władzy przez PiS – mogli w pełni korzystać z praw obywatelskich.

A jednak rocznica uchwalenia tego najważniejszego w nowożytnej historii Polski aktu prawnego chowana jest w cień, nie stała się przedmiotem narodowej adoracji. Uroczystości rocznicowe, jeżeli są, wykorzystywane są głównie do doraźnych politycznych celów schodzącego ze sceny ugrupowania.

Jest w tym jednak jakieś tragiczne światełko nadziei. Historia naucza bowiem, że aby jakieś wydarzenie mogło stać się przedmiotem naszych narodowych celebracji musi wpierw przejść drogę narodowej martyrologii, musi być związane z cierpieniem, walkami, utratą niepodległości. Inne, pozytywne okoliczności nie wchodzą w grę. A tymczasem praktyka polityczna PiS, praktyka dezawuowania Konstytucji RP, jej publicznego gwałcenia, obniżania rangi jako żywo przywołuje z pamięci tenże Sejm Grodzieński, tylko w innej, XXI-wiecznej formule. Chociaż jest zasadnicza różnica: Sejm Grodzieński był „dziełem” rosyjskiego imperium, a dzisiaj Polacy mordują swoją Ustawę Zasadniczą własnymi rękami i z własnej woli. Ale tworzy to tragiczną nadzieję, że za jakieś 150 lat lat Polacy z dumą przypomną sobie o najważniejszym akcie prawnym statuującym demokratyczną Polskę, czyli o Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej z 2-go kwietnia 1997 r.

Istny dom wariatów

Czy leci z nami pilot? To coraz częściej zadawane pytanie w kontekście rozwoju epidemii sars-cov2 w naszym kraju. I nie ma się co dziwić. Rządzący chcąc za wszelką cenę uniknąć przyznania się do tego, że nie opanowali epidemii, brną więc w coraz to nowe, zupełnie niezrozumiałe decyzje. Otóż niedawno jeden z wicepremierów triumfalnie ogłosił, że rozpoczął działania, aby jednak sklepów meblarskich nie zamykać. Mają być dla nich opracowane specjalne procedury sanitarne. Brawo! Jest jeszcze parę branż czekających na swojego wicepremiera, na przykład obuwnicza, ubraniowa, sklepy z zasłonami czy artykułami gospodarstwa domowego. Jaka olbrzymia przestrzeń do codziennego wykazywania, że rząd pochyla się niemal nad każdym obywatelem! Zamykane są teatry i kina, ale kościoły już nie. W oficjalne statystyki niewielu wierzy, zwłaszcza po tym, jak okazało się, że źródłem wiedzy rządu jest baza danych amatorsko utworzona przez jakiegoś dziewiętnastolatka (chwała mu za to). Rząd nie ma oporów przed publicznym podpieraniem miłych swoim uszom tez autorytetem naukowców, którzy również publicznie dementują to jakoby wypowiadali się w temacie. Jednym z głównych źródeł zakażeń okazują się być placówki ochrony zdrowia i stacje SANEPID-u. Chaos coraz większy – istny dom wariatów.

Czy znacie kraj, w którym spółki skarbu państwa obarczane są obowiązkiem budowy szpitali doraźnych? Wszędzie szpitale takie rozwija wojsko. Również polskie wojsko miało takie możliwości – nasze polowe szpitale wojskowe rozwijaliśmy przecież daleko za granicami. Ale dzisiaj w kraju – nie. Dlaczego? Przecież ich rozwinięcia byłyby nie tylko świetnym ćwiczeniem, ale również okazją do przewietrzenia magazynów. Mamy nie tylko wojsko zawodowe, ale również nowo utworzone wojska obrony terytorialnej – wydawało by się, jak znalazł na takie krytyczne okazje. I rzeczywiście – rząd z hucznie ogłosił, że żołnierze WOT pomogą szpitalom. I rzeczywiście „pomagają” – patrząc na ręce dyrektorom szpitali czy aby prawidłowo liczą łóżka i czy podają poprawne dane. Dyrektorzy protestują i dziękują za taką pomoc.

Spółka skarbu państwa dobra na wszystko: na sprowadzenie bezużytecznych maseczek, na wybudowanie szpitala polowego, na budowanie ducha narodowego przez przymusowe datki na nikomu niepotrzebne fundacje jak Polska Fundacja Narodowa, na inwestycje w idącej w dziesiątki milionów złotych rocznie  wartości promocje sportowca-nieudacznika i na wiele, wiele innych pomysłów rządowych. W sumie oczywiście płacimy my wszyscy, płacą też spółki pozbawiane w ten sposób środków na rozwój.

Propaganda jest najważniejsza. Według premiera jesteśmy mistrzami świata w przeciwdziałaniu pandemii. Są kraje w Europie gdzie rzeczywiście jest gorzej, na przykład w Czechach. Ale w Czechach – o dziwo -służba zdrowia działa prawie normalnie. Czynne są przychodnie i szpitale, pacjenci „niecovidowi” przyjmowani są normalnie przez szpitalne SOR-y, nie ma żadnych wielogodzinnych oczekiwań karetek z pacjentem na pokładzie na przyjęcie przez SOR ani rozpaczliwych prób ratowników medycznych znalezienia jakiegoś szpitala, który mógłby przyjąć ich pacjenta. I oczywiście szpitale doraźne w Pradze budować będzie wojsko, a nie spółki działające na podstawie prawa gospodarczego. Dlaczego tam to jest możliwe, a u nas nie? Czyżby COVID ujawnił systemową, ale ukrywaną dotąd pod propagandowym dywanem zapaść całej służby zdrowia?

Wymyślanie coraz to nowych obostrzeń, ich zwiększanie lub luzowanie – oto czym zajmuje się rząd. No i oczywiście uroczystymi wezwaniami premiera o zerowej już wiarygodności do powszechnego braterstwa i solidarności – po pięciu latach systematycznego, codziennego dzielenia społeczeństwa na lepsze i gorsze sorty.

Ale i rządu ubywa. Jak szczurki z tonącego okręciku zaczynają uciekać z niego wiceministrowie, którzy wyraźnie nie chcą dłużej firmować tego cyrku.

Pora powiedzieć wprost: rząd utracił realną zdolność rządzenia krajem. Nie tylko rozbił się o rafę własnego zadufania, wiary w swoją nieomylność, w to, że przez Boga i historię skazany jest na sukces. Wystarczyła pandemia nie najgroźniejszego w końcu wirusa, aby pokazać, że nie jest to rząd na trudne czasy. Ani rząd, ani prezydent, ani rządzący nimi wszystkimi wicepremier. Dodatkowo co raz to nowych, poważnych uszczerbków doznaje morale rządzących. Do tradycyjnych już afer gospodarczych (Banaś, Szumowski i inni) dokładają się  gwałtowny spadek poparcie dla Kościoła Katolickiego w Polsce, masowe, na niespotykana nie tylko w Polsce ale i w Europie protesty i strajki kobiet, które wprost wypowiedziały rządzącym wojnę czy wreszcie  spektakularny upadek duchowego przywódcy i politycznego patrona naszych obecnych elit– Donalda Trumpa.

Zwłaszcza ta ostatnia okoliczność może nieść ze sobą światełko nadziei dla Polski. Czy zwycięstwo racjonalizmu i odpowiedzialności w USA mieć będzie swoją polską kontynuację? Warunki do tego są. Jeśli trwający wciąż  ogólnopolski protest kobiet pod hasłem „Wy……ać!” przerodzi się w społeczny ruch domagający się przedterminowych wyborów i jeśli na fali amerykańskiej rewolucji odsunięta zostanie od władzy w Polsce rządząca kamaryla może uda się przywrócić do życia naszą konstytucję i demokrację.

A jeżeli to się nie stanie, to w takiej sytuacji, wobec upadku zdolności klasy politycznej do rządzenia, wobec całkowitego załamania się systemu demokratycznego, wobec braku możliwości konstytucyjnego wyjścia z głębokiego i wielopostaciowego kryzysu, w który wpędziła Polskę populistyczna prawica  jedyną wewnętrzną siłą mogącą przywrócić elementarny ład pozostaje wojsko i przejściowe, do czasu potrzebnego dla restytucji państwa demokratycznego przejęcie władzy przez wojskowych. Oczywiście o ile i wojsko nie zostało, jak cały szereg instytucji państwowych zdemoralizowane.

Wybory pod przymusem

Kilkukrotnie we wpisach podnosiłem problem obligatoryjnego uczestnictwa obywateli w wyborach władz publicznych. Rozwiązanie takie przyjęło kilka krajów europejskich. Powszechny i obowiązkowy udział w wyborach jest  jednym z filarów ustrojowych demokracji obywatelskiej. Jesteś obywatelem, jesteś członkiem wspólnoty – twoim obowiązkiem jest branie współodpowiedzialności za wybór tych, którym powierzamy kierowanie wspólnotą. Jasne, proste.

Tyle tylko, że taki obowiązek, będący – jak powiedziałem – jednym z filarów ustroju państwa, powinien być określony w Konstytucji.

Prawo i Sprawiedliwość zafundowało nam powszechny, obowiązkowy udział w wyborach prezydenckich. Tyle tylko, że to, co powinno być przedmiotem regulacji konstytucyjnej, przepchnięto zwykła ustawą, której projekt zgłosiła grupa posłów. Przepchnięto w trybie superekspresowym, przechodząc od razu do drugiego czytania, a więc bez dyskusji w komisjach problemowych. Tryb projektu poselskiego jest nagminnie nadużywany przez obecną większość parlamentarną. Projekty większości ważniejszych ustaw uchwalanych w ostatnich pięciu latach, chociaż pisane w rozmaitych ministerstwach lub w Kancelarii Premiera, wnoszone były do Laski Marszałkowskiej przez grupę posłów. Projekt poselski nie musi spełniać wielu wymogów, które, w imię zapewnienia najwyższych standardów legislacyjnych i spójności ustawodawstwa spełniać muszą projekty rządowe. Między innymi projekt taki nie podlega konsultacjom społecznym bądź zawodowym, nie jest opiniowany przez żadne z biur legislacyjnych (rządu lub Sejmu), nie musi zawierać opinii o zgodności z prawem Unii Europejskiej.

Dzisiaj cała Polska była świadkiem patologii, do jakiej doszło w polskim parlamencie. Najpierw, w trybie „inicjatywy poselskiej” procedowano projekt istotnie zmieniający ordynację wyboru Prezydenta RP. Projekt nie uzyskał większości, więc przepadł. Ale tylko na chwilę, gdyż bardzo szybko pojawił się nowy, o treści niemal identycznej, poselski projekt ustawy, który tym razem, czterema głosami rządzącej koalicji udało się przepchnąć. Powtórzę: chodzi o doniosłe regulacje o charakterze konstytucyjny, przyjmowane zwykłą ustawą, i to w ciągu kilku godzin, bez żadnych opinii specjalistów od prawa wyborczego, konstytucjonalistów czy legislatorów!

PiS, czego się dotknie, wszystko zamienia w … błoto. Tak też stało się ze szlachetną skąd inąd ideą obywatelskiego obowiązku wyborczego. Sejm uchwalił ustawę zmieniającą zasadniczo Kodeks wyborczy, nakładając na obywateli nie tylko obowiązek uczestnictwa w wyborach, ale również grożący surowymi karami (do 3 lat więzienia!) za „nieodebranie, lub zatrzymanie w domu pakietu wyborczego”. Większość sejmowa uchwaliła ją nie zaprzątając sobie głowy tym, czy nowa regulacja należycie zabezpiecza takie podstawowe prawa obywatelskie jak tajność wyborów i równość. Żadnej możliwości nie stworzono posłom opozycji, aby ci, sięgając po opinie ekspertów, utwierdzili się w tym, że nowe, rewolucyjne zasady nie otwierają dróg do manipulacji i oszustw wyborczych. Do łez przerażenia doprowadziła mnie kandydatka na wicepremiera, minister Emilewicz, która na pytanie dziennikarki, co z doręczaniem pakietu osobom, które nie zamieszkują na stałe pod adresem wskazanym jako miejsce stałego zameldowania odparła dziarsko: „Myśmy to też przewidzieli! Każda taka osoba będzie mogła (powinno być raczej: musiała. J.U.) udać się do stosownego urzędu i pobrać pakiet”. Udać się do urzędu i pobrać pakiet w dobie szalejącej epidemii, nie mając żadnej pewności, czy pakiety te i osoby je wydające wolne są od wirusa sars-cov-2! Z jednej strony rząd zamyka lasy przed obywatelami „w trosce o ich zdrowie”, a z drugiej zagania do urzędów – bo jak nie to 3 lata paki!

