Komisarz Wojciechowski

W trakcie wczorajszych obrad Sejmu rządząca koalicja chłostała PiS i satelitów po nogach rózgą „pisowski komisarz UE – Janusz Wojciechowski”. Nawet sam wicepremier, szef PSL przejechał się po unijnym komisarzu jak po łysej kobyle wytykając przy tym PiS, że to właśnie Wojciechowski jest twarzą unijnej polityki rolnej, ergo – to pośrednio PiS winny jest obecnej sytuacji rolników.

Daleki jestem od oceny pracy komisarza Wojciechowskiego poza uwagą, że jakoś mało był widoczny w mediach publicznych jako reprezentant Komisji Europejskiej, częściej jako paprotka przy pisowskich kampaniach politycznych. Ale podnoszę temat Wojciechowskiego z innego, bardzo moim zdaniem ważnego powodu. Rządząca koalicja i cały „antypisowski” świat zarzucają Wojciechowskiemu, że niedostatecznie bronił interesów polskich rolników. Nie bronił, bo nie takiego zadania podjął się przyjmując tekę unijnego komisarza ds. rolnictwa. Jakoś nie dociera to do olbrzymiej większości Polaków, że osoba powoływana na stanowisko decyzyjne w Unii Europejskiej (Komisarz, Sędzia Europejskiego Trybunału Konstytucyjnego, członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego itp.) przed objęciem funkcji składa uroczyste, publiczne ślubowanie, że wypełniając swoje obowiązki nie będzie kierował się żadnymi wytycznymi żadnego europejskiego rządu ani partii politycznej i nie będzie ubiegał się o takie wytyczne. Będzie natomiast kierować się wyłącznie interesem Unii Europejskiej.

Niestety, w polskim rozumieniu polskiego członkostwa w Unii, zarówno po stronie PiS,. Jak i KO, PSL czy Lewicy, głęboko zakorzenione jest przekonanie, że osoba, którą Polska proponuje do objęcia takiego urzędu będzie NASZYM człowiekiem i będzie ekspozyturą w Unii Europejskiej NASZYCH interesów. W ogóle nie dociera do polskich polityków ten fakt, że desygnowanie kandydata na wysokie unijne stanowisko jest polskim, osobowym  wkładem do Unii Europejskiej, konkretnie w tym przypadku do administracji Unii Europejskiej.

Niestety, wczorajsze sejmowe wystąpienia polityków rządzącej koalicji są niebezpiecznym sygnałem, że ona również nie uznaje tego, że zgłaszając kogokolwiek na unijne stanowisko wystawia taką osobę poza obszar spraw wewnętrznych Polski, że dalej skłonna jest oczekiwać od Polaków piastujących decyzyjne stanowiska w Unii „obrony naszych interesów”. To przecież nic innego, jak przyłączanie się do tych, którzy z Unii wyszarpać chcą jak najwięcej bez względu na konsekwencje dla samej Unii. Bardzo źle wróży to przyszłości Polski w Unii, pozycji Polski jako współtwórcy (Unia wciąż się tworzy) tego wspaniałego niegdyś projektu, który szczególnie dzisiaj, przechodząc głęboki, wielopostaciowy kryzys wymaga myślenia kategoriami wspólnoty europejskiej właśnie a nie tylko kategoriami własnych, narodowych interesów.

Niestety, takie wsobne rozumienie polskiego członkostwa w Unii właściwe jest nie tylko polskim elitom politycznym, ale znacznej części polskiego społeczeństwa. W okresie polskiego dotychczasowego członkostwa w Unii żaden polski rząd nie podjął żadnej kampanii, aby to myślenie zmienić, aby mówią krótko sprawę postawić na nogi.

Powracając do komisarza Wojciechowskiego. Wypełniając swoje obowiązki kierował się on zapewne politycznymi decyzjami Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej. To, że polityczna decyzja o otwarciu na oścież rynku UE dla towarów rolno-spożywczych z Ukrainy była rujnująca dla Wspólnej Polityki Rolnej Unii i rujnująca dla unijnych producentów dla komisarza d.s. rolnictwa powinno być sprawą oczywistą od samego początku. Jedyne co w tej sytuacji mógł dwa lata temu uczynić komisarz Wojciechowski to ustąpić ze stanowiska. Nie uczynił tego. Dlaczego? – dobre pytanie.

LEWICOWE WOŁANIE O POKÓJ

 

Nie ma drogi do pokoju. To pokój jest drogą.

Mahatma  GHANDI

„Polska to dziwna kraj” mówił swego czasu Zulu-Gula (Tadeusz Ross). I dlatego „ta dziwna kraj” ma też „taka dziwna” lewica To co stanowi dziś immanencję jej publicznej narracji jest zupełnym nieporozumieniem i zaprzeczeniem istoty lewicowości. Ludzie mieniący się lewicowcami nawołują do zbrojeń i wygłaszają pro-militarystyczne, agresywne, nienawistne wobec innych społeczeństw, kultur i cywilizacji enuncjacje. Ta degrengolada lewicowości nad Wisłą ma miejsce nie od dziś. Pierwsze kroki w tej przestrzeni zrobił lewicowy – ponoć (?) – rząd premiera Leszka Milera i wywodzący się z tego nurtu prezydent, Aleksander Kwaśniewski: wystarczy przypomnieć tylko interwencje w Iraku i Afganistanie..

A Polska Ludowa, ta dziś deprecjonowana i stygmatyzowana medialnie (nawet przez tych pożal się Boże lewicowców dmących w surmy anty-peerelowskie wspólnie z prawicą), potrafiła zaproponować w czasach zimnej wojny i kryzysu kubańskiego pro-pokojową inicjatywę, która pomogła w jakimś sensie zmienić klimat w Europie oraz dać nadzieję na dyskusje w przedmiocie ograniczenia zbrojeń. Zwłaszcza w zakresie broni jądrowej. Inicjatywa ta zyskała nazwę  Planu  Rapackiego, od nazwiska ówczesnego ministra spraw zagranicznych Polski. Była to propozycja stopniowego rozbrojenia obejmująca zarówno redukcję broni konwencjonalnej jak i atomowej w Europie w sytuacji kiedy instytucjonalizacja i ugruntowanie dwubiegunowego podziału Europy po II wojnie światowej, klimat konfrontacji i zagrożenia atomowym Armagedonem,  stwarzały jawą groźbę dla bezpieczeństwa międzynarodowego i bytu całej ludzkości.

Już słychać głosy, iż ta inicjatywa i plan napisano w Moskwie, były przedłużeniem dyrektyw Kremla czy służyły dominacji radzieckiej nad tą częścią świata jaka jej przypadła w wyniku II wojny światowej, konferencji w Jałcie i Poczdamie. Wszystko to prawda, choć dziś polskie elity polityczne, lewicowe też jak najbardziej, przestawiły jedynie drogowskazy i tak jak wówczas odbierano sygnały z Moskwy tak dziś odbierają sygnały z Waszyngtonu.  Chodzi o samą inicjatywę i jej wymiar intelektualny, stwarzanie klimatu odprężenia i umożliwianie płaszczyzny do rozmów, które są zawsze lepsze niźli wyjście wojska w pole, huk armat oraz bombardowania lotnicze i ataki rakietowe. Bo to jest zaprzeczenie wielowiekowej tradycji kultury europejskiej, zwłaszcza jej zachodnio-atlantyckiej części, o czym swego czasu wspomniał w dziele pt. >Liberalizm w tradycji klasycznej< Ludwig von Misses pytając: „Czy może być jakiś bardziej żałosny dowód na jałowość europejskiej cywilizacji niż to, że nie może się rozprzestrzeniać innymi środkami, jak tylko ogniem i mieczem ?”.

Opracowany przez Rapackiego plan (strefa bezatomowa) najpierw przedstawiono Rosjanom jako ideę wymierzoną w zachodnich imperialistów. Po akceptacji Moskwy, propozycja utworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej została przedstawiona przez Adama Rapackiego w dniu 02.101957 na XII sesji Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednak dopiero w dn. 14.02.1958 r. propozycja ta przybrała formę memorandum rządu PRL. Mija więc 76 lat od tej inicjatywy i oficjalnego, jej zaprezentowania społeczności międzynarodowej.

28.03.1962 w trakcie forum Komitetu Rozbrojeniowego 18 państw w Genewie przedstawiono ostateczną wersję planu. Zawierała ona kolejny element w postaci propozycji poszerzenia strefy o inne państwa europejskie, które wyraziłyby wolę przystąpienia do niej

Warto zaznaczyć, że od końca lat 50. pojawiały się różne pomysły i koncepcje w przedmiocie podjęcia kroków rozbrojeniowych oraz ustanowienia takich mechanizmów budowy zaufania pomiędzy NATO a Układem Warszawskim aby wykluczyć ewentualny konflikt, który niechybnie skończyłby się wymianą jądrowych ciosów. Na fali odwilży październikowej tego rodzaju idea zakiełkowała również w dyplomacji Polski Ludowej. I plan Rapackiego stał się tego przejawem. W ówczesnej globalnej sytuacji i braku wyjaśnienia do końca przebiegu zachodnich granic PRL przy remilitaryzacji Niemiec Zachodnich –   przystąpienie do NATO, układ sojuszniczy RFN / USA oraz prośby kanclerza Adenauera dot. wyposażenia Bundeswehry w broń jądrową – te tendencje musiały budzić uzasadnione obawy Warszawy. Zwłaszcza Władysława Gomułki (i jego najbliższego otoczenia) tak czułego w materii statusu polskich Ziem Zachodnich i Północnych. Właśnie podczas jednego  ze spotkań Rapackiego i Gomułki ministra obarczono opracowaniem takiego planu, dzięki któremu rosyjskie rakiety atomowe zostałyby wycofane z Polski. I tu zasadza się strategiczne, dalekowzroczne spojrzenie tow., Wiesława na polską rację stanu i rozumienie groźby niekontrolowanej militaryzacji Europy, zwłaszcza naszej części.

Kim był Adam Rapacki (1909 Lwów – 1970 Warszawa) i jaka była jego życiowa droga ? Wzrastał w rodzinie gdzie idee socjalistyczne, pro-spółdzielcze, progresywne były żywe i kultywowane. Jeszcze przed wojną ukończył studia (Wyższa Szkoła Handlowa). Działał w organizacjach lewicowych (m.in. w OMTUR i Związku Młodzieży Socjalistycznej). Czynny uczestnik kampanii wrześniowej, więzień obozów jenieckich dla oficerów (Dobiegniew, Choszczno,  Borne Sulinowo, Dössel). Po wojnie wrócił do kraju i włączył się w proces jego odbudowy co było jego naturalną, zgodną z poglądami i preferencjami społecznymi, postawą obywatelską i świadomością. Był członkiem władz PPS-u, uczestniczył w zjednoczeniu z PPR-em oraz powstaniu PZPR. Jako polityk, ekonomista i dyplomata był posłem na Sejm: Ustawodawczy oraz w kadencjach Sejmu I, IIIII i IV, członkiem władz PZPR oraz kolejnych rządów: minister żeglugi (1947–1950), minister nauki oraz szkolnictwa wyższego (1950–1956) oraz spraw zagranicznych (1956–1968). Po tzw. „wydarzeniach marcowych” ostentacyjnie podał się do dymisji odchodząc z przestrzeni publicznej.

Proponowana przez niego strefa miałaby objąć obszar 796 tysięcy km2, z czego 249 tys. km2 przypadałoby na obszar NATO, a 547 tys. km2 na obszar Układu Warszawskiego. Populacja na tym terytorium obejmowałaby ok. 115 mln mieszkańców. Państwa strefy miałyby zobowiązać się do nieprodukowania, nieutrzymywania, niesprowadzania i nie wyrażania zgody na rozmieszczenie na swych terytoriach broni jądrowej oraz urządzeń do jej obsługi i przenoszenia. Zakazane byłoby również użycie tego rodzaju broni przeciw państwom strefy. Postanowienia planu objąć miałyby także cztery mocarstwa.

Celowość takiego właśnie planu potwierdził w całej rozciągłości tzw. kryzys kubański, w czasie którego świat  znalazł się o włos od wojny atomowej między mocarstwami. Efektem było to o czym m.in. mówił plan Rapackiego czyli nawiązanie ścisłego kontaktu między jądrowymi imperiami.

Materializacja planu miała nastąpić w dwóch fazach.. Etap I planował objąć  terytorium strefy bezatomowej zakazem przygotowywania, produkcji, sprowadzania broni jądrowej i środków jej przenoszenia oraz zakaz zakładania nowych baz służących do jej magazynowania. W etapie II nastąpić miała redukcja sił zbrojnych państw będących w strefie i likwidacja wszystkich środków przenoszenia tej broni, będących w ich dyspozycji. Mocarstwa atomowe, które posiadały na terenie strefy swoje bazy i środki jądrowe, zobowiązane miały być do ich likwidacji. Miały też udzielić gwarancji państwom strefy, że w razie konfliktu zbrojnego nie użyją broni jądrowej na ich obszarze.

Plan polskiego MSZ, którego twarzą był Adma Rapacki, wywarł wpływ na działania podejmowane w czasach tzw. „zimnej wojny”  mające na celu podniesienia poziomu bezpieczeństwa międzynarodowego, wzajemnego zaufania, a przede wszystkim na rozpoczęcie dialogu. Przyczynił się bez wątpienia do rozwoju myśli teoretycznej w zakresie denuklearyzacji. Przyjęta w nim formuła strefy bezatomowej przybrała z czasem wymiar uniwersalny. To była – i jest nadal – najbardziej znana inicjatywa rozbrojeniowa, o wymiarze uniwersalnym i globalnym, na jaką zdobyła się polska dyplomacja po 1945 roku. Zarówno do jak i po upadku Muru Berlińskiego.

Z Planu Rapackiego Polska i Polacy mogli być dumni. Polska zaproponowała światu na Walnym Zgromadzeniu Organizacji Narodów Zjednoczonych propozycję programu powstrzymania zbrojeń jądrowych, a następnie redukcji jej ilości. Plan i jego światowy wydźwięk windował nasze narodowe ego wyżej szczytów Himalajów. Bo nie tylko polskie społeczeństwo odnosiło się do tej inicjatywy pozytywnie, wręcz entuzjastycznie. Również opinia publiczna Europy Zachodniej przyjęła Plan Rapackiego bardzo dobrze. To społeczne poparcie było tak silne, że rządu USA, Francji i Wielkiej Brytanii musiały brać je pod uwagę w swoich działaniach przeciwko materializacji tego planu. Przyszłość Planu Rapackiego była bowiem przesądzona: Waszyngton nie wyrażał na nią zgody. Również rządy Francji i Wielkiej Brytanii, pracujące usilnie nad własnymi programami zbrojeń jądrowych, nie były tą inicjatywą zainteresowane. Plan Rapackiego doskonale komponował się z olbrzymim hasłem „NIGDY WIĘCEJ WOJNY !” wymalowanym na murze olbrzymiej, powojennej ruiny jednego z wrocławskich budynków mieszkalnych. Społeczeństwa, zwłaszcza polskie,  nie chciały nowej wojny.

Dzisiejsza sytuacja jest zgoła inna. Nie mamy – jak za czasów Rapackiego zimnej wojny. Mamy wojnę gorącą dosłownie za naszymi granicami, a cały świat niechybnie zmierza do konfliktu planetarnego, który już się rozpoczął. I nie jest tak, że nikt nie chce wojny. Wielu, w tym mnóstwo polityków, jest wręcz jej gorącymi orędownikami.

To, że Donald Tusk po objęciu teki Premiera RP żwawo i z ochotą dołączył do europejskich jastrzębi wojennych dowodzonych przez Ursulę von der Leyen  i Michela Borrella nie dziwi. Ale wprost szokuje Przewodniczący Partii „Razem” – poseł Adrian Zandberg, który na otwartym spotkaniu we Wrocławiu przekonywał zebranych, że my, Polska i Polacy, uczestniczymy w WOJNIE SPRAWIEDLIWEJ  Imperialistyczna wojna, toczona od ponad 20 lat pomiędzy Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Republiką Rosyjską (a w tle pozostają Chiny) jest dla lidera najbardziej  lewicowej partii w parlamencie „wojną sprawiedliwą”! Poseł Zandberg głosił swoje hasła w czasie, gdy polski rząd jak ognia unikał zarzutu, że bierze w tej wojnie formalnie udział. Wstyd to mało powiedziane.

Warto zauważyć, iż z kręgów polskiej lewicy nie wyszła żadna inicjatywa, która mogłaby komponować się z innymi inicjatywami w Europie, domagająca się natychmiastowego przerwania działań wojennych i wzywająca strony bezpośredniego konfliktu do rozmów pokojowych.

Wybitny polskie ekonomista, niegdysiejszy wicepremier, niewątpliwie człowiek lewicy, prof. Grzegorz Kołodko ma odwagę publicznie głosić hasło: „Chcesz pokoju – szykuj się do pokoju !”. Ma odwagę piętnować olbrzymie wydatki zbrojeniowe demaskując ich społeczny i gospodarczy bezsens. Lewicowi politycy starają się tego nie dostrzegać, nie mają odwagi pójść w ślady Kołodki, czujnie i ukradkiem zerkając przy tym na działania hegemona.

Czy są oni jeszcze lewicą ? Ależ oczywiście, że są. Wojna na Ukrainie zerwała z nich ostatecznie maskę. Oni są lewicą, tyle tylko, że lewicą kapitalistyczną. Lewicą, która w krytycznym momencie bez wahania wspiera imperializm w jego najbardziej dojrzałej i najbardziej krwawej formie jaką jest neoliberalizm.

Nie można bowiem nie dostrzegać „pomroczności jasnej” na jaką zapadli liderzy polskiej kapitalistycznej lewicy którzy zdaje się nie rozumieć, iż wojna na Ukrainie to w istocie wojna USA z Rosją prowadzona na terenie Ukrainy przez żołnierzy ukraińskich i w coraz większym stopniu za pieniądze Unii Europejskiej. Tej samej Unii, którą na samym początku tego konfliktu Amerykanie pogrążyli gospodarczo odcinając od tańszych źródeł surowców energetycznych i wymuszając tym samym zakupy własnych, droższych paliw.

Nie mogą nasi parlamentarzyści zasiadający po lewej stronie sejmowej sali nie dostrzegać, że za tą wojnę obniżeniem poziomu życia, oraz olbrzymim zadłużeniem przyszłych pokoleń płacą zwykli ludzi. Nie chodzi tylko o suche dane statystyczne mówiące, że aktywa w rękach prywatnych straciły w ciągu ostatnich dwóch lat około 40%  swojej wartości. Chodzi o to, że dziesiątki, a może i setki miliardów złotych, które zostały bądź zostaną wydane na militarne gadżety nie zostaną przeznaczone na podniesienie poziomu opieki zdrowotnej, poziomu edukacji i nauki, na politykę senioralną (a społeczeństwo się dramatycznie starzeje). W końcu chodzi o bezpowrotnie utracony czas, który mógłby być wykorzystany dla dobra Polaków, Niemców, Greków, Portugalczyków czy Francuzów.

Nie mogą współcześni liderzy lewicowi nie dostrzegać, że w szczególności wojna na Ukrainie prowadzi do pogłębienia przepaści pomiędzy warstwą super-bogaczy, których majątki pomnażają się o dziesiątki miliardów dolarów rocznie a całą, biedniejącą szarą resztą ludności. Nie mogą nie dostrzegać tego, kto jest rzeczywistym politycznym i ekonomicznym beneficjentem tej wojny, a kto jest jej przegranym. Nie mogą nie dostrzegać, że największym przegranym pod każdym względem wojny na Ukrainie są narody rosyjski i ukraiński. Ale tuż za nimi kroczy Unia Europejska, która utraciła resztki swojej politycznej i gospodarczej suwerenności i ponosi dzisiaj największy ciężar finansowy tego konfliktu. Nie mogą nie dostrzegać, że największymi beneficjentami są banki, przed którymi szeroko otwarły się wrota kredytów udzielanych wojującym rządom oraz producenci wszelkiego rodzaju uzbrojenia tak na potrzeby tej wojny jak i na uzupełnienie wyczyszczonych wojną wojennych magazynów oraz na ich gwałtowne powiększanie. Nie mogą wreszcie lewicowi wodzowie nie dostrzegać tego, że ta w szczególności wojna to jedna wielka przepompownia pieniędzy publicznych do kieszeni prywatnych banków i koncernów zbrojeniowych, pieniędzy, które powinny być przeznaczone na zupełnie odmienne cele.

Plan Rapackiego był popierany przez większość społeczeństw Wschodu i Zachodu. Dzisiaj nikt nie pyta społeczeństwa czy chce ono wojny, czy nie, czy godzi się na ofiarę ze swojego zdrowi, życia i przyszłości, czy nie. Zamiast tego  społeczeństwa są straszone. Straszone „Ruskimi”, którzy niechybnie wejdą do Polski, do Paryża, Berlina i Rzymu – jeżeli nie będziemy ich zabijać. Rozniecanie – wbrew  wielu racjonalnym opiniom analityków, politologów a także niektórych generałów – wojennej histerii i paniki, grożenie światu III, apokaliptyczną bo nuklearną wojną światową ma tylko jeden cel: zastraszenie społeczeństw i pozbawienie ich woli decydowania w tych sprawach, wytworzenie presji na przystawanie na odgórne, strategiczne decyzje. Rzecz jasna polska kapitalistyczna lewica z zapałem włączyła się w tą kampanię. Haniebny i głupi wpis najważniejszego polityka (polityczki) lewicy, jakim jest przewodnicząca Klubu Parlamentarnego „Lewica” , w którym,  w kontekście wojny na Ukrainie ostrzega kanclerza Niemiec i odsyła go do podręczników historii „by nie zapomniał, że Armia Radziecka w czasie II WŚ nie zatrzymała się ani na granicy polskiej, ani niemieckiej, ale weszła do Berlina” jest wymownym tego przykładem. Ale porażający jest również absolutny brak reakcji jej kolegów z poselskich ław, lewicowych ponoć przedstawicieli Narodu. Wojna na Ukrainie stała się historyczną cezurą dla europejskiej lewicy. Każdy, kto dotąd uważał się za „człowieka lewicy” będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie „jakiej lewicy?”. Tej lewicy kapitalistycznej, wspierającej wojny, bez których wielki, światowy kapitał nie mógłby rozszerzać swojego panowania nad człowiekiem, czy lewicy, której społeczno-gospodarcza alternatywa  u swoich fundamentów ma takie postulaty jak pokojowa współpraca dla stworzenia najlepszych warunków wszechstronnego rozwoju człowieka, sprawiedliwość społeczna i ekonomiczna.

Już niedługo europejska, a więc i polska lewica stanie do wyborów do Parlamentu Europejskiego. Dla Unii Europejskiej będą to wybory bodaj najważniejsze od chwili jej utworzenia. Po raz pierwszy wybory odbędą się w czasie, gdy UE po uszy zaangażowana jest w wojnę na kontynencie europejskim. Stosunek Europejczyków do tej wojny zapewne  będzie miał znaczenie dla wyników wyborów. Z jakimi hasłami przystąpi do nich europejska lewica? Z jakimi hasłami przystąpią do niej „Czarzasty, Biedroń, Zandberg et consortes” ? Czy Nowa Lewica donośnie i stanowczo domagać się będzie pokoju na Ukrainie czy też otwarcie opowie się za dalszymi zbrojeniami, za dalszym prowadzeniem wojny do ostatniego Ukraińca lub do ostatniego Rosjanina, za dalszą dewastacją jednego z najważniejszych projektów Unii Europejskiej, jaką  była europejska polityka rolna, czy podtrzyma udział swojego ugrupowania w propagandowej kampanii straszenia wojną i wreszcie czy przekonywać będzie Polaków do konieczności ponoszenia dalszych wyrzeczeń w imię pomyślności hegemona? Plan Rapackiego, powstał przy akceptacji hegemona Polski, ale służył światowemu pokojowi. Dzisiaj polska kapitalistyczna lewica, starająca przypodobać się nowemu hegemonowi służy wojnie.

Żałosny polityczny koniec jeszcze niedawno czołowego przedstawiciela kapitalistycznej lewicy jaką jest (była?) niemiecka socjaldemokracja niech będzie tu przestrogą. Ta właśnie partia płaci dzisiaj przyszłością swojego politycznego bytu cenę za błędną ocenę procesów politycznych, za utratę swojej suwerenności i za rozejście się jej strategicznych decyzji z oczekiwaniami jej wyborców.

Radosław S. Czarnecki, Jacek Uczkiewicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Świat wielobiegunowy czyli jaki?

Wystąpienie przygotowane na prośbę organizatorów konferencji: „Narodziny wielobiegunowego świata. Konfrontacja czy porozumienie” jaka miała odbyć się w Warszawie 26 listopada 2023 r., a która to konferencja została właśnie odwołana z powodu wycofania się sponsora. No cóż – los lewicy w kapitalizmie.

Próbując w najprostszy sposób odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule konferencji odpowiem wprost: gdybym miał obstawiać: konfrontacja czy porozumienie postawiłbym na konfrontację. Dlaczego? Otóż dlatego, że do porozumienie potrzebna jest wola minimum dwóch stron – do konfrontacji zaś wystarczy wola tylko jednej strony. Dopóki więc główny gracz ekonomiczny i finansowy świata: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej kultywować i eksportować będą ideologię neoliberalną, dopóki hołdować będą tezie ogłoszonej swego czasu przez Miltona Friedmana – guru tej ideologii mówiącej, że kryzysy, te rzeczywiste lub te postrzegane są najlepszą drogą do rozpowszechniania i wprowadzania w życie idei neoliberalnych, dopóty skazani będziemy na niekończące się pasmo konfliktów wybuchających w różnych częściach świata.

O globalizacji napisano już setki, a może i tysiące książek. Najważniejszą, ogólnie podzielaną tezą w nich zawartą jest ta, że globalizacja to już czas przeszły. Nic bardziej mylnego. Nie możemy bowiem zapominać, że prócz globalizacji w sensie gospodarczym przebiega i raczej jest trudno odwracalny proces globalizacji w sensie społecznym. Mam na myśli topnienie przeszkód w komunikowaniu się pomiędzy ludźmi różnych kultur i ras, łatwe rozpowszechnianie się idei i faków, standardów myślenia i zachowania. Tą globalizację trudno będzie powstrzymać – chociaż nie jest to niemożliwe.

Za początek końca globalizacji gospodarczej uznaje się rok 2009, w którym dowodnie okazało się, że świat neoliberalny nie jest w stanie metodami pokojowymi uporać się ze skutkami powszechnego kryzysu zapoczątkowanego upadkiem banku Lehman Brothers, a spowodowanego fałszywą z gruntu lecz radośnie przez finansjerę światową doktryną Alana Greenspana, wieloletniego szefa FED o rozwoju gospodarczym drogą powszechnego zadłużania się. Recesja w Stanach problemy ze spłacaniem długów, a nade wszystko eksplozja gospodarcza ChRL, któremu to państwu przypisano w ramach globalizacji rolę jedynie wykonawcy i dostarczyciela surowców spowodowały, że idea globalnej gospodarki według tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego się wyczerpała. I pojawiło się zasadnicze pytanie: co dalej? Szukający alternatywy dla nowego, opartego na kapitalistycznych zasadach systemu gospodarczego POWRÓCILI do idei systemu wielobiegunowego, czyli takiego, w którym gospodarka światowa zorganizowana jest w kilku klastrach, w każdym z których jedno państwo odgrywa dominującą, przywódczą rolę. Piszę „powrócili” gdyż idea ta jest dosyć stara. Tutaj pozwolę sobie nie podzielić poglądu dr. Szafarza, który w swoim znakomitym eseju „Narodziny świata wielobiegunowego” postawił tezę, że system kolonialny był systemem właśnie wielobiegunowym. Być może tak to wygląda z naszej perspektywy, ale w czasach kolonialnych wszyscy kolonizatorzy działali według tych samych zasad wywodzonych z „naturalnego” prawa białego człowieka do dysponowania życiem i dobrami naturalnymi innych, „kolorowych” narodów. Można więc śmiało utrzymywać, że czasy kolonializmu były czasami gospodarczego świata jednobiegunowego. Powracam do kwestii kolonializmu, gdyż bez jej zrozumienia nie można zrozumieć współczesnych tendencji i prób reaktywowania systemu wielobiegunowego. Dla nas – Polaków – kwestia kolonializmu jest trochę jak bajka z nie z tego świata. Swoją epokę quasi kolonizacji Ukrainy wstydliwie przemilczamy, wypieramy, a kolonizacja Afryki, Ameryki czy Australii kojarzy nam się z „Murzynkiem Bambo co w Afryce mieszka” Old Shattherhandem , a co najwyżej z filmową postacią Kuta Kinte. Tymczasem organizacja państw regionu Morza Karaibskiego CARICOM podejmuje akcję procesowania się z byłymi kolonizatorami o odszkodowania za okres ich panowania. Trzeba wiedzieć, że na Karaiby sprowadzono 10 razy więcej niewolników niż do Ameryki Północnej.  Oszacowana przez CARICOM suma odszkodowań to około 18 bilionów dolarów. Główne roszczenia adresowane są do Wielkiej Brytanii, gdyż jej obywatele byli w zdecydowanej większości właścicielami plantacji na Karaibach. Wprawdzie Wielka Brytania zniosła niewolnictwo w 1834 r i nawet wypłaciła za nie olbrzymie odszkodowania, ale wypłaciła je nie krajom byłych niewolników, ale ich brytyjskim właścicielom. Bardzo wiele rodzin brytyjskich (między innymi rodzina obecnego ministra spraw zagranicznych, byłego premiera, Lorda Camerona) dorobiło się na Karaibach olbrzymich majątków i stanowili oni i stanowią nadal jądro brytyjskiej klasy próżniaczej. Suma wypłaconych odszkodowań była tak wielka, że rząd Wielkiej Brytanii zaciągnąć musiał olbrzymi kredyt bakowy, którego ostatnią ratę spłacił dopiero w 2015 r. W państwach post kolonialnych pamięć o czasach i krzywdach okresu niewolnictwa jest wciąż żywa pomimo nachalnej propagandy, że „wprawdzie było niewolnictwo, ale wprowadziliśmy tam cywilizację” i z pewnością mieć będzie wpływ na wybór dróg rozwoju tych krajów w perspektywie świata wielobiegunowego..

Ale właśnie w XVII wieku powstał w Londynie ruch intelektualny tzw. Lewellerów (wyrównywaczy). Był to ruch bez wątpienia postępowy w kwestiach społecznych i w dzisiejszych czasach jego członków niewątpliwie wyzwano by od „komuchów”. W kwestiach gospodarczych oferował zaś ten ruch model światowej gospodarki wielobiegunowej właśnie, czyli klastrów tworzonych przez bogate państwo-lidera, oczywiście państwo demokratyczne i grupę państw satelickich (Leviatanów), w którym społecznie akceptowana jest zasada: porządek w zamian za ograniczenie demokracji i praw. Odnotować przy tym należy dwie kwestie. Pierwsza to ta, że Levellerzy skończyli marnie – zostali spacyfikowani przez wojska Cromwella. Druga to ta, że jak widać na ich przykładzie idee są wiecznie żywe, i że dotyczy to również innych idei, pączkujących niegdyś na Wyspach –  na przykład idei socjalistycznej.

Po okresie kolonializmu podejmowane były jeszcze inne próby globalizacji światowych relacji gospodarczych. Pamiętamy przecież treść pieśni, której fragment brzmi: „gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. Próbą globalizacji było również słynne porozumienie z Bretton Woods.

We współczesnej dobie ruch ku systemowi wielobiegunowemu rozpoczął się od organizacji BRICS. Proces ten uzyskał nową, nadzwyczajną dynamikę na skutek wojny na Ukrainie. Nikt chyba nie ma już wątpliwości, że konflikt zbrojny Rosja – Ukraina z 2022 r. przekształcił się (został przekształcony?) w militarną konfrontację USA i ich satelitów z tworzącym się nowym porządkiem opartym na idei systemu wielobiegunowego. Trudno przewidzieć jaki będzie finał tej konfrontacji – jednak dynamika rozwoju alternatywy dla amerykańskiego miru zastanawia i skłania wielu analityków do tezy, że pod tym względem powrotu do sytuacji wyjściowej już nie ma. Haniebna teza  Borella o kwitnących ogrodach i dżungli  jeszcze bardziej ten proces przyspieszyła. A więc co nas czeka? Świat wielobiegunowy. Ale co to oznacza w praktyce?

Na razie zapowiada się system dwubiegunowy: Euro-Ameryka vs „sojusz suwerennych państw”. Czy przekształci się on w system wielobiegunowy? Czas pokaże, przy czym wiele tu może zależeć od Europy. Najważniejsze jednak pytanie jest następujące: czy układ wielobiegunowy będzie kolejną odsłoną, kolejną wersją kapitalizmu,  jakąś nową formą relacji pomiędzy człowiekiem, pracą i kapitałem, jakimś mitycznym kapitalizmem z ludzką twarzą?  Czy w układach wielobiegunowych wytworzą się warunki do rozwoju współczesnej, postępowej myśli socjalistycznej, czy też wręcz przeciwnie – za cenę sprawczości systemu zapłacimy demokracją obywatelską? Czy w systemie wielobiegunowym znajdzie się miejsce dla utopistów?

Jeżeli system wielobiegunowy ma być „nowym kapitalizmem”, to okazać się może, że będzie on bardziej konfliktotwórczy niż obecny.

Postulaty postępowych ekonomistów są znane. Odejść należy od mierzenia wzrostu gospodarczego wskaźnikiem PKB na rzecz całego systemu mierników jakości życia. Aby tak się stało państwo musi odzyskać kontrolę nad gospodarką i systemem finansowym, tak, aby podporządkować je nie celowi maksymalizacji zysku, czytaj: zaspokajania żądzy posiadania, nie bezrefleksyjnemu mnożeniu potrzeb człowieka lecz celowi jakim jest zaspokajanie podstawowych potrzeb członków wspólnoty jakimi są: praca, ochrona zdrowia, edukacja, dach nad głową, kultura – wszystko na najwyższym możliwym poziomie. Czy wreszcie system wielobiegunowy będzie kompromisem pomiędzy skutecznością, sprawnością a demokracją obywatelską, czyli innymi słowy usankcjonuje taki lub inny model autokracji??.

Pewne są dwie okoliczności. Pierwsza to ta, że tworzący się system tzw. „suwerennych państw” spaja zdecydowana wola odrzucenia amerykańskiego dolara w rozliczeniach międzynarodowych i wyzwolenia się tym samym spod politycznego i finansowego dyktatu USA. Druga okoliczność to wola wyswobodzenia się spod dyktatu międzynarodowych instytucji finansowych i dyktatu dużych międzynarodowych korporacji wzmacniając tym samym tendencje nacjonalistyczne. Reszta osnuta jest mgłą. Pewnym jest też to, że system najpierw dwubiegunowy, a później wielobiegunowy wywróci całą dotychczasową strukturę instytucji międzynarodowych zajmujących się sądownictwem i  arbitrażem, ubezpieczeniami i innymi aspektami koegzystencji państw. W miejsce instytucji starych powstawać będą nowe. Ale czy stare problemy znikną?

W swoim świetnym artykule „Contemporary social and political mega-crisis and the goals of economics” prof. Kołodko idąc za wieloma innymi publicystami przytacza powody tego, że „kapitalizm (współczesny, czyli neoliberalny -JU) źle funkcjonuje”. Są nimi: brak uczciwej konkurencji, złe regulacje, korupcja polityków, oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców, chciwość jako cnota, samoobsługa elit biznesowych i finansowych, napędzanie konsumpcjonizmu, różne usługi online, manipulowanie opinią publiczną przez skorumpowane media, cynizm elit politycznych. Pięknie, trafnie.  Ale czy system wielobiegunowy ustrzeże społeczeństwa od takich patologii?

Jest wielce prawdopodobne wreszcie, że system wielobiegunowy wymagać będzie finansowej i gospodarczej koordynacji wewnątrz każdego „bieguna”. Czy czeka więc nas seria mini-globalizacji?

I wreszcie pytanie dla społecznej i politycznej lewicy najważniejsze: co system wielobiegunowy oznacza dla lewicy? Ile w nowym systemie gospodarczym i politycznym świata będzie kapitalizmu a ile socjalizmu? Czy lewica przygotowana jest na te zmiany? Ten problem uznaję za niezwykle ważny, wymagający osobnego, wnikliwego namysłu i dyskusji. Na wstępie do niej rozdzielić należy lewicę na lewicę kapitalistyczną, czyli para lewicowe ruchy społeczne akceptujące ustrój kapitalistyczny, widzący swoją misję w jego „socjalizowaniu” i lewicę antykapitalistyczną, poszukującą alternatywy dla współczesnego kapitalizmu. Ta pierwsza nie będzie miała problemu z dostosowaniem się do nowych warunkach. Lewica prosocjalistyczna zaś jest moim zdaniem zupełnie nieprzygotowana na nowe czasy. Uważam, że świat wielobiegunowy może stać się szansą lewicy prosocjalistycznej na je powrót  do głównego nurtu politycznego. Ale socjalizmu nikt, ani Waszyngton, ani Moskwa ani Pekin nie poda nam na tacy.

Drugą co do wielkości grupą polityczną w Parlamencie Europejskim jest grupa Socjalistów i Demokratów. Nie słyszałem jednak o jakichś ważnych, prosocjalistycznych inicjatywach tej grupy. Jeśli nawet były takie, to nasi wybitni w niej przedstawiciele okazali się bardzo wstrzemięźliwymi w ich propagowaniu.

Unia Europejska

Idea świata wielobiegunowego, w którym Unia Europejska jest jednym z największych centrów gospodarczych świata kołacze się po głowach i publikacjach od wielu lat. Zwłaszcza żywa była w początkach XXI wieku, w czasach, gdy UE prezentowała największy potencjał gospodarczy świata i była liczącym się partnerem politycznym. Niestety to już przeszłość. Twierdzę, że Unia miała swoją historyczną szansę, lecz jej świadomie, lub nieświadomie nie wykorzystała.  Kluczem do nowego otwarcia było uregulowanie, ustanowienie trwałych, strategicznych, partnerskich zasad współpracy z Rosją.  Wizja Unii Europejskiej od Lizbony do Władywostoku była nie tylko inspirująca intelektualnie, lecz również mocno osadzona w pragmatyce sprzężenia technologicznej mocy Unii z olbrzymimi zasobami surowców naturalnych Rosji. To byłaby nowa, potężna jakość na scenie politycznej. Zabrakło jednak odwagi, zdecydowania, zdolności do strategicznego myślenia, a w końcu woli.  Nie mogę mówiąc o tych sprawach abstrahować od osobistych doświadczeń. Wydarzenia incydentalne nie powinny stanowić podstawy do uogólnień tym nie mniej dla mojego obrazu świata mają ważne znaczenie.

Pierwszy raz zetknąłem się bezpośrednio z tym problemem w 2001 r, w rozmowie z jednym z czołowych, prawicowych  polityków niemieckich (przyjaciel kanclerza Kohla), który zorientowawszy się, że znam język rosyjski w prywatnej rozmowie powiedział mi: „Wy (Polacy, JU) jesteście w bardzo dobrej sytuacji. Wy znacie ich (Rosjan) język, znacie ich kulturę. A my wszystkiego musimy się uczyć”.

Po raz drugi sprawa stosunków z Rosją dopadła mnie w Luksemburgu kiedy rozpocząłem swoja pracę jako pierwszy polski członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. Prezes Trybunału na samym początku powierzył mi zaskakującą misję poprawy relacji ETO z Rosyjskim NIK-iem. Stosunki te załamały się po tym, jak w trakcie wizyty w ETO delegacji SPRF została ona dotkliwie obrażona przez jednego z członków Trybunału, wskutek czego przerwała wizytę i zamroziła kontakty z ETO. „-Bardzo zależy nam na ponownym nawiązaniu dobrych relacji z Rosjanami” przekonywał mnie  Prezes. Za najlepszą formę naprawy tych relacji uznałem przeprowadzenie wspólnej kontroli wykorzystania środków unijnych w Rosji. Inicjatywa została bardzo dobrze, poważnie i odpowiedzialnie przyjęta przez Moskwę, całość zakończyła się wspólnym sukcesem, konferencje prasowe, uroczyste wspólne podpisanie raportu końcowego itp. Sielanka nie trwała długo. Konflikt zbrojny Rosja Gruzja położył jej definitywnie kres nie tylko relacjom Trybunału ale całej Unii z Rosją. Niby wszystko jasne, ale oto w 2015 roku znany amerykański politolog Mearsheimer w trakcie swojego słynnego wykładu na Uniwersytecie Bostońskim krytykując politykę Stanów w stosunku do Rosji przekonywał, że agresja na Gruzję była wprost odpowiedzią Rosji na zaproszenie Ukrainy i Gruzji do NATO na szczycie NATO w Bukareszcie. „Rosja dała wyraźny sygnał, że gotowa jest zdecydowanie bronić się przed ekspansją NATO. Była za słaba że by wejść na Ukrainę. Ale – twierdził Mearsheimer, jeśli USA nie zmienią swojej polityki, to Ukraina zostanie zniszczona”.

Z tą sprawą wiąże się jeszcze jedno moje doświadczenie. Otóż w trakcie przeprowadzania tej kontroli odbyłem spotkanie z przedstawicielami rosyjskich samorządów terytorialnych w jednym z miast 100 km od Moskwy. Pełna sala około 200 osób, długa rzeczowa dyskusja. Z tego spotkania z rozmów tych oficjalnych i nieoficjalnych wyszedłem z głębokim przekonaniem o bardzo silnych, proeuropejskich nastrojach wśród mieszkańców tego miasta. Wspominam o tym ilekroć mowa jest o żelbetowej kurtynie jaką zaciągnięto pomiędzy Europą a Rosją i nurtuje mnie pytanie, czy ta rosyjska proeuropejskość przetrwa czas wojny.

Jestem przekonany, że w takiej bądź innej formie współpraca pomiędzy Europą a Rosją się odrodzi. Niezbędne ku temu będą zmiany po obu stronach. Putin nigdy nie będzie partnerem dla Europy, Rosja nigdy nie zapomni roli Unii Europejskiej chociażby w  mińskim oszustwie.

Zmiany będą potrzebne, a przed nami wybory do Parlamentu Europejskiego. Wybory te zadecydują o charakterze Unii, o tym, czy za sprawą zjednoczonej, europejskiej prawicy UE zmieni się w towarzyski, luźny klub polityczny, czy też uzyska szansę powrotu na ścieżkę dalszej integracji i odbudowy swojej politycznej i gospodarczej pozycji w świecie. Dla nas, dla lewicy wiąże się to z dwoma problemami. Po pierwsze lewica wspierać powinna w wyborach ugrupowania opowiadające się za dalszą europejską integracją. Więcej – uważam, że dla przyszłości Unii sytuacja jest na tyle krytyczna, że prounijne partie polityczne powinny sformułować wspólny blok wyborczy, na przykład pod nazwą „Polska europejska”, aby, idąc za ciosem jakim było obalenie w niedawnych wyborach parlamentarnych antyunujnego referendum wprowadzić do PE jak najwięcej prounijnie zorientowanych posłów.

Ta postawa nie wyklucza innego ważnego postulatu: konieczności łączenia się europejskich sił socjalistycznych w walkę o socjalistyczną Unię Europejską. Ale to już inna historia.

KO

Już trzeci dzień po – jak wielu słusznie utrzymuje – historycznych wyborach do parlamentu, połączonych z ogólnonarodowym „referendum”, a w szeroko rozumianym obozie Nowej Lewicy znamienna cisza. Żadnego komentarza ze strony liderów, zdawkowe uwagi na lewicowych stronach internetowych. Lewica, a dokładniej „Nowa Lewica” zachowuje się jak bokser po KO. Oszołomiona, niezdolna do zebrania myśli, chwiejąca się na nogach. Pora przerwać tą ciszę – niech będzie na mnie.

Skąd ten marazm myślowy i paraliż ludzi tak bardzo jeszcze niedawno elokwentnych?  Przecież my wszyscy jako demokratyczna opozycja odnieśliśmy historyczne zwycięstwo! Mało tego. Wszyscy na lewicy pamiętamy te hasła głoszone przy każdej okazji: „Będziemy rządzić! Obiecuję Wam!”, „Będziemy współrządzić! Itp. I stało się! Nowa Lewica będzie współrządzić, wejdzie w skład nowego, koalicyjnego rządu, jeżeli taki powstanie. Główny cel został więc osiągnięty. Skąd więc taka cisza?

Poważniejszych powodów do radości jest klika. Po pierwsze zanosi się na polityczny pogrzeb obecnej elity rządzącej, która przez 8 lat terroryzowała Polskę i jej okolice. Chociaż będzie to pogrzeb długi i z pewnością nie bez rozmaitych fajerwerków, którymi obecna władza będzie próbowała się utrzymać. . Po drugie społeczeństwo ostentacyjnie, jednoznacznie odrzuciło pisowskie referendum. To świetna wiadomość gdyż jedynym właściwie politycznym celem tego „referendum” było pozyskanie przez PiS twardego, niezbitego dowodu na poparcie suwerena pisowskiej, antyunijnej polityki. A tu klapa! Jest się z czego cieszyć? – Jest.

I trzeci powód do satysfakcji lewicy. Jak wykazały szczegółowe badania uczestnictwa w wyborach na lewicę głosowało ponad 14% wyborców w wieku 18 – 29 lat! To wspaniała informacja, to znak, że młodzież otwarta jest na lewicowe ideały, że w znacznej mierze odporna jest na cała prawicową – w tym, a może przede wszystkim ze strony Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej antylewicową kampanię, która, prowadzona już przez dziesięciolecia miała na zawsze obrzydzić lewicę społeczeństwu.  Jak widać nie udało się. Tak, młodzież, jak wykazują badania, to potężny potencjał lewicowej myśli i lewicowego działania.

Główną przyczyną ciszy jest prawdopodobnie skrywana świadomość lewicowych liderów swojej porażki, porażki eksperymentu likwidacji SLD i rozpuszczenia tej partii w nieklarownym roztworze z innymi ruchami społecznymi.  Efekt: utrata ponad 38% miejsc w Sejmie. Lewica uzyskała wynik ledwie o 1,5 punktów procentowych lepszy od skrajnie prawicowej Konfederacji. Cieszyć się nie ma z czego.  Jeszcze w przededniu wyborów rozmawiałem z obecnie już posłem Nowej Lewicy, który przywoływał najnowsze, najbardziej wiarygodne jego zdaniem dane sondażowe według których Lewica powinna zgarnąć minimum 12% z kawałkiem. A może nawet więcej. Dwa mandaty w okręgach dolnośląskich były więc według niego pewne. A tutaj nagle klops. Lewica utraciła ponad 16 mandatów poselskich. Najgorsze, co może się przydarzyć, to kampania odtrąbienia wielkiego sukcesu Nowej Lewicy, usiłowanie zamienienia tej porażki w olbrzymi sukces – tym bardziej, że sytuacja polityczna, jak rysuje się po wyborach stawia przed lewicą poważne wyzwania.

Napotkałem opinie, że przyczyną marnego wyniku wyborczego była niebywała jak na polską tradycję frekwencja wyborcza.  Raczej unikałbym tego argumentu w publicznej debacie. Cóż bowiem by to oznaczało? Ano to, że lewica absolutnie nie trafiła ze swoim wyborczym przekazem do wyborców „nadprogramowych”, tych, którzy w dotychczasowych wyborach nie uczestniczyli. Jeżeli wziąć pod uwagę, to co napisane wyżej, że mianowicie 14 % młodych wyborców głosowało na lewicę, to bliski jest wniosek, że ten skromny wynik końcowy lewicy uratowany został przez ludzi młodych właśnie, którzy dominowali w późnych godzinach wieczornych w kolejkach przed wyborczymi lokalami.  Przyczyn szukać należy gdzie indziej. Do rangi symbolu urasta wynik Nowej Lewicy w okręgu 32 , w czerwonym Sosnowcu. Lider Nowej Lewicy został tam zdeklasowany przez młodego kandydata, po raz pierwszy ubiegającego się o poselski mandat, w dodatku z ostatniego miejsca na liście.  Tymczasem lekko nie będzie.

Przyjmując, że, jak wynika z anonsów liderów, z posłów Trzeciej Drogi wyłonią się dwa kluby poselskie: PSL i Polska 2050, przyszła koalicja rządząca składać się będzie z czterech zasadniczych części: dominujący Klubu KO (157 mandatów) i trzy kluby mniejsze o liczności 0d 28 do 32 szabel każdy. Utrzymanie jedności koalicyjnej będzie na dłuższą metę bardzo trudne. Każdy będzie musiał z czegoś ustąpić, a jak pokazują intuicja, doświadczenie i prawa fizyczne najmniej w takich układach ustępuje najsilniejszy, a najbardziej najsłabszy. Gdyby choć powstawaniu koalicji towarzyszyła, jak na przykład w Niemczech, publiczna dyskusja o programie koalicji na tą kadencję przed powołaniem rządu, o programie, który w jasny sposób określałby kto dla dobra kraju i społeczeństwa z czego,  z jakich swoich politycznych obietnic się wycofuje. Tymczasem zamiast informacji o takiej debacie społeczeństwo bombardowane jest spekulacjami na temat personaliów. Teka premiera jest bezdyskusyjna, ale dalej? Giełda nazwisk szaleje, ale o wspólnym programie ani słowa.

Program koalicyjny byłby szansą dla Lewicy. Mogłaby ona poddać go konsultacjom w swoim środowisku licząc na zrozumienie koniecznych ustępstw. Ale tylko tych, wynikających z tego programu. Brak takiego dokumentu spowoduje, że lewicowość Nowej Lewicy wystawiana będzie na próbę niemal codziennie, aż w końcu zachowane resztki tej lewicowości rozpłyną się w szarości powszedniego dnia powyborczego. I wówczas pytanie: Co znaczy lewicowość w XXI wieku w Polsce stanie się jeszcze bardziej donośne i jeszcze ważniejsze niż przed wyborami.

„Raport” czyli co?

Klub Parlamentarny „Lewica” opublikował właśnie „Raport o stanie państwa”. Odkładając na bok dywagacje czy termin „raport” ma w tym przypadku uzasadnienie, stwierdzić trzeba, że jest to materiał ciekawy a nawet oryginalny zwłaszcza w kontekście faktycznie trwającej już kampanii wyborczej do parlamentu. Żadna polityczna partia nie zdobyła się jak dotąd na prezentację poglądów swoich liderów na najważniejsze problemy Polaków i Polski. Raport nie raport bezsprzecznie jest ten dokument zbiorem autorskich esejów na najważniejsze polskie tematy.

Już słyszę w środowiskach Nowej Lewicy (media, nawet te opozycyjne nie ekscytują raczej społeczeństwo tym wydarzeniem)   ochy i achy zachwytu nad tym opracowaniem. Moja nikowska natura  oraz głębokie przekonanie, że szczera, życzliwa krytyka więcej jest warta niż tony pochlebstw skłaniają mnie do wyartykułowania kilku słów idących pod prąd tym zachwytom.

Zacznę od spraw formalnych: jaki jest status tego „Raportu”? Został on podpisany przez kierownictwo Klubu Parlamentarnego „Lewica”, ale czy jest to dokument obowiązujący członków tego klubu? Czy został przez klub zaakceptowany? Niestety, tego nie podano, więc nie zdziwiłbym się, gdyby wiele osób uznało go li tylko za formę przedwyborczej autopromocji  lewicowej czołówki parlamentarnej – i nie jest w tym nic złego. Ale że nie jest to jakaś forma programu wyborczego Lewicy świadczy i ten fakt, że wśród autorów zabrakło nazwisk dla dzisiejszej lewicy parlamentarnej najważniejszych: Czarzastego i Biedronia. Trudno uznać to za przypadek. Niestety – nie tylko ten fakt.

W krótkim felietonie nie sposób odnieść się do merytorycznej zawartości wszystkich dwudziestu rozdziałów „Raportu” – tym bardziej że z większością zawartych w nich  tzw. rekomendacji czy propozycji trudno się człowiekowi lewicy nie zgodzić. Do niektórych jednak odnieść się należy. Przede wszystkim kwestie ustrojowe. Autorzy nie zauważają, że PiS pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego przeprowadziło w Polsce prawicowo-nacjonalistyczną kontrrewolucję. Będąc tego świadomym czy nie Kaczyński okazał się naśladowcą Adolfa Hitlera, który głosił: „Aby przeprowadzić rewolucję należy najpierw wygrać demokratyczne wybory”. Dokładnie tak stało się w Polsce. PiS Systemowo i systematycznie niszczył instytucje państwa demokratycznego: Konstytucję, Parlament, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Najwyższą Izbę Kontroli itd. Nie chodziło przy tym wyłącznie o instytucje jako takie. PiS chodziło o całkowitą wymianę polskich elit intelektualnych, skupionych wokół tych instytucji. Polska jest więc na rozdrożu (a właściwie to już jedną nogą na jego prawicowej odnodze): demokratyczne państwo (i społeczeństwo!) prawne, czy państwo autorytarne funkcjonujące pod kamuflażem pozorów demokracji przy biernej akceptacji części społeczeństwa.  Tymczasem rozdział „Ustrój i działanie państwa” zaczyna się od dywagacji na temat liczby ministrów i wiceministrów.

Zupełnie tragicznie moim zdaniem prezentują się w „Raporcie” rozważania i rekomendacje dotyczące Najwyższej Izby Kontroli. Widać, że Lewica pogodziła się z historyczną wizerunkową i merytoryczną katastrofą Najwyższej Izby Kontroli, jaką akcją „Banaś Prezesem NIK” zgotowało PiS. W raporcie nie tylko ani słowa o tym, jak zmyć tą hańbę z polskiego Sejmu, jak w przyszłości zabezpieczyć się przed takimi ekscesami. Wręcz przeciwnie: bez refleksji na kondycją i autorytetem NIK proponuje się Izbie nowe, poważne uprawnienia. Dla lewicy, jak i dla całej opozycji Banaś jest już OK, gdyż dostarcza tak cennej amunicji przedwyborczej. I w tym jest główny problem. Polski Sejm tradycyjnie i z uporem traktował i traktuje NIK jako pałę w politycznych rozgrywkach i rzecz tylko w tym kto tą pałę trzyma w ręku. Zupełnie zaniechano traktowania NIK jak podstawowej instytucji bieżącej konserwacji i naprawy państwa. Politycy w Polsce nie dostrzegali – i jak widać nie dostrzegają, że problem efektywności NIK nie leży na ul. Filtrowej, ale na ul. Wiejskiej, że to Sejm i tylko Sejm odpowiedzialny jest za to, w jak efektywna jest praca 1500 pracowników NIK. W traktowaniu NIK przez Sejm interes partyjny z reguły dominował nad interesem państwa. Kuriozalny jest pomysł utworzenia w NIK „pionu śledczego” powołując się na rozwiązania włoskie. Autorom zabrakło refleksji nad tym dlaczego te rozwiązania nie znalazły dotychczas naśladowców w innych krajach Unii Europejskiej. Nie starczyło refleksji i nad tym, że takie nowe uprawnienia wymagają zmiany Konstytucji, są więc nierealne. Więc czym takie propozycje są? Ponadto występując z takimi propozycjami Lewica wspiera ideowo PiS, który na potęgę mnoży instytucje opresyjne i represyjne. Idea „pionu śledczego” w NIK to też powrót do rozwiązań typu „Inspekcja Robotniczo-chłopska”, to zawrócenie o 180 stopni reformy Najwyższej Izby Kontroli rozpoczętej przez polską lewicę w 1995 r.

Kolejna sprawa: Unia Europejska. Autorzy nie dostrzegają, że toczy się ogólnoeuropejska batalia o charakter Unii Europejskiej. Nasi politycy niefrasobliwie zadowalają się wysokim społecznym poparciem dla polskiego członkostwa w Unii. Nikt nie pyta: w jakiej Unii. Tymczasem Kaczyński nie jest przeciwnikiem Unii Europejskiej. On jest zagorzałym przeciwnikiem Unii jaką ona jest dzisiaj. Wraz z Orbanem, Le Pen i innymi europejskimi politykami pracują nad innym modelem Unii. Zasadniczym pytaniem jest więc to ilu z Polaków opowiadających się za członkostwem Polski w Unii opowiada się za Unią według traktatów z Maastricht, czy za Unią Kaczyńskiego-Orbana? Co zrobić, aby zmienić polskie postrzeganie UE, które dzisiaj jest głównie pekuniarne, na postrzeganie Unii jako zbioru konkretnych wartości i zasad?

Docenić trzeba, że autorzy dostrzegli zasadniczy problem polskiej legislacji. Nie stać ich było niestety na nazwanie rzeczy po imieniu.  To imię to projekt poselski. Propozycje w tym zakresie są rozwodnione, mgliste. Tym czasem niezbędne są radykalne zmiany. Projekt poselski – tak, ale przechodzący przez całą (niegdyś zupełnie dobrą) ścieżkę legislacyjną. A więc projekt poselski obowiązkowo przejmowany przez wskazany resort i przechodzący całą procedurę konsultacji, uzgodnień wewnątrz i międzyresortowych, Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów. Tymczasem stanowisko reprezentowane w „Raporcie” wyraźnie wskazuje, że posłowie tej dzisiejszej „zabawki” nie chcą wypuścić z rąk. Chodzi tylko o to, aby m.in. „skończyć z ekspresowym tempem przyjmowania ustaw”.  Ekspresowe nie, ale pośpieszne już tak?

Na koniec wyboru uwag merytorycznych kwestie ochrony zdrowia. To osobliwy rozdział. Bardzo dobra, skondensowana krytyka stanu systemu ochrony zdrowia, z którą kontrastują przyczynkarskie w sumie konkluzje i rekomendacje. Czy po 25 latach wprowadzania tzw. „reformy służby zdrowia” nie dostrzegali nasi parlamentarzyści, że ten system po prostu się nie sprawdził. Nie tylko się nie sprawdził, ale stał się przyczyną nieszczęść tysięcy Polek i Polaków, i ich rodzin. Zapowiadana zasada ”pieniądz za pacjentem” bardzo szybko obróciła się w swoje przeciwieństwo: „pieniądz przed pacjentem”. I co proponuje Lewica? Tu dodać, tam ująć, i jakoś to będzie. A co z lewicowym rozumieniem konstytucyjnej odpowiedzialności państwa za ochronę zdrowia obywateli?

Rozdział „ochrona zdrowia” jest swoista kwintesencją całego „Raportu”. Ujmując rzecz w skrócie, nie przeziera z niego żadne, nawet fragmentaryczne myślenie liderów Lewicy o lewicowej alternatywie dla obecnego państwa. Swoją rolę posłowie postrzegają raczej jako rolę lewicowej paprotki na politycznych salonach Warszawy, jako korektora, usprawniacza niektórych rozwiązań. Nic ponadto.

P.S.

Rzetelności „Raportu o stanie państwa” nie zrujnowałby rozdzialik o tym, które z rozwiązań społecznych i administracyjnych wprowadzonych przez PiS Lewica uznaje za słuszne i godne kontynuacji.

Czwartego czerwca w Warszawie

 

Czwartego czerwca 2023 r wziąłem udział w marszu organizowanym w Warszawie przez Platformę Obywatelską. Nigdy PO nie popierałem i tylko w ostateczności głosować będę na jej kandydatów. Powodów jest sporo – od ideowych poczynając. Dla mnie ( pewnie nie tylko) PO to taki trochę bardziej ucywilizowany PiS. Może bardziej przewidywalny, z pewnością bardziej proeuropejski. Wielu błędów nie mogę jednak Platformie wybaczyć, w tym i tego, że to ta partia pierwsza zaczęła psuć Trybunał Konstytucyjny. Nie mogę również nie dostrzegać atawistycznej antylewicowości liderów tej organizacji a zwłaszcza jej obecnego wodza Donalda Tuska. Zdecydowałem się jednak pojechać do Warszawy z dwóch powodów. Po pierwsze za najważniejsze dzisiaj dla wszystkich prodemokratycznych sił w Polsce uznaję odsunięcie od władzy prawicy skupionej wokół PiS. Jeżeli nie nastąpi to w najbliższych wyborach, jeżeli PiS znowu zdobędzie władzę w Polsce to najpewniej zdobędzie ją na bardzo długi czas. Trzeba się więc mobilizować, a frekwencja na zapowiedzianym marszu z pewnością będzie wskaźnikiem prawdopodobieństwa zmiany władzy w Polsce. Być może, jak to często bywa na mniejsze zło. Dlatego postanowiłem pojechać, postanowiłem być tą kropelką, która być może będzie częścią fali, która być może z gabinetów władzy zmiecie PiS – organizację mafijną, złodziejską, prowadzącą Polskę w historyczną i cywilizacyjną przepaść. Być może… Cóż więcej mogę zrobić tym bardziej, że swój udział zapowiedzieli liderzy parlamentarnej lewicy?

Drugi powód to te, że chciałem osobiście poczuć atmosferę wydarzenia organizowanego przez PO, zobaczyć jacy ludzie wezmą w nim udział, popatrzeć na wielką politykę z perspektywy żaby. (perspektywa żaby to określenie z dziedziny fotografii, ujęcie z najniższego poziomu ku górze)

Pojechałem więc (wraz z grupą znajomych) na ten marsz. Problem zaczął się jednak od samego początku: jaki to będzie marsz? Czy będzie to marsz zwolenników Platformy Obywatelskiej czy marsz antypisowskiej opozycji? Od pierwszej medialnej zapowiedzi zorganizowania tego wydarzenia nie było to jasne i mam podstawy do spekulacji, że ta najważniejsza kwestia ewoluowała już w trakcie samej manifestacji. Oczywiście w realu nie był to żaden marsz a co najwyżej pochód i to dosyć wolny.

Kim byli uczestnicy? Powiedzieć trzeba od razu, że uczestnicy, w odróżnieniu od organizatorów, zdali egzamin na piątkę. Myślę, że aż takiej frekwencji się nie spodziewano. Jest to ważne o tyle, że sam udział w tym wydarzeniu był sporym wysiłkiem fizycznym. Ja musiałem wstać rano o czwartej piętnaście i wróciłem do domu o pierwszej piętnaście następnego dnia. A przecież ludzie przybywali z odleglejszych jeszcze miejscowości. Przeważało pokolenie wieku średniego. Nie brakowało też seniorów i młodzieży, ale wielokrotnie spotkałem się z opinią, że ludzi młodych jest zbyt mało.

Oczywiście w większości byli to zapewne partyzanci PO, chociaż symboliki PO na eksponowanych przez uczestników pochodu plakatach, plakacikach, flagach itp. było tyle co kot napłakał – a nawet mniej. Ile jednak było osób takich jak ja, którzy przybyli nie na „marsz PO” ale na marsz antypisowskiej opozycji? Tego się nie dowiemy, ale z pewnością było nas wielu. Wyróżniał się „Strajk kobiet” zarówno graficznie jak i prezentowanymi hasłami. Donald Tusk został gorąco przywitany na początku, raz, czy dwa zaintonowano skandowanie „Donald Tusk!” i to koniec. Nie zauważyłem żadnych niesionych przez uczestników haseł personalnie nawiązujących do Tuska, choć nie można wykluczyć, że takie były w tym morzu protestujących, morzu flag, transparentów, plakatów i plakacików. W nadawanych komunikatach organizacyjnych podkreślano wprawdzie, że to PO jest organizatorem pochodu, ale trudno się temu dziwić.

Rzecz najważniejsza – atmosfera pochodu. Zdecydowanie antypisowska. Lud pałał wręcz wrogością do PiS, Kaczyńskiego i wszystkiego co się z nim wiązało często nie przebierając w formie i w słowach. Ta wrogość do PiS była dominantą manifestacji. Dostrzegłem też plakacik apelujące o zjednoczenie się opozycji. Drugim mocnym akcentem wśród niesionych symboli była proeuropejskość. Jak każdy mógł zauważyć w telewizyjnych relacjach flagi Polski i Unii Europejskiej dominowały w pochodzie i nie potrafię określić, których było więcej.

Tak się złożyło, że przed rozpoczęciem pochodu „wylądowałem” w bliskiej odległości od trybuny z której przemawiali Tusk, Wałęsa i inni  oraz odkrytego autokaru, z którego dachu poseł Arłukowicz „dowodził” samym pochodem. Obok Arłukowicza dostrzegłem Czarzastego i Biedronia. Wystąpienie Tuska, owacyjnie przyjęte prze zebranych oceniam na 3+. Nie przywitał on imiennie liderów innych ugrupowań politycznych, zdawkowo nawiązywał do potrzeby konsolidacji antypisowskiej opozycji. Ktoś mógłby uznać, że to pierwsze wystąpienie miało na celu zaakcentowanie dominacji PO w opozycyjnym bloku. Wystąpienia po Tusku skomentować można tylko w ten sposób, że w żaden sposób nie zrozumieli oni wielusettysięcznego tłumu, który od półtorej godziny, w słońcu oczekiwał na rozpoczęcie pochodu. Entuzjastycznie przywitany Wałęsa zapomniał, że to uczestnicy pochodu, a nie on są najważniejsi. Potraktował nas przedmiotowo, jako pretekst do prezentacji swojego życiorysu, osiągnięć i sprytu. Zakończył swoje wystąpienie zachęcany przez zgromadzonych skandowaniem „idziemy!” „dokończysz później lub wręcz gwizdami. Żałosne tym bardziej, że następni mówcy z tych oznak zniecierpliwienia manifestantów nie wyciągnęli żadnych wniosków. Oni nie mówili do nas, lecz do kamer i mikrofonów.

Po pewnym czasie, gdy już pochód szedł przez aleje Ujazdowskie trzema potokami (jezdnia i chodniki) dostrzegłem przewodniczących Czarzastego i Biedronia przeciskających się pod prąd chodnikiem przy Parku Łazienkowskim. Pierwsza myśl, która przyszła mi wówczas do głowy to ta, że wobec wystąpienia Tuska, nie powitania ich z imienia, nazwiska i funkcji, liderzy Nowej Lewicy doszli do wniosku, że rola „ciekawostki przyrodniczej” na dachu piętrowego autokaru im nie odpowiada. Czy ta manifestacja w manifestacji była przyczyną tego, że Włodzimierz Czarzasty zabrał głos z Trybuny na placu Zamkowym? Być może było zupełnie inaczej, ale z „żabiej perspektywy” wyglądało to właśnie tak.

Udział lewicy w manifestacji organizowanej przez PO to osobny, ważny temat. Zacznę od konkluzji końcowej. Moim zdaniem lewica była największym przegranym tej imprezy. Mało tego. To lewica mogła rozstrzygnąć dylemat czy ta manifestacja to „marsz zwolenników PO” czy „Marsz antypisowskiej opozycji”. Zachowanie się Nowej Lewicy jest dla mnie niezrozumiałe. Z jednej strony liderzy ogłaszają, że wezmą udział w marszu, z drugiej zaś w ogóle nie zachęcają swoich zwolenników, aby poszli w ich ślady.

Jestem głęboko przekonany, że gdyby w pochodzie wzięła udział grupa ze trzystu, może nawet 200 osób z czerwonymi flagami, z hasłami antypisowskimi, obrony demokracji i polskiego członkostwa w UE zostaliby bardzo dobrze przyjęci przez pozostałych uczestników. Dla każdego zewnętrznego obserwatora byłoby wówczas jasne, że to protest antypisowskiej opozycji, a nie wewnętrzna sprawa PO.

Czytam czasem po lewej stronie, że ta manifestacja była wymierzona przeciwko – uwaga – pozostałym partiom i ugrupowaniom opozycyjnym, że jej celem było zdominowanie opozycji przez Donalda Tuska. Podobną narrację szerzy również prawica. Trudno się z tym zgodzić. Jeśli nawet takie były zamiary platformerskich strategów, to absencja lewicy tylko ułatwiła osiągnięcie tego celu.  O to jak ułożą się relacje w dzisiejszym obozie opozycyjnym o jego zwycięstwie w wyborach zadecydują wyniki tych wyborów, liczby zdobytych głosów i mandatów. Swoją nieobecnością w niedzielnym antypisowskim pochodzie w Warszawie Nowa Lewica głosów wyborczych sobie raczej nie przysporzyła, może nawet wręcz przeciwnie. Najbliższe notowania to pokażą.

Antypisowski pochód w Warszawie skłania do jeszcze jednej refleksji: czy możliwe są podobne manifestacje organizowane przez lewicę. Nie pięćset, ale może trzysta, lub choćby dwieście tysięcy uczestników. Tak, to jest możliwe o ile lewica zdobędzie się na programową, ustrojową alternatywę dla współczesnej Polski. Tylko wówczas, a nie powtarzając mantrę „będziemy rządzić, będziemy współrządzić, będziemy rządzić…” zdoła zapobiec długookresowemu podziałowi polskiej sceny politycznej na dwa obozy wywodzące się z jednego politycznego nurtu.

Refleksje popierwszomajowe

 

Wraz z kilkoma członkami Stowarzyszenia Przyszłość Socjalizm Demokracja uczestniczyłem w pierwszomajowej demonstracji organizowanej przez OPZZ, Nową Lewicę i inne organizacje w Warszawie. Z punktu widzenia Stowarzyszenia, które walczy o swój medialny wizerunek był to udział bardzo korzystny. Z naszym banerem byliśmy widoczni, wielokrotnie pokazywani w przekazach telewizyjnych. Jednakże całe to wydarzenie skłania do kilku głębszych refleksji.

Tegoroczna manifestacja była odmienna od poprzednich. Nie tylko wyraźnie skromniejsza liczebnie, ale i trasa pochodu pierwszomajowego jakby mało ambitna: spod Pałacu Kultury przy ul. Świętokrzyskiej pod siedzibę OPZZ. Ale i zainteresowanie Warszawiaków znikome: prawie puste chodniki, trochę osób siedzących w przyulicznych kawiarnianych ogródkach. Przed kim, wobec kogo demonstrować? Jedynym realnym odbiorcą byli przedstawiciele mediów i cała impreza wyraźnie ukierunkowana była pod nich. Główne hasło: GODNA PRACA = GODNE ŻYCIE. Wystąpienia lewicowych i związkowych przywódców, skądinąd słuszne, koncentrowały się wokół postulatów poprawy warunków pracy, wyższej płacy i umocnienia organizacji związkowych. I oczywiście solenne przyrzeczenia, że po najbliższych: „lewica będzie rządzić”. Hasła te rzucane były do kilkutysięcznego zgromadzenia, którego członkowie przyjechali w większości spoza Warszawy, a więc byli zadeklarowanymi aktywistami lewicy i tak więc ich zachowania wyborcze są w 100 % przewidywalne.

Czy cała ta impreza przełoży się na wyborczy wynik lewicy? O tym zadecydują medialne przekazy, a czas super-weekendu temu raczej nie sprzyja. Z pewnością tradycyjny elektorat lewicowy otrzymał dobrą informację: liderzy strzegą tradycji, organizują pierwszomajowy pochód – chociaż tylko w stolicy. Z drugiej strony na ogół jednym z głównych celów ulicznych manifestacji jest pokazanie społecznej siły organizacji wyrażonej liczebnością uczestników. Z tego punktu widzenia pochodu pierwszomajowego w Warszawie anno domini 2023 za sukces uznać nie można. Również wbrew uroczystym deklaracjom liderów NL po wyborach lewica rządzić nie będzie. Będzie co najwyżej współrządzić na miarę własnego wkładu w sukces wyborczy. Czyli otrzyma jakieś mniej znaczące ministerstwo, kilka departamentów. Ale bardzo szybko stanie też przed dylematem czy podpisywać się pod decyzjami rządu sprzecznymi z wyborczymi postulatami i deklaracjami lewicy (wyborcom jakoś się to wytłumaczy), czy dla demonstracji wiarygodności, czyli zgodności czynów z deklaracjami – z rządu ustąpić. Pytanie raczej retoryczne.

Tak więc tegoroczna manifestacja pierwszomajowa skłania do refleksji czy pochody organizowane w coraz skromniejszej formie mają jeszcze sens. Może lepiej zakończyć je jakimś zgromadzeniem, na którym do kamer i mikrofonów, w obecności kilku tysięcy zwolenników liderzy artykułować będą swoje wyborcze postulaty i hasła. Oczywiście uliczne manifestacje maja duże znaczenie, ale tylko wówczas, gdy ich organizatorzy niosą hasła radykalne, wręcz antysystemowe, wymagające pokazania, że są one popierane przez miliony. Może więc zamiast pierwszomajowych zlotów będących spotkaniami samych swoich większy wysiłek włożyć powinna lewica w bezpośrednie kontakty ze swoim społecznym otoczeniem, w przekonywanie ludzi spoza dotychczasowego elektoratu do swojego programu?

Ale tutaj dochodzimy do kwestii zasadniczej. W warszawskim pierwszomajowym zgromadzeniu i pochodzie dominowały flagi OPZZ i Lewicy. Lewica, Lewica, Lewica… Cóż jednak znaczy pojęcie „lewica” we współczesnych czasach. Czy jest nią, główna jak się zdaje doktryna „cywilizowania” kapitalizmu, podejmowanie wysiłków socjalizowania mechanizmów ekonomicznych, gospodarczych i społecznych, którymi zarządzają zupełnie inne siły polityczne, najczęściej lewicy wrogie? Niestety, patrząc na lewicę polską czy europejską w ogólności, która za cel stawia sobie udoskonalenie systemu kapitalistycznego nieodparcie nasuwa mi się obraz stada kur usilnie starających się wyleczyć lisa z jego dolegliwości żołądkowych.

Dzisiaj nikt nie powinien mieć złudzeń, że kapitalizm jest systemem zbrodniczym. W jego niejako genotypie na trwałe wpisana jest bezwzględna rywalizacja, agresja, potrzeba ekspansji i dominacji, wyzysk człowieka i całych grup społecznych. Wojen i konfliktów zbrojnych, które kapitalizm wywołał na świecie tylko w XXI wieku nie sposób nawet zliczyć. Tym bardziej trudno jest zliczyć wszystkie ofiary nie mówiąc o ogromie tragedii milionów mieszkańców Ziemi. Kapitalizm doprowadził do wybuchu III Wojny Światowej, jaką jest zmaganie się dwóch imperialistycznych systemów na obszarze biednej Ukrainy. Jako zapalnika użyto energię nacjonalizmu. Sprowadzanie przyczyn tej kolejnej światowej zawieruchy do charakteru Rosji jako „imperium zła” czy jeszcze lepiej do psychopatycznych cech rosyjskiego prezydenta jest oczywistym mydleniem oczu. Wojna toczy się o utrzymanie jednobiegunowego systemu światowej gospodarki z przewodnią rolą USA i dominującą rolą amerykańskiego dolara wobec wschodzącej koncepcji świata wielobiegunowego, w którym rola USA i ich waluty zdecydowanie zostanie pomniejszona. Wojna na Ukrainie była do uniknięcia, można jej było łatwo zapobiec. Rzecz w tym, że w tym kierunku nie robiono nic, a w kierunku wybuchu konfliktu zbrojnego – wszystko. Świat dążył do tej wojny od upadku muru berlińskiego i wreszcie się doczekał. A właściwie doczekali się politycy, bo zwykli ludzie nie. Gdyby to od zwykłych ludzi, w USA, Rosji, Ukrainie czy w Unii Europejskiej od ich woli wyrażonej choćby w referendach zależał wybuch tej wojny – nigdy by on nie nastąpił. Zadecydowali politycy, a w większym zapewne stopniu ci, którzy tych polityków finansują, którzy opłacają ich pseudo-demokratyczne kampanie wyborcze. A więc szefowie największych koncernów zbrojeniowych i magnaci światowego systemu finansowego. Świat zachodni dosłownie oszalał. Państwa na potęgę przerabiają swoje budżety kierując olbrzymie, niespotykane w drugiej połowie XX wieku środki na  armie i zbrojenia. Ale rzeczywistych kosztów III wojny światowej nie ponosi ani prezydent Biden, ani Putin, Duda czy Król Wielkiej Brytanii. Wszystkie koszty III wojny ponoszą zwykli obywatele. Płacą za nią wzrostem cen, obniżeniem poziomu życia i często samym życiem.  Zyskują politycy i ich finansowe zaplecze. Dochody firm zbrojeniowych rosną astronomicznie. Światowa finansjera zaciera ręce wobec gwałtownego zadłużania się rządów co w oczywisty sposób odbija się na ich suwerenności.

Kapitalizm zbiera swoje krwawe żniwo. Wojna światowa na terytorium Ukrainy ukazała przy tym jeszcze jedną twarz współczesnego kapitalizmu. Są nimi systemowe mechanizmy dezinformacji czy wręcz ogłupiania ludzi. Ta wojna pokazała potęgę mediów, zwłaszcza telewizji i Internetu. Ale nie ma się czemu dziwić. Wszak zanim ustawi się żołnierzy w marszowe kolumny najpierw, w podobne kolumny sformatować należy ludzkie umysły. Myślenie inne od nakazanego przez mainstream jest piętnowane a nawet karane. W mediach króluje wojna nie pokój. Ciekawym przykładem są tutaj Niemcy – jak się okazało polityczny i gospodarczy gigant na glinianych nogach. Otóż w państwie tym, niegdyś jednym z europejskich centrów oświecenia wprowadzono do obiegu pejoratywne określenie „Putin versteher” dla osób nie kupujących łatwo oficjalnej propagandy. Piętnowana jest w ten sposób sama próba zrozumienia innego człowieka. A przecież zrozumienie wcale nie wiąże się z podzielaniem czyichś poglądów. Zrozumienie otwiera natomiast drogę do dialogu, do poszukiwania kompromisów. Ale w tej wojnie kompromisów nie ma. Nie dla kompromisów były fikcyjne jak się okazało Porozumienia Mińskie.

Kapitalistyczna rzeczywistość niesie nam więc wojny i tragedie. Niesie nam również nowe techniki i możliwości ogłupiania człowieka. Jak dowodzi G. Sartori w swojej unikalnej monografii „Homo videns”: „Prawdą jest bowiem, że u schyłku XX stulecia homo sapiens znalazł się w poważnym kryzysie; to kryzys utraty rozumu i zdolności poznawczych”. Tak było na przełomie wieków. Dzisiaj jest dużo, dużo gorzej.

I co na to współczesna lewica? Co w sprawie likwidacji narastającego rozwarstwienia ekonomicznego, niesprawiedliwego podziału dóbr naturalnych i wytworzonych przez człowieka, co w sprawie głębokiego kryzysu edukacji i kultury? W Polsce przynamniej NIC. Słyszymy natomiast z ust niektórych lewicowych liderów, że „Polska uczestniczy w słusznej wojnie”. Czyjej wojnie – chciało by się zapytać. Każda wojna jest „słuszna” dla każdej walczącej strony. Ale w istocie słuszny jest tylko pokój, zrozumienie, porozumienie i współpraca dla ogólnego dobra. Ale o tym nie mówi się na dzisiejszych lewicowych wiecach. Czy więc – w historycznym ujęciu – są one lewicowe?

Pchają nas do wojny

Skandaliczna i bulwersująca wypowiedź sprzed kilku dni polskiego ambasadora we Francji dla jednej z francuskich stacji telewizyjnych, że : „ Jeśli Ukraina nie obroni swojej niepodległości, będziemy zmuszeni włączyć się w konflikt” wywołała lawinę komentarzy w prasie zagranicznej i polskiej. Kontrastuje z nią milczenie polskiego rządu. Wprawdzie ambasada Polska w Paryżu wydała na tą okoliczność specjalne oświadczenie, w którym przekonuje, że ambasador nie powiedział tego, co powiedział i co usłyszał cały świat, ale to „dementi” tylko pogarsza sytuacją Polski. Czym bowiem jest ambasada? Jest to instytucja do obsługi misji ambasadora i jest ona ostania instytucją, która powinna w tej sprawie zabierać głos. To trochę tak jakby sekretarka ministra finansów wydawała oświadczenie, że minister finansów, który w telewizji zapowiedział dajmy na to podniesienie podatków powiedział coś zupełnie innego niż wszyscy słyszeli. Naturalną reakcją w tej sprawie powinna być reakcja polskiego rządu – przede wszystkim premiera zapowiadającego niezwłoczne odwołanie Jana Eryka Rościszewskiego z francuskiej placówki. Wszak ambasador jest ustami swojego rządu, swojego premiera. Zwlekałem z tym wpisem czekając na taką reakcję – nie doczekałem się jednak.

Rząd nie skierował do prezydenta wniosku o odwołanie ambasadora – widać uznaje jego wypowiedź za własną. Bulwersujące znaczną część opinii publicznej zdanie zawiera tylko 12 słów, jest jednak bardzo znamienne. Jeżeli ambasadorowi „wyrwało się” lub coś w ferworze wystąpienia „chlapnął” to za taki błąd powinien być odwołany w trybie natychmiastowym. Chyba, że nie chlapnął.

Kwestia udziału Polski w konflikcie na Ukrainie pojawiła się zaraz po jego wybuchu. Wówczas to jeden z polskich generałów w publicznym wystąpieniu powiedział, że „Polska powinna upomnieć się o Królewiec, okupowany dzisiaj przez Rosjan”. W okresie całego konfliktu Polska jest najgorliwszym europejskim sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, zarówno w dostawach własnego uzbrojenia, tranzytu uzbrojenia USA i ich sojuszników jak i szkolenia ukraińskich żołnierzy. Konflikt rosyjsko-ukraiński za sprawa USA przekształcony został w globalną konfrontację pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją. USA (a w ślad za nimi i Polska) cynicznie zapewniają, że nie biorą udziału w wojnie. Polityczne cele Stany osiągają, podobnie jak w Jugosławii, Iraku czy Afganistanie swoją wojskową agencją – NATO. Ekwilibrystyka USA polega na tym, aby z jednej strony maksymalnie wykorzystać potencjał państw – członków NATO w tym konflikcie, a z drugiej strony uniknąć formalnego zarzutu o zaangażowaniu się NATO jako strony tego konfliktu. Dlatego co jakiś czas pojawiają się sugestie o wariancie militarnego zaangażowania się w wojnę na Ukrainie jakiegoś natowskiego państwa, ale bez formalnej decyzji NATO – z własnej jakoby inicjatywy i na własną odpowiedzialność. I w wielu medialnych spekulacjach niedwuznacznie na potencjalnego natowskiego, ale nie natowskiego uczestnika w wojnie wskazywana była Polska. Do 18 marca b.r., do słynnej, haniebnej, skandalicznej wypowiedzi polskiego ambasadora w Paryżu można było te doniesienia nazywać spekulacjami. Po tej dacie sytuacja radykalnie się zmieniła.

Trudno inaczej odbierać tą wypowiedź jak zapowiedź przygotowań Polski do wypełnienia tej amerykańsko-natowskiej misji, do czynnego, militarnego przystąpienia do wojny na terenie Ukrainy, jak oswajanie opinii publicznej z taką ewentualnością. Warto zwrócić przy tym uwagę na dwa elementy wypowiedzi polskiego dyplomaty. Mówi on o sytuacji, w której „Ukraina nie obroni swojej niepodległości”. Odnosi się więc do sytuacji, kiedy Ukraina zostanie bezapelacyjnie militarnie i politycznie pokonana przez Rosję. To jaki ma być wówczas cel polskiej interwencji wojskowej? Odbicie Ukrainy, dojście do Kijowa, Krymu, a może i do Moskwy? Innymi słowy: jeżeli wojna pomiędzy USA i Rosją na terenie Ukrainy toczona dzisiaj „do ostatniego Ukraińca” nie zakończy się sukcesem USA, to dalej będzie toczona „do ostatniego Polaka”?

Drugi znamienny fragment to ten, w którym ambasador twierdzi, że „Polska nie będzie miała innego wyjścia i będzie zmuszona włączyć się w konflikt”. Zmuszona przez kogo? Wprawdzie rządzący politycy (i nie tylko oni) straszą nas, że „Rosja nie zatrzyma się na Ukrainie, i że pójdzie dalej”, ale nie ma żadnych materialnych ani logicznych podstaw do takich twierdzeń.

Żyjemy w epoce społecznych podziałów. Do klasycznych, społeczno-ekonomicznych, ideologicznych dochodzą nowe: szczepienia, transseksualność, aborcja i wiele innych. Rodzi się w świecie na naszych oczach nowy podział generowany konfliktem ukraińskim: podział na partię wojny i pokoju. Dzisiaj w ofensywie jest stronnictwo wojny. To ono ma na swych usługach mainstreamowe media, pieniądze i wojenną ideologię. Ale coraz bardziej do głosu dochodzi stronnictwo pokoju, domagające się szybkiego zakończenia wojny na Ukrainie drogą pokojowych rokowań. Społeczne protesty przetaczające się przez Europę są tego przykładem. Dlatego, o ile nie dziwi mnie zachowanie polskiego rządu w sprawie wypowiedzi polskiego ambasadora, to dziwi mnie niezmiernie milczenie partii politycznych. Odebrało im mowę? Udają, że pada deszcz? Ale przecież prędzej czy później będą musieli zderzyć się w tej sprawie ze społeczeństwem i jasno opowiedzieć się, czy są za wojną czy za pokojem. Czy, zwłaszcza w świetle wypowiedzi ambasadora Rościszewskiego razem z rządem będą pchać Polaków na front, czy domagać się będą zakończenia konfliktu przy negocjacyjnym stole?

Odnosi się to również do polskich partii lewicowych. Słynna publiczna wypowiedź Anny Marii Żukowskiej pouczająca Kanclerza Niemiec źle wróży sprawie. Źle wróży również publiczna wypowiedź we Wrocławiu posła Zandberga, który przekonywał zebranych, że „uczestniczymy w sprawiedliwej wojnie” (chociaż formalnie Polska w tej wojnie ponoć nie uczestniczy). Poseł Zandberg stał się wyznawcą i propagatorem tezy ukutej przez Św. Tomasza z Akwinu, który wprowadził pojęcie „wojny sprawiedliwej” dla rozgrzeszenia zbrodni popełnianych w imię krzyża. A przecież każda wojna jest niesprawiedliwa. Sprawiedliwy jest tylko pokój. Dlatego pora zapytać polską Lewicę do jakiego stronnictwa się zapisała: do stronnictwa wojny czy pokoju?

Biała flaga – rozpacz czarna.

 

Piątkowe głosowanie w Sejmie, w którym przyjęto pisowską nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym było kolejnym czarnym dniem polskiej demokracji. Tym razem jednak za sprawą opozycji. Opozycja, w tym i Lewica, po to prawdopodobnie by nie zostać oskarżoną przez propisowskie media o blokowanie unijnych pieniędzy z Krajowego Programu Odbudowy, których wypłatę Komisja Europejska wstrzymuje mając poważne, uzasadnione zastrzeżenia do stanu praworządności w Polsce nie głosowała przeciw projektowi, lecz wstrzymała się od głosowania, dając mu tym samym zielone światło. Wstrzymano się od glosowania przy pełnej świadomości faktu, że pisowski projekt „zmian” nie tylko jest rażąco sprzeczny z Konstytucją RP, ale w dodatku nie naprawia polskiego systemu sądownictwa, lecz wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej go gmatwa i komplikuje.

To nawet nie jest tak, że opozycja, w tym Lewica sprzedała polski system praworządności za miliardy Euro. Lewica po prostu wywiesiła bialą flagę w walce o przywrócenie w Polsce praworządności podeptanej przez Ziobrę, Kaczyńskiego i ich wspólników.

Przez kilka lat setki tysięcy ludzi wychodziło na ulice polskich miast skandując często w deszczu i śniegu jedno hasło: „Konstytucja! Konstytucja!”. Wspierając akonstytucyjny projekt pisowski tym ludziom po prostu napluto w twarz. Napluto w twarz autorytetom, takim jak prof. Ewa Łętowska, którzy ostrzegali przed pisowskimi rozwiązaniami z żelazna logiką uzasadniając swoje obawy. W imię czego?

Liderzy Lewicy przestraszyli się zapewne medialnego ataku pod hasłem: „Oni blokują należne nam pieniądze z Unii Europejskiej!”. Ale wyborów nie wygrywają ci, którzy swoje działania podporządkowują temu, co o nich powie polityczny przeciwnik. Przywódcom Lewicy zabrakło przysłowiowych jaj aby powiedzieć: „Nie możemy się zgodzić na to, aby tak olbrzymie środki wydawane były w kraju, a którym nie funkcjonuje niezależny, skuteczny system sprawiedliwości”. Nie starczyło odwagi, aby powiedzieć, że głosowanie przeciwko projektowi to nie głosowanie przeciwko unijnym pieniądzom – te pieniądze mogły czekać na praworządną Polskę jeszcze kilka miesięcy.

Bilans tej decyzji jest ponury:

– Lewica nie zyskała politycznie nic, tracąc bardzo wiele