Po zaprzysiężeniu

Mamy drugiego w historii polski prezydenta wybranego ponownie, na drugą kadencję. Uroczystość zaprzysiężenia się odbyła, Andrzej Duda kontynuuje swoją misję. Sama ceremonia zaprzysiężenia budziła wiele emocji, zwłaszcza w kręgach szeroko rozumianej anty-pisowskiej opozycji. Iść, czy nie iść?  – to najczęściej stawiany  w tych kręgach dylemat. Dylemat nie tylko opozycyjnych członków Zgromadzenia Narodowego, ale również szeregu zapraszanych zwyczajowo gości: eurodeputowanych, szefów ważniejszych instytucji państwowych wysokich urzędników kościołów i związków wyznaniowych, dyplomatów.

Nie chcę roztrząsać tego dylematu, a zwłaszcza komentować deklaracji poszczególnych formalnych i nieformalnych liderów. Mogę powiedzieć – nie moja broszka. Ale…

Pięć lat temu, jako wiceprezes Najwyższej Izby Kontroli otrzymałem zaproszenie na uroczystość zaprzysiężenia nowo wybranego Prezydenta RP – Andrzeja Dudy.  Zaproszenie przyjąłem i z galerii obserwowałem uroczystość. Przyznać muszę, że zachowanie się Andrzeja Dudy w tym dniu, zwłaszcza jego sejmowe wystąpienie, nastrajały mnie optymistycznie. Dużo mówił o poszanowaniu konstytucji, o tym, że będzie prezydentem wszystkich Polaków, o potrzebie narodowej zgody itp. Tym większym dla mnie zaskoczeniem, wręcz ciosem, było zachowanie się Dudy niemal zaraz po opuszczeniu gmachu Sejmu: dokładnie wbrew swoim uroczystym przysięgom i deklaracjom. Trochę tak, jakby w gmachu opery spotkać eleganckiego, wytwornego gentlemana, który zaraz po wyjściu z tego przybytku kultury i sztuki zaczyna okładać cię bejsbolem gdzie popadnie.  Dlatego, gdyby dzisiaj przyszło by mi roztrząsać kwestię „iść czy nie iść” na sejmową galerię nie miałbym żadnego problemu – zostałbym w domu. Dzisiaj wiedziałbym już, że mam do czynienia ze świadomym krzywoprzysięzcą, który całą ceremonię traktuje jak teatr, teatr widzów – marionetek, jak konieczną do odegrania rolę, z którą absolutnie się nie utożsamia. Raz mogłem dać się nabrać – drugi raz nie: „…in errore persevare stultum

Sytuacja jaka się wytworzyła skłania jednak do głębszej refleksji nad istotą samej instytucji zaprzysiężenia wybranego przez naród Prezydenta – elekta. Konstytucja, w Art. 130.  mówi co mówi:

Prezydent Rzeczypospolitej obejmuje urząd po złożeniu wobec Zgromadzenia Narodowego następującej przysięgi:

„Obejmując z woli Narodu urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, uroczyście przysięgam, że dochowam wierności postanowieniom Konstytucji, będę strzegł niezłomnie godności Narodu, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem„”.

Po złożeniu wobec Zgromadzenia Narodowego” – co to oznacza? Jaką rolę w tej ważnej dla objęcia najwyższego urzędu w państwie odgrywa zgromadzenie posłów i senatorów? Czy są oni tylko widzami teatru jednego aktora, czy też Zgromadzeniu Konstytucja przypisała inną niż dekoracyjna funkcję? Konstytucja niestety nie jest precyzyjna w tej kwestii. Prawdą jest, że w dotychczasowej praktyce politycznej nie było nigdy problemu z interpretacją Artykułu 130. Problem pojawił się dzisiaj, gdy powszechnie i w moim przekonaniu zasadnie podważana jest konstytucyjność całej kampanii wyborczej do orzeczenia Izby Kontroli Nadzwyczajnych i Spraw publicznych Sądu Najwyższego o ważności wyborów włącznie. Na bierną rolę Zgromadzenia wskazywać może przyimek „wobec” w Art. 130. Z drugiej jednak strony mamy do czynienia z czynnością „składania przysięgi”. Przysięgi nie składa się na ogół „na wiatr”, w przestworza. Przysięga się zazwyczaj komuś. Komu więc przysięga Prezydent – elekt? Można się tylko domyślać, że Narodowi, którego reprezentacją jest właśnie Zgromadzenie Narodowe. Jeżeli zaś tak, to Zgromadzenie Narodowe, przyjmując do wiadomości przysięgę Prezydenta – elekta staje się stroną czynną w tym procesie. Jest niejako powiernikiem tej przysięgi.

Zbliżoną nieco, choć oczywiście nie tożsamą rolę odgrywają zaproszeni goście. Chcąc nie chcąc swoją obecnością dają oni wyraz poparcia i/lub kredytu zaufania w stosunku do Prezydenta, uświetniają jego ingres.

Wybór Andrzeja Dudy na drugą kadencję Prezydenta RP postawił przed wieloma osobami publicznymi ważny dylemat: czy stać na straży reprezentowanych wartości i nie dać się zaprząc do propagandowego rydwanu powożonego przez zadeklarowanych wrogów tych wartości, czy też mimo wszystko dać wyraz wierności zasadom kultury politycznej i szacunku wobec wyborców? Nie należy moim zdaniem  kogokolwiek piętnować ani chwalić za jego zachowanie w tej trudnej, nowej dla naszej polityki sytuacji. Najważniejsze, aby o tych sprawach rozmawiać i aby przekazy do społeczeństwa były jasne.

Wielu zadaje sobie pytanie, czy Andrzej Duda II będzie takim samym prezydentem jak Andrzej Duda I. Wielu wyraża nadzieję, że jego druga i ostatnia kadencja będzie ostentacyjnym zdystansowaniem się od swojej partii, będzie pięcioletnim festiwalem jego niezależności i miłości do prawa a ustawy zasadniczej zwłaszcza, do opozycji i do każdego Polaka. To nadzieje wielce naiwne. Gdyby Andrzej Duda II chciał nagle przedzierzgnąć się w strażnika Konstytucji, musiałby zacząć od posprzątania gigantycznego bałaganu do jakiego w każdym niemal aspekcie systemu prawnego doprowadził jego poprzednik, czyli Andrzej Duda I. Nie jest przecież tak (na szczęście), że nowa kadencja jest jakimś resetem działań osoby powtórnie wybranej, że kasuje, anuluje, rozgrzesza wszystkie przewiny, które ta sama osoba popełniła piastując najwyższy urząd w państwie w ciągu minionych 5 lat. Może zmieni się puder na obliczu nowego – starego prezydenta, ale istota jego prezydentury się nie zmieni – pozostanie on wiernym żołnierzem Jarosława Kaczyńskiego, ważną postacią dla realizacji historycznej misji, jaką siebie przypisał „zwykły poseł”. Duda zbyt dużo zawdzięcza Kaczyńskiemu, Kurskiemu i PiS w ogóle, aby móc wybić się na niezależność. Przedwyborcza, pokazowa nauczka, jaką otrzymał od Kaczyńskiego, gdy spróbował zamanifestować swoją niezależność żądając dymisji szefa Telewizji Polskiej musiała być dla niego niezwykle dotkliwa i z pewnością zapadła mu w pamięć. Może dla pozorów, w mniej ważnych, błahych sprawach Kaczyński pozwoli dudzie wierzgnąć, ale w sprawach dla Kaczyńskiego zasadniczych Duda nadal wiernie pełnić będzie rolę bezrefleksyjnego rubber stampera.

Na nowe musimy jeszcze poczekać.

Jeszcze nie jest za późno

Niespełna dwa tygodnie temu Włodzimierz Czarzasty, przewodniczący SLD, przekonując o konieczności udziału w wyborach 10 maja b.r. grzmiał z ekranów telewizorów, że pomimo akonstytucyjności pisowskich wyborów kopertowych „trzeba brać udział w tych wyborach, aby przegonić Andrzeja Dudę z pałacu prezydenckiego”.

Po zmianie kandydata PO Klub Parlamentarny Lewicy zawarł osobliwe porozumienie z Klubem Koalicja Polska (PSL plus Kukiz 15) o poparciu PiS w sprawie możliwie najkrótszego terminu wyborów, czyli 28 czerwca b.r. Osobliwość jest w tym, że jak dotąd całej opozycji zależało na maksymalnym przesunięciu terminu wyborów, aby skutki nieudolności rządu w sprawie przeciwdziałania epidemii koronawirusa ujawniły się w całej pełni osłabiając tym samym kandydata PiS. W pełni świadomy tego zjawiska był Kaczyński, i dlatego z taką determinacją, wszelkimi, również pozaprawnymi metodami i sztuczkami parł do jak najszybszej reelekcji swojego kandydata. Tylko bowiem ta reelekcja gwarantuje pisowskiej mafii bezkarność.

Porozumienie klubów Lewica i Koalicja Polska  w sprawie terminu wyborów 28 czerwca stanowi zwrot w dotychczasowej kampanii. Oznacza ono ni mniej ni więcej tylko to, że te dwa kluby, których kandydaci na urząd prezydenta chwalą się sondażowymi poparciami odpowiednio: Biedroń 3% do 7% i Kosiniak-Kamysz  6% do 10% pogodziły się z tym, że ich kandydaci nie mają szans na drugą turę. Celem prezydenckiej kampanii wyborczej tych ugrupowań, wobec wejścia do gry Trzaskowskiego, stało się więc tylko uzyskanie jak najlepszego wskaźnika poparcia dla swoich kandydatów, aby „wyjść z honorem” z całej tej politycznej konfrontacji.   Najwyraźniej najgroźniejszym przeciwnikiem stał się dla nich już nie Duda, ale Trzaskowski. Stąd gra na maksymalne utrudnienie jego kampanii, a być może, wobec krótkiego terminu na zebranie podpisów przy czerwcowym terminie wyborów, na jego formalną eliminację. Ale wyjść z honorem popierając PiS, się nie da.

Dziwi mnie to, że Pragmatykowi Spod Przasnysza (jak sam siebie określa Przewodniczący SLD), jego wrodzony pragmatyzm polityczny nie podpowiedział, że w tej sytuacji, jeżeli poważnie traktował cel „przegonienia Dudu z pałacu”, najlepszym rozwiązaniem jest maksymalna konsolidacja sił opozycyjnych, skoncentrowanie się na kandydacie dającym największe szanse wygrania z Dudą, doprowadzenie do drugiej tury i stworzenie najlepszych warunków społecznych i politycznych dla jego ostatecznej wygranej.

Reelekcja Dudy to umocnienie, być może na długi czas, autokratyzm w Polsce, to oddalające się perspektywy przywrócenia demokratycznego ładu w kraju.  Zmiana w pałacu prezydenckim jest dzisiaj dla Polski dużo, dużo ważniejsza niż wynik Roberta Biedronia. Wolę Trzaskowskiego na urzędzie Prezydenta przy zerowym wyniku Biedronia, niż Dudę przy wyniku kandydata lewicy nawet (co jest mało prawdopodobne) na poziomie 15%. Celów demokratycznej lewicy nie sposób realizować w autorytarnym państwie prawicowo-nacjonalistycznym.

Jeszcze nie jest za późno.

Dalej nie ma już nic

Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda ogłosił stan okupacji kraju przez Unię Europejską. Prezes wszystkich prezesów, wychodząc z kościoła po nabożeństwie w intencji swojej matki (ciekawe, kiedy będzie nabożeństwo w intencji ojca) wezwał naród do „odparcia zamachu na naszą suwerenność”. Jasne jest już jakie będzie główne hasło na sztandarach PiS w prezydenckiej kampanii wyborczej: „brońmy naszej suwerenności, brońmy naszej wiary”.

Odwołanie się do stanu zagrożenia suwerenności kraju – skąd, w potocznym odbiorze tylko mały kroczek do stanu zagrożenia niepodległości – to w istocie, paradoksalnie, stan zagrożenia PiS-owskiego establishmentu. Wezwanie do „obrony suwerenności i wiary” to najwyższa półka środków mobilizowania społeczeństwa. PiS widocznie uznało, że sytuacja jest na tyle krytyczna, że wszystko postawić należy na jedną kartę, że sięgnąć należy po broń największego kalibru. Dalej nie ma już nic.

PiS sprawowało niepodzielną władzę przez 4 lata, po uzyskaniu poparcia niespełna 19% uprawnionych do głosowania. Przyjmowanie ustaw, również tych o charakterze ustrojowym, w ciągu kilku godzin, bez należnych konsultacji społecznych, często wbrew opiniom parlamentarnych służb legislacyjnych stało się „znakiem firmowym” tej partii. Stało się również manifestacją instrumentalnego traktowania prawa przez PiS oraz wyrazem hołdowania zasadzie faktów dokonanych w polityce. Prezes Kaczyński miał przez cztery lata władzę absolutną. Władzę podbudowaną świetną sytuacją gospodarczą i wodospadem na miarę Niagary obietnic przedwyborczych.  Po czterech latach takiej władzy, w obliczu kolejnej, bardzo ważnej kampanii wyborczej  PiS nie chce jednak odwoływać się do swoich  sukcesów i osiągnięć, a mówiąc wprost: ucieka z tego pola konfrontacji z opozycją. Nic dziwnego. Sejmowa debata budżetowa z 8 stycznia 2020 r. a zwłaszcza świetne wystąpienie Włodzimierza Czarzastego uzmysłowiła Kaczyńskiemu zapewne, że to pole jest dla nich przegrane. Obietnice wyborcze okazały się blefem, premier kraju zyskał przydomek wierutnego kłamcy, instytucje rządowe obrastać poczęły śliską, śmierdzącą warstwą korupcji, nepotyzmu, demoralizacji. Ostateczny cios zadał Kaczyńskiemu jego wierny sługa Marian Banaś okopując się wbrew, politycznym interesom PiS, w gabinecie Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Nie chce więc PiS rozmawiać z „suwerenem” w trakcie kampanii wyborczej o tym, dlaczego zamiast obiecanych 200 000 mieszkań komunalnych wybudowano niespełna 900, dlaczego kolejki do lekarzy specjalistów znacząco się wydłużyły, dlaczego skróceniu uległ statystyczny czas życia Polaka, dlaczego czas oczekiwania na wyrok sądowy zamiast obiecywanego skrócenia wydłużył się, dlaczego obszar nędzy w Polsce, pomimo gospodarczej prosperity, powiększa się dlaczego wreszcie we wszystkich przekazach rządzących dominuje kłamstwo i naigrywanie się z inteligencji rodaków. Nie chce PiS rozmawiać o wzroście cen, tym na dziś i tym na jutro, będących oczywistymi skutkami podwyżek cen energii elektrycznej. PiS, tak bardzo wrażliwy medialnie na śmierć pojedynczego człowieka nie chce rozmawiać o niepotrzebnych zgonach tysięcy Polaków na skutek wzrostu zanieczyszczenia powietrza, braków w dostępności do leków i procedur leczniczych w onkologii, o „naturalnej selekcji” w liczonych już w latach kolejkach do niektórych lekarzy specjalistów, samobójstw z przyczyn ekonomicznych.

Wszystkie te problemy Jarosław Kaczyński postanowił przykryć zagrożeniem najwyższych wartości. Zagrożeniem w ewidentny sposób wyimaginowanym, wirtualnym, medialnym – w żadnym razie rzeczywistym.

Za Kaczyńskim dzielnie kroczy Andrzej Duda, który w krytyce międzynarodowych środowisk prawniczych i uznanych w świecie prawniczych autorytetów PiS-owskiej „reformy” wymiaru sprawiedliwości, sprowadzającej do wzięcia pod polityczny but upatruje zamachu na ustrój i suwerenność Polski. Trudno o większą parodię. Wszak środowiska te, w tym Komisja Wenecka, wskazują na odchodzenie PiS-u od polskiej Konstytucji. W szarży na niezależność sędziów Prezydent polski nie przebiera w słowach. W ostatnim swoim wystąpieniu publicznym  grzmiał podniecony go granic wytrzymałości guzika u kołnierza koszuli o „potrzebie eliminacji ze środowiska sędziowskiego czarnych owiec, tych, którzy nie umieją zachować się uczciwie”. Oczywiście wzorcem prawniczej uczciwości jest sam doktor praw Andrzej Duda, który w pierwszych dniach swojej prezydentury wydał akt łaski osobie nieskazanej, po to, aby nie musiała stawać przed sądem i aby mogła objąć jedno z najważniejszych stanowisk w polskim rządzie. Z pewnością nie miał też Prezydent Duda na myśli tych „wybitnych prawników”, wiceministrów będących wzorem cnót uczciwego zachowania, którzy z Ministerstwa Sprawiedliwości uczynili hejterską centralę lub tych, którzy (prawdopodobnie) sfałszowali listy poparcia kandydatów do KRS. Spirala nienawiści, judzenia, szczucia się rozkręca. Minister Ziobro zamiast pierwszy, w imię transparentności władzy, pokazać publicznie listy poparcia do KRS, usiłuje uczynić z sędziego Juszczyszyna przestępcę, gdy ten wykonując czynności procesowe chce zapoznać się z osławionymi „listami Ziobry”.

Hasło obrony suwerenności ma dzisiaj postać obrony Polski przez międzynarodowymi standardami niezależności wymiaru sprawiedliwości. Czy ta nowa fala nienawiści wylewająca się z ust Kaczyńskiego, Ziobry, Dudy, Jakiego, Szydło i wielu innych PiS-owskich prominentów kiedyś opadnie? Obawiam się, że nie. Obawiam się, że wyzwoli ona naśladowców, wielokrotnie bardziej gorliwych i bezwzględnych. Dramat Prezydenta Adamowicza nikogo w PiS niczego nie nauczył. Jedyna nadzieja w tym, że Polacy, Naród, nie są tak głupi za jakich biorą ich PiS-owscy przywódcy i spindoktorzy.

Lojalka Prezydenta RP

Na wczorajszym spotkaniu prezydenta Dudy z mieszkańcami Leżajska Duda po raz kolejny, ale tym razem w najbardziej gwałtowny sposób zaatakował Unię Europejską i zakwestionował celowość członkostwa Polski w tej organizacji. Niestety, słowa Dudy brzmią dla mnie bardziej szczerze niż fałszywe proeuropejskie deklaracje Kaczyńskiego czy Morawieckiego. Dlaczego jednak dochodzi do takich rozbieżności w wypowiedziach liderów prawicy?

Rządząca PiS ma dylemat. Z jednej strony bardzo wyraźne proeuropejska orientacja społeczeństwa, z drugiej wola (zapewne hierarchów) przebudowy Unii Europejskiej według wizji integrystów watykańskich, z trzeciej zaś zwyczajne interesy gospodarcze.

Nie wydaje mi się, aby doktor praw Andrzej Duda wykrzykując w Leżajsku, że Unia Europejska, to „jakaś wyimaginowana wspólnota, z której dla nas nic nie wynika” nie zdawał sobie sprawy co dla Polski oznacza brak ceł w kontaktach z podstawowym polskim partnerem gospodarczym, co oznacza swobodny przepływ kapitałów i ludzi. Doskonale świadomy jest tych uwarunkowań. Jeżeli nie – to powinien być natychmiast usunięty ze stanowiska z uwagi na stan zdrowia.

Dlaczego więc Duda decyduje się na rozniecanie antyunijnych nastrojów? Po części dlatego, że wypowiedzi jego zgodne są z zasadniczą linią strategii PiS, szpachlowanej tylko zdawkowymi deklaracjami Kaczyńskiego i Morawieckiego. Ale chyba jest jeden jeszcze powód.  Wypowiedzi prezydenta RP, nie ważne, w stolicy czy w Leżajsku, pilnie analizowane są w ambasadach różnych państw w Warszawie. Potem idą do rządów notatki, analizy, wnioski. Nie przez przypadek zapewne wrogie Unii pokrzykiwania Dudy mają miejsce przed zapowiedzianą i jakże upragnioną przez niego wizytą w Białym Domu. W Leżajsku Duda przygotowywał klimat swojego spotkania z Trumpem demonstrując swoją antyreuropejskość i składając Trumpowi deklarację lojalności w jego krucjacie przeciwko Unii.

-Panie Prezydencie Trump! Prezydent Duda melduje się na rozkaz, gotowy do wykonania kolejnego zadania w sprawie Unii Europejskiej i nie tylko!  – taka będzie zapewne atmosfera wasalskiego spotkania w Waszyngtonie.

I nie jest to pierwszy krok PiS w tym kierunku. Leżajski popis Dudy jest kontynuacją pisowskiej idei „Trójmorza” antyunijnej inicjatywy, o patronat nad którą PiS poprosił Trumpa nazajutrz niemal po objęciu przez niego urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych. (wpis: „Szczyt zaszczycony” z 17. Sierpnia 2017r.).

Działania Prezydenta RP Andrzeja Dudy konsekwentnie godzą w podstawowe interesy Polski, podważają polską rację stanu. Spisane będą czyny i rozmowy. A potem Trybunał.