Obowiązek udziału w wyborach, określony w Konstytucji zatwierdzanej ostatecznie w ogólnonarodowym referendum to nie to samo, co wprowadzany zza węgła, nieczystymi metodami przymus wyborczy. Przymus w sytuacji, kiedy de facto nie toczy się żadna kampania wyborcza  i tylko jeden, jedynie słuszny kandydat ma do swojej dyspozycji rządowe stacje telewizyjne i radiowe, kiedy Polacy skupiają się na tym, czy będą nadal mieli pracę, czy będą mieli środki finansowe na życie, czy będą mieli zapewnioną opiekę zdrowotną w przypadku jakiejkolwiek choroby, czy wreszcie im samym uda się uniknąć zarażenia koronawirusem.

I w ten sposób jedna z najszlachetniejszych form demokracji obywatelskiej zmieniona zostaje przez PiS w farsę wyborczą, w kpinę z państwa i z jego obywateli. Dzisiaj PiS dokonało kolejnego, zbiorowego gwałtu na polskiej demokracji.

Z brzytwą w ręku

Opętańcza szarża Jarosława Kaczyńskiego mająca utorować drogę do reelekcji obecnego Prezydenta trwa. Wbrew wszystkim i wszystkiemu, wbrew Konstytucji, opiniom ekspertów prawnych i epidemiologów, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew opinii publicznej podstawowym zasadom przyzwoitości. Z zastępami wiernych mameluków, nie przebierając w środkach i w kosztach, również tych najwyższych – ludzkiego życia i zdrowia,  Prezes Prawa i Sprawiedliwości zagonić chce wierny mu elektorat do wyborów. Swój elektorat, gdyż na dobrą sprawę wystarczy, że w przypadku powszechnego bojkotu tych wyborów zagłosują tylko członkowie komisji wyborczych, aby Andrzej Duda mógł święcić „triumf” a Kaczyński mógł wszystkim pokazać „gest Lichockiej”.

W ciągu ostatnich kilkunastu dni PiS, brutalnie łamiąc wyroki Trybunału Konstytucyjnego i Regulamin Sejmu, ogłosiło trzy projekty zmian Kodeksu Wyborczego. Nie po raz pierwszy Kaczyński demonstruje swój stosunek do polskiego parlamentaryzmu, zamieniając salę sejmową na taśmę produkcyjną bubli prawnych, potworków legislacyjnych przyjmowanych w maksymalnym pośpiechu, bez żadnych poważnych dyskusji, konsultacji, najlepiej późną nocą. Tak zmasakrowanego parlamentaryzmu i parlamentu, upokorzonego, obdartego z godności, powagi i znaczenia Polska nie widziała od czasów przedrozbiorowych.

Wybory 10 maja nie powinny się odbyć – to jest oczywiste dla większości Polaków. Dyskusja publiczna, toczona w mediach skupia się wyłącznie na kwestiach organizacyjno – prawnych. Są one oczywiście niezwykle istotne, ale w ferworze tej dyskusji ginie sprawa zasadnicza: znaczenia i charakteru aktu wyborczego.

Oddanie głosu w wyborach to wzięcie udziału w procesie podejmowania najważniejszych decyzji dotyczących kraju, decyzji przekazania zadań działania dla dobra wspólnoty narodowej w demokratycznym państwie. Udział w wyborach, każdych, w tym również prezydenckich, to jednocześnie akt brania swego rodzaju indywidualnej współodpowiedzialności za przyszłość kraju.

Oddanie głosu w wyborach, aby spełniły one należycie swoją rolę, powinno być finałem, kulminacją ogólnonarodowej dyskusji, prezentowania programów, celów i strategii. To ta dyskusja przywieść ma każdego z nas do podjęcia indywidualnej, obywatelskiej decyzji, której finałem jest kartka wrzucona do urny. To swego rodzaju święto demokracji.

Tymczasem dramat, jaki ściągnęła na świat i Polskę epidemia wirusa sars-cov-2 wywrócił wszystko do góry nogami. Sparaliżowana została cała kampania wyborcza wszystkich – prócz jednego, jedynie słusznego, kandydatów. Ale najważniejsze jest to, że epidemia całkowicie zdominowała umysły i czyny ludzi. Zamknięte szkoły i uczelnie, bankructwa zakładów pracy, narastając bezrobocie i drożyzna przy topniejących jak śnieg zasobach rodzin zamkniętych w swoich mieszkaniach, zapaść systemu opieki zdrowotnej, skutkująca odwoływaniem zabiegów medycznych, badań i medycznych konsultacji – wszystko to sprawia, że uwaga ludzi skupiona jest wokół jednej, zasadniczej kwestii: jak uniknąć zarażenia i jak przeżyć.  Jak przeżyć w coraz bardziej dramatycznej egzystencjalnie sytuacji, z której drogi wyjścia rządzący nie potrafią wskazać. Obywatele raczeni są przez rząd komunikatami, że najgorsze, w sensie epidemiologicznym dopiero przed nami, że głęboki kryzys gospodarczy jest nieunikniony i jednym tchem deklaracjami, że wybory prezydenckie 10 maja się odbędą.

Nawet, jeżeli te wybory w jakiś sposób zostaną przeprowadzone, to nie będą one miały żadnej mocy nie tylko z oczywistych powodów prawnych. Nie będą one miały społecznej mocy i znaczenia, gdyż obywatele, wyborcy, nie mieli warunków do podjęcia przemyślanej, odpowiedzialnej, indywidualnej decyzji wyborczej.

Zgłoszenie przez Jarosława Kaczyńskiego, na miesiąc przed wyborami, kuriozalnego projektu zmian w Kodeksie wyborczym dosłownie demolującego cały, przez 30 lat doskonalony system, kreujący miliony pytań o wykonalność, rzetelność i uczciwość wyborów, będący niezbitym dowodem pogardy Kaczyńskiego dla wyborców, których dosłownie zapędzić chce do wyborów, odczytać można jako chwytanie się brzytwy przez tonącego. Pytanie tylko za co Kaczyński usiłuje złapać: za ostrze brzytwy czy za rękojeść. Szaleńca, dążącego po trupach do władzy stać na wszystko.

Bez „i”

Artykuł Anny Grodzkiej „O mediach i demokracji” opublikowany na łamach Strajk.eu i Dziennika Trybuna zasługuje więcej niż na uwagę. Temat podniesiony przez Grodzką powinien być kontynuowany w dyskusjach, zwłaszcza w środowiskach demokratycznych. Analiza stanu polskiej demokracji, problemów (lub precyzyjniej: braku problemów) znacznej liczby wyborców, dyktat mediów, aktualna rola mediów publicznych przeprowadzona przez Grodzką jest jak najbardziej właściwa, celna. Niestety, na tym pozytywy tego ważnego artykułu moim zdaniem się kończą. Analiza sytuacji właściwa, ale wnioski i postulaty chudziutkie. Brakło nie tylko przysłowiowej kropki nad „i”, ale również samego „i”.

Proponowane rozwiązania niewiele wnoszą nowego, a nawet umacniają wręcz obecny, wynaturzony system. Przecież finalna propozycja autorki obciążania reklamodawców pokrywania kosztów medialnych kampanii społecznych to właśnie umocnienie wpływu biznesu reklamowego. Dodatkowe koszty pokryją sobie z cen towarów, za które zapłacimy, a proponowany Fundusz Medialny będzie bardzo zainteresowany tym, aby rynek reklam – a więc usług masowego ogłupiania ludzi – był jak największy. Myślę, że nie tędy droga.

Demokratyczna lewica powinna podjąć trud opracowania własnej koncepcji kampanii kreowania przedstawicieli społeczeństwa w instytucjach państwa demokratycznego. Streścić ją można w dwóch słowach: dekapitalizacja i sekularyzacja społecznych kampanii wyborczych.

Zdaję sobie sprawę z tego, że 98% czytelników, którzy dotarli do tego miejsca mruknie pod nosem coś na kształt: „To przecież niemożliwe! Uczkiewicz zwariował!” i przejdzie do innej lektury. Ale ja chciałbym zwrócić się do tych dwóch procent, do tych ludzi lewicy, którzy nie boją się formułowania celów przez otoczenie uznawanych za szalone, a w każdym razie niemożliwe. Przypomnę tylko nieśmiało, że cały nasz postęp cywilizacyjny, z którego tak jesteśmy dumni, swoje początki zawsze miał w przełamywaniu stereotypów, w sięganiu po niemożliwe.

Problem pierwszy: władza czy odpowiedzialność.

Aby skonstruować nowy, wartościowy model kampanii wyborczej zacząć należ od sedna wyborów. Postawię więc pytanie: dlaczego ciągle, w kółko, mówimy o wyborze WŁADZ. Władz krajowych, wszelkich szczebli władz samorządu terytorialnego, samorządów zawodowych. Jeżeli nawet nasz piękny polski język jest w tym obszarze zbyt ubogi, to jednak cała narracja wokół wyborów dotyczyć powinna ODPOWIEDZIALNOŚCI. Celem wyborów w społeczeństwie demokratycznym powinno być wyłanianie ludzi, naszych przedstawicieli, którym powierzamy ODPOWIEDZIALNOŚĆ za kierowanie biegiem wspólnych spraw, na których cedujemy część własnej odpowiedzialności, abyśmy mogli zająć się na co dzień innym i sprawami a także kontrolowaniem tego, jak nasz mandat zaufanie jest wykonywany. Nie chodzi tylko o to, że w naszej, głęboko zakorzenionej historycznie tradycji, WŁADZA, jest z założenia ciałem obcym, zewnętrznym, wręcz wrogim. Bardziej kojarzy się nam z przywilejami, mechanizmami przymusu. Nie chodzi też o to, że do „władzy” wielu idzie po zaszczyty, wpływy, apanaże. Chodzi też o to, że taki wyścig do władzy jest z gruntu ademokratyczny, aspołeczny.

Z pojęciem „władzy” ściśle związane jest inne pojęcie: „walka”. Każde wybory to u nas jedno wielkie pole bitwy, w której są wygrani i przegrani. Wygrani chodzą w chwale, a przegrani… w niechwale. Statystycznie mandaty w różnego rodzaju organach publicznych uzyskuje około 10% kandydatów. Jeżeli do tego dodać, że każda kampania wiąże się z koniecznością kapitałowego zaangażowania kandydata, to nasze kampanie wyborcze są jedną, wielką machiną produkującą obywateli – frustratów. I do tego frustratów wśród najbardziej wartościowej części społeczeństwa, gotowej czas swój i zdolności poświęcić dla dobra publicznego. Ciekawy jestem czy chociaż w jednej gminnej szkole podstawowej w Polsce przeprowadzono lekcję na temat wyborów do Rady Gminy, w czasie której wszystkich kandydatów prezentowano jako osoby, które publicznie zgłosiły gotowość podjęcia ODPOWIEDZIALNOŚCI za wspólnotę, jako wzór postaw obywatelskich, wzór do naśladowania.

Problem drugi: forsa.

Wielokrotnie zdarzyło mi się słuchać jednego z wojewódzkich liderów SLD, który prosto z mostu przekonywał, że „na pierwsze miejsce na liście bez 100 tysięcy złotych nie ma co startować”. Nie wiem: sto czy dziesięć tysięcy. Ale już sam fakt, że wybory do obywatelskich organów przedstawicielskich kandydat musi traktować jako inwestycję kapitałową jest aberracją. Przecież nieodłącznym elementem każdej inwestycji jest „stopa zwrotu kosztów”. Cały więc system wyborczy petryfikuje wybory jako wyścig o władzę i wpływy. Ale jest jeszcze jedno oblicze tej kwestii: wybory w Polsce są właściwie tylko dla bogatych. Nie mogę pojąć jak lewica może przechodzić do porządku dziennego nad tym, że wybory są w Polsce tylko dla lepiej sytuowanych materialnie, jak może nie reagować na to, że konstytucyjna równość obywateli w czynnym prawie wyborczym jest fikcją.

Wyborami do organów przedstawicielskich w Polsce rządzi pieniądz. Partie polityczne szukają jawnych i skrytych sponsorów (zobowiązania!), zaciągają – podobnie jak wielu kandydatów – kredyty bankowe. Gdzie płynie ta rzeka pieniędzy? Płynie do wszelkiego rodzaju komercyjnych agencji reklamowych i mediów, które kandydatów sprzedają nie przymierzając jak „Najlepszy płyn do higieny intymnej”. Medialne kampanie komercyjne oparte są przecież na doświadczeniach kampanii reklamowych, której podstawowa dewiza, wypracowana jeszcze w początkach minionego stulecia w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej głosi: „Pamiętaj! Jeżeli w reklamie odwołujesz się do racjonalizmu, zdrowego rozsądku, to de facto odwołujesz się do 10% odbiorców”. Dlatego słynne „czarne teczki” Tymińskiego pokonały ikonę polskiej demokracji: Premiera Tadeusza Mazowieckiego. Dlatego czarny PR jest tak skuteczny. Dlatego komitety wyborcze zabiegają, aby na ich listach znaleźli się aktorzy popularnych programów telewizyjnych, znani sportowcy, celebryci. Oczywiście w żaden sposób nie można ograniczać ich czynnych praw wyborczych, ale nie powinni służyć za przynętę na wyborcę w demokracji obywatelskiej. Powyższe praktyki doprowadziły przecież do tego, że poziom merytoryczny, etyczny i kulturalny polskiego Sejmu z kadencji na kadencję spada na łeb na szyję.

Podporządkowanie kampanii wyborczych do organów przedstawicielskich regułom właściwym dla komercyjnej reklamy, oddanie ich w ręce komercyjnych mediów ma jednak jeszcze jeden, o wiele groźniejszy dla demokracji skutek. Każdy z nas niejednokrotnie słyszał slogan, że „kampania wyborcza rządzi się swoimi prawami”, że „w kampanii wyborczej mówi się różne rzeczy” lub wręcz, że „w kampanii wyborczej kłamanie jest dozwolone”. Medialni komentatorzy często oczekują wręcz „uwodzenia elektoratu przez kandydatów”. Krótko mówiąc przez ostatnie 30 lat demokracji w Polsce kłamstwo wyborcze stało się normą nie tylko polityczną, ale i społeczną. Czy demokratyczna lewica może się z tym godzić?

Kler

Porządkując polski system wyborczy, szukając jego lepszych, społecznie wydajniejszych formuł, postawić należy też tezę o koniecznej sekularyzacji kampanii wyborczych. Sekularyzacji rozumianej jako maksymalne ograniczenie ingerencji kościołów w proces wyborczy. Rozdział kościoła od państwa w tej najważniejszej dla państwa kwestii musi być jasny, jednoznaczny. Również w imię naszej suwerenności zwłaszcza w przypadku Kościoła Katolickiego jego funkcjonariusze i struktury reprezentują interesy państwa obcego. Nie chodzi tu tylko o kwestie kazań głoszonych w kościołach, ale również o odejście od złej tradycji organizowania wyborów w niedziele. Po mszy, w trakcie której często w sposób mniej lub bardziej zawoalowany przekazane zostały instrukcje, wierni gromadnie zmierzają do lokali wyborczych, co razem tworzy określoną zbiorową presję.

Lewica

Lewica w Polsce staje – podobnie jak na całym świecie – wobec podstawowego dylematu: czy być, jak przez minione 30 lat, ruchem politycznym adaptacyjnym czy kreatywnym. Adaptacyjnym, czyli takim, który przystosowuje się do reguł gry ustanawianych przez kapitał, starając się „socjalizować” jego rozwiązania i tam gdzie chcą dodać 10 to domagać się 12, a gdzie chcą zabrać 10 to domagać się 8. Kreatywnym natomiast to takim, który tworzyć będzie własną, nowoczesną wizję demokratycznego społeczeństwa i państwa, który proponować będzie własne, lewicowe rozwiązania systemowe. Stosunek lewicy do fundamentalnej społecznie i politycznie kwestii reguł kreowania ciał ponoszących odpowiedzialność za kraj i ludzi będzie jednym z poważniejszych dla niej sprawdzianem w tym względzie.

Celowo nie przedstawiam tu propozycji własnych założeń do nowego podejścia do kwestii wyborczych – pomieściłem je we wpisie „Kogo i jak wybierać” z lutego 2017 r. Jestem jednak przekonany, że temat „Wybory w społeczeństwie obywatelskim” wart jest pracy grupy lewicowych intelektualistów, idealistów, niebojących się budowania maszyn latających cięższych od powietrza.

Dla dobra Polski i Polaków.

Co jest grane?

Niespodziewana decyzja PiS o zakwestionowaniu wyników wyborów do Senatu w okręgach, w których kandydaci tej patii przegrali z kandydatami Koalicji Obywatelskiej wstrząsnęła mediami, zelektryzowała publiczne i prywatne dyskusje. Pytanie, na które wszyscy usiłują w ten lub w inny sposób odpowiedzieć jest w istocie to samo: CO JEST GRANE?

Fakty są takie, że we wszystkich właściwie jednobrzmiących sześciu „Protestach wyborczych” pełnomocnicy Komitetu Wyborczego PiS sformułowali zarzut: „Naruszenie przepisu artykułu 227 Kodeksu, polegające na niewłaściwym zakwalifikowaniu głosów, jako nieważnych, podczas gdy głosy te powinny zostać uznane za ważne”.

Kuriozalność tak postawionego zarzutu jest oczywista. Jeśli takie protesty zostaną uznane i przyniosą w efekcie ponowne przeliczanie głosów, to stworzony zostanie precedens, dzięki któremu każde wybory w przyszłości będzie można kwestionować w ten sam sposób. Opinie prawników – specjalistów od prawa wyborczego są jednoznacznie negatywne i druzgocące dla wnioskodawców. Nie mniej jednak bardzo charakterystyczne i ciekawe są wypowiedzi polityków PiS dla niezależnych mediów w tej sprawie. I tak Szef Gabinetu Premiera, indagowany na okoliczność niewłaściwego przywołania Art. 227 stwierdza, że „taki czy inny artykule – to nie jest rzecz najważniejsza. To zadaniem sądów jest ustalenie jaki artykuł ma tu zastosowanie”. Jest to stanowisko typowe dla PiS, traktowania prawa jak narzędzia, którego można używać w dowolny sposób, byle tylko osiągnąć konkretny cel. To pisowskie sądy mają za zadanie „dopasowania artykułu do sprawy”. Póki co do sprawy tylko, a nie do człowieka.

Inną, charakterystyczną wypowiedzią była odpowiedź wicemarszałka Terleckiego na pytanie o podstawy tej „akcji protestu PiS”. Z właściwą sobie arogancją rzucił on do kamery: „Ze zwykłej ciekawości warto sprawdzić”.

Największe jednak wrażenie robi wypowiedź rzecznika prasowego PiS, który stwierdził, że „formułując zarzut (co wymagane jest przepisem prawa J.U.) należało stworzyć jakąś podstawę. Przyjęto więc, że jeśli były głosy niesłusznie zakwalifikowane jako nieważne, to powinny one być zaliczone na rzecz kandydata przegranego”. Wypowiedź rzecznika jest o tyle istotna, że w połączeniu z przywołaną treścią „Protestu przeciwko ważności wyborów”, Prawo i Sprawiedliwość, wprawdzie nie expressis verbis, ale jednoznacznie sformułowało zarzut o intencjonalności kwalifikacji głosów nieważnych przez komisje wyborcze, a więc zarzut sfałszowania przez nie wyników wyborów.

Dlaczego Jarosław Kaczyński zdecydował się na tak desperacki krok? To właśnie jest przedmiotem domysłów i spekulacji mediów. Trzy opcje prezentowane są w tych spekulacjach najczęściej.

Pierwsza z nich, najbardziej korzystna dla PiS (jeżeli coś tu może być korzystnego) to opcja „europejska”. Według niej PiS wykorzystał sytuację, że niedługo Europejski Trybunał Sprawiedliwości rozpatrywać będzie pytania prejudycjalne wysłane na początku sierpnia przez Sąd Najwyższy, co ma pomóc rozwiązać wątpliwości związane m.in. z niezawisłością sędziowską. Innymi słowy PiS, w pełni świadomie wykreował w Polsce problem nieprawidłowości wyborów, aby politycznie utworzona i powołana przez tą partię Izba Kontroli i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego mogła „wykazać się” przed ETS „niezależnością”. Ta opcja jest realna. W perspektywie nieuniknionego Brexitu znaczenie Polski dla gospodarki Unii Europejskiej rośnie i ostatnio KE wyraźnie szuka pretekstów, aby stosunki z Polską unormować. Gdyby opcja ta okazała się prawdziwą, stałaby się jednak wymownym świadectwem pogardy, z jaką PiS traktuje Polaków. Cała bowiem Polska, wszyscy jej obywatele, instytucje i system demokratyczny stają się w tym momencie narzędziem PiS-owskich machinacji. Czy rzeczywiście jest tak, że Kaczyński świadomie wystawia się na kpiny i pośmiewisko, demonstruje totalny brak zaufania do mężów zaufania PiS w komisjach wyborczych, dyskredytuje się jako prawnik byle tylko ETS miał pretekst do korzystnego dla PiS orzeczenia? Odrzucanie przez IKiSP kolejnych protestów wyborczych PiS nie może przecież być żadnym poważnym argumentem za niezależnością i obiektywizmem tego super-urzędu. Bić Izbie brawa za te oczywiste decyzje nie ma podstaw. Tzw. protesty wyborcze PiS zostały już gruntownie ocenione przez całe rzesze prawników, opinię publiczną i IKiSP nie ma innego wyjścia jak podjąć decyzję te protesty oddalającą. Gdyby uczyniła cokolwiek innego, pogrążyłaby się ostatecznie i nieodwołalnie.

Druga opcja zakłada, że rozpętując aferę ze sfałszowanymi wyborami PiS odwrócić chce uwagę od innych, niekorzystnych dla siebie sytuacji. – Lepiej niech zaczną liczyć głosy i się kłócić niż drążyć sprawę Najwyższej Izby Kontroli, lub coraz częściej pojawiającymi się sygnałami i spowalnianiu gospodarki i o iluzoryczności przedwyborczych obiecanek Kaczyńskiego. Jest to o tyle ważne, że PiS przystąpił już „z marszu” do kampanii wyborów prezydenckich. Wyjątkowo śmierdząca, tzw. afera Banasia jest mu tak samo nie na rękę, jak pojawiające się niemal nazajutrz po wyborach zapowiedzi kolejnych pisowskich ministrów wycofywania się z przedwyborczych deklaracji. Piszę „tzw. afera Banasia”, gdyż PiS zapewne chciałoby sprowadzić ją do kwestii personalnej i zwykłej pomyłki. Tymczasem jest to afera, której istotą jest sposób traktowania konstytucyjnego, najwyższego organu kontroli przez pisowską władzę. Osoba Mariana Banasia kompromituje NIK i odbiera Izbie z takim trudem wypracowaną wiarygodność – to fakt bezsprzeczny. Ale nie to jest w tym wszystkiom najważniejsze. Najważniejszy jest stosunek rządzących elit do tej ważnej, konstytucyjnej instytucji. Kiedyś, na zupełnie inny użytek sformułowałem tezę: „Pokaż mi najwyższy organ kontrolny swojego państwa (jego usytuowanie ustrojowe, niezależność, wiarygodność i kompetencje), a powiem ci w jakim kraju żyjesz”. Niezależność i wiarygodność najwyższego organu kontrolnego jest doskonałym miernikiem poziomu demokracji w państwie. W sposób, w jaki PiS obsadziło stanowisko Prezesa NIK, owacje i laudacje pod jego adresem po wyborze przy braku jakiejkolwiek refleksji nad koniecznym, dalszym usprawnianiem działalności NIK, zwiększaniem jego niezależności – to jest istotą afery Banasia. To demaskuje gromkie deklaracje Kaczyńskiego o Polsce jako wzorcu demokracji. Być może pisowski sztab antykryzysowy doszedł do wniosku, że bombę pod nazwą „Marian Banaś” można choćby częściowo rozbroić zajmując uwagę opinii publicznej powtórnym liczeniem głosów.

Trzecia wreszcie opcja – najkorzystniejsza dla Polski – to taka, że cała afera z wniesieniem przez PiS protestów wyborczych jest wynikiem szoku w tej partii spowodowanego realną groźbą „utraty” Senatu. PiS na taką okoliczność nie było przygotowane i kierując się zasadą „raz zdobytej władzy nie oddamy” ucieka się do wszystkich możliwych środków, półśrodków i kruczków. Na realność takiej opcji wskazywałaby różnorodność reakcji polityków PiS pytanych u uzasadnienie wnoszenia protestów. Dopiero po kilku dniach wykrystalizowała się jedna, powszechnie w PiS obowiązująca linia interpretacyjna. Groźba utraty Senatu ma dla PiS znaczenie nie tylko prestiżowe. Cała, nadzwyczaj sprawnie i nadzwyczaj szkodliwie dla państwa funkcjonująca dotychczas maszynka ustawodawcza PiS ulega poważnemu demontażowi. Jest to dla partii Kaczyńskiego niewygodne również z tego względu, że zasadniczo zmieniła się sytuacja polityczna w Sejmie. PiS wprawdzie utrzymało większość, ale otoczony został zarówno z lewej (LEWICA) jak i z prawej (Konfederacja) flanki. Właśnie ta różnorodność antypisowskiej opozycji będzie dla Kaczyńskiego, z misją zostania mężem opatrznościowym całego Narodu kością w gardle. Dodatkowo wewnątrz obecnego układu władzy narastają konflikty, gdyż zarówno „Solidarna Polska” Ziobry jak i „Porozumienie” Gowina zwiększyły po wyborach swoje udziały w prawicowej koalicji montowanej przez Kaczyńskiego. Być może więc akcja” „Wnosimy protesty!” jest wypadkiem przy pracy, niekontrolowanym odruchem odsłaniającym wewnętrzne pęknięcia i konflikty prawicy. I to może być nadzieją dla Polski.

Większą jasność na postawione w tytule pytanie uzyskamy, jeśli opublikowane zostanie oficjalne stanowisko Ministra Sprawiedliwości, Prokuratora Krajowego w sprawie pisowskich protestów. Stanowisko takie zostało ponoć przesłane do IKiSP, ale treści jego dotąd nie ujawniono. Ciekawe dlaczego? Przecież w żadnej mierze materia wyborcza nie jest objęta tajemnicą państwową i wszystkie oficjalne dokumenty powinny być dostępne opinii publicznej. Póki co odpowiadając na pytanie „co jest grane?” powiedzieć trzeba, że jest to brutalna, nie przebierająca w środkach walka o władzę. O władzę jak największą i trwającą jak najdłużej. Walka, w której społeczeństwo, prawo i dobre obyczaje sprowadzone zostały do roli kawałków plasteliny, z których PiS usiłuje lepić nową, jedynie słuszną rzeczywistość.

Listopad 2015

Wertując moje archiwa trafiłem na notatkę z listopada 2015r. p.t. „DRAMAT”. Oto jej  fragmenty o tyle ciekawe, że ich aktualność, niestety, nie blednie, ale raczej wręcz przeciwnie.

Dawno nie pisałem. Dla siebie. Do szuflady. Ale nie mogę dopuścić do tego, aby dzisiejsze moje myśli gdzieś  uciekły – przepadły bez śladu. Jest więc 4. listopada 2015 r. po historycznych wyborach parlamentarnych, które pogrzebały lewicę i absolutną władzę podarowały na tacy oszołomom, za którymi opowiedziało się niespełna 20% obywateli TEGO kraju. Przed nami lata jasełek, rozliczeń, poniewierania historią i ludźmi. Ale nie to mną dzisiaj wstrząsnęło.

Poproszono mnie dzisiaj, abym jako wiceprezes NIK spotkał się z grupę licealistów odwiedzających Izbę. Miałem im „coś”  o Izbie opowiedzieć, a więc miałem być „ciekawostką przyrodniczą” spotkania… 

Grupa licealistów jednego z warszawskich liceów prezentowała się bardzo dobrze. Inteligentne twarze, żywe spojrzenia. Było ich około 40-tu. Swoje „kilka słów” zamieniłem na prawie godzinny wykład o istocie, historii i głównych zadaniach najwyższych organów kontrolnych w państwach demokratycznych. Nie chwaląc się – byłem dobry. W pełni panowałem nad salą. Każdy, kto występuje publicznie od razu potrafi ocenić, czy sala „jest jego” czy nie. Ta sala  dzisiaj była moja. Słuchano mnie bardzo uważnie, robiono notatki. Żadnych szmerów, pokątnych, pobocznych rozmów. Może poza dwiema dziewczynami, które, czy to z barku wychowania, czy też z głodu, wyraźnie coś przeżuwały. Możliwe też, że zapatrzyły się na panią poseł, która nie tak dawno, na sejmowej Sali urządziła sobie wielkie żarcie podczas obrad „wysokiej izby”.

W trakcie wykładu, w pewnym momencie rozwinąłem temat opresyjnego i audytorskiego charakteru NIK. Chciałem przeprowadzić pewien test, ale żeby go trochę „podrasować” nie omieszkałem pochwalić się, że to ja miałem ten zaszczyt prezentować w 1994r. w Sejmie projekt ustrojowej ustawy o NIK zmieniający jej charakter z opresyjnego na audytorski, demokratyczny właśnie. Przedstawiłem dwa modele: miniony, w którym realizacja wniosków pokontrolnych NIK była obowiązkowa z mocy prawa, w tym wniosków personalnych i obecny, gdzie kontrolowany zobowiązany jest tylko do poinformowania Izby o sposobie wykorzystania uwag i wniosków pokontrolnych. Po czym zapytałem się, który model ich zdaniem jest lepszy. 

2/3 słuchaczy  głosowało za modelem pierwszym, opresyjnym, „KOMUNISTYCZNYM”!

Podjąłem walkę. Powróciłem do podstaw ustroju demokratycznego, do konieczności rozdziału władzy ustawodawczej, wykonawczej sądowniczej i niezależnej zewnętrznej kontroli. Wskazywałem na to, że rozwiązanie przez młodych ludzi preferowane zamazuje kwestię odpowiedzialności władz różnych szczebli za podejmowane decyzje, znakomicie utrudnia rozliczalność władz publicznych przed społeczeństwem, itd., itp.

Odpowiadając, w zamiarze konstruktywnie, jeden z młodych, acz już pełnoletnich uczniów podsunął proste jego zdaniem rozwiązanie: niech prezes NIK będzie ministrem w rządzie! Oczywiście podjąłem z nim ostrą polemikę wskazując na niedopuszczalność  w świetle światowych standardów zewnętrznego audytu łączenie funkcji audytorskich z funkcjami w egzekutywie., Ale czy przekonałem audytorium? Wątpię. I tutaj właśnie zaczyna się dramat. Mój dramat. Dotarło do mnie z całą brutalnością to, że szczytne idee demokracji, społeczeństwa obywatelskiego, są całkowicie obce młodym pokoleniom Oni nie tylko nic nie wiedzą o demokracji. Oni nie chcą wiedzieć! Ironii losu dopełnia fakt, że młodzi przedstawili się jako klasa o profilu historyczno –prawniczym! ZGROZA! Jeśli nawet mogę zrozumieć wpływy globalizacji, Internetu, powszechnego egoizmu, to jednak nie mogę zrozumieć co robią w takim liceum nauczyciele! Jak oni, obecni przecież na sali, się dzisiaj czuli?! Chyba, że też im nie zależy na demokracji. To do diabła komu ma zależeć? Mnie?! Staremu „komuchowi”?!

Dzisiaj uświadomiłem sobie, że drzwi dla totalitaryzmu w Polsce już stoją otworem. A my – starzyki – wiemy dobrze, że totalitaryzmowi nie trzeba drzwi otwierać. Wystarczy je nieco tylko uchylić….

Uświadomiłem sobie coś jeszcze. To mianowicie, że los przyczepił mi na plecach dużą, czerwoną latarnię. Wyprowadzałem sztandar PZPR, grzebałem PRL, na moich oczach rozsypała się lewica. A teraz wygląda jeszcze na to, że moje pokolenie zgasi światło w pokoju „demokracja” . DRAMAT.

Warszawa. 4.listopada 2015r.

 

Polskie Lato’2017

A miało być tak ładnie. Gorszy sort na urlopach, pod osłoną podwyżki cen paliw, pod osłoną nocy miał się odbyć zamach na polską Konstytucję. W nieznanym dotąd ekspresowym tempie miał zostać uchwalony pakiet ustaw demolujących dotychczasowy system sądownictwa w kraju z oczywistym naruszeniem szeregu konstytucyjnych artykułów. I został uchwalony. „kto za, kto przeciw, kto się wstrzymał” – to bodaj najczęstsze sformułowania powtarzające się w trakcie parlamentarnych „debat”. Piszę debat w cudzysłowie, jako że z prawdziwymi debatami miały pisowskie  procedury sejmowe  nic wspólnego – bez przesady można je nawet nazwać jawną, przed obiektywami kamer kpiną z zasad parlamentaryzmu. Kiedyś już o tym pisałem, ale dzisiaj warto powtórzyć. Demokracja w Polsce, ta demokracja „zaszyta”  w umysłach wielu polityków ma prymitywny charakter. Jej istotą jest założenie, że zwycięzca, choćby jednym głosem, bierze wszystko, że zwycięzcy nikt nie sądzi, a przegrany ma siedzieć cicho i nie przeszkadzać władzy. Prymitywna polska demokracja w zasadniczy sposób różni się od współczesnej zachodnioeuropejskiej. W tej ostatniej wygrany nie może sobie pozwolić na lekceważenie pokonanych. Wręcz przeciwnie – na każdym kroku podkreślać musi, że biorąc odpowiedzialność za państwo, bierze odpowiedzialność i za tych, którzy na niego głosowali. .  U nas natomiast wybory „demokratyczne” są legitymacją do sprawowania władzy, a nie mandatem do ponoszenia odpowiedzialności za CAŁY kraj. Trochę nam brakuje.

Miało przejść gładko – nie przeszło. Skala protestów społecznych przeciw przyjętym ustawom zaskoczyła zamachowców. „Była ładna pogoda, więc ludzie wyszli na spacer” – tak bezczelnie minister od spraw administracji publicznej, jeden z najbliższych współpracowników naczelniczka komentował idące w dziesiątki tysięcy uczestników manifestacje w stolicy. Być może i ten bezprzykładny pokaz arogancji władzy jeszcze bardziej zwiększył determinację „gorszego sortu”. „Spacery” nie tylko nie ustają, ale rozlewają się po całym kraju. I już nie chodzi tylko o trzy ustawy sądownicze. Demonstranci wyciągają sprawy wycinki Puszczy Białowieskiej, prawa antyaborcyjnego, a przede wszystkim bronią Polski w Europie.

Z pewnością jesteśmy świadkami Polskiego Lata 2017. Ludzie masowo występują na ulicę, gdyż co raz głębiej dociera do nich, że zamach na Konstytucję, to zamach na bezpieczeństwo obywateli, na ich prawa. I wiedzą, że brak protestu oznaczać będzie przyzwolenie na dalsze tego rodzaju praktyki. Polacy występują na ulicę ponieważ coraz bardziej dociera do nich antyeuropejski kurs grupy trzymającej władzę. A Polacy nie chcą być poza Europą..

Polskie Lato uzyskało niebywałe wsparcie z zagranicy. Zagraniczni prawnicy, politycy, dziennikarze prawie jednym chórem wołają: „stop dewastacji konstytucji w Polsce!”. Nawet brytyjski „Obsrever” apeluje, w imię ratowania Unii Europejskiej, do podjęcia przez Unię kroków, które powstrzymają konstytucyjna demolkę w Polsce.

Władza znalazła się w pułapce. Już Premier zmienia ton. Jeszcze niedawno „Jesteśmy zdecydowani doprowadzić reformy sądownictwa do końca!”, dzisiaj już o potrzebie dialogu, rozmów, o tym, że wszyscy mieszkamy pod jednym dachem. Ani na jotę nie wierzę w szczerość tej transformację. Władzy w oczy zajrzał strach. Strach przed tym, że to „spacerowicze” weźmą sprawy w swoje ręce. Strach przed polskim majdanem.

Niespotykana rozmachem, przekrojem demograficznym, powszechna mobilizacja Polaków w obronie trójpodziału władzy, w obronie przed dyktaturą rodzi nadzieję. Nie wiem, czy Prezydent okaże się strażnikiem Konstytucji, czy strażnikiem jej łamania. Ale Polska już nie będzie taka jak jeszcze miesiąc temu. Lud poczuł się zagrożony. Lud poczuł swoją siłę. Władza poczuła strach. Wszystko się może zdarzyć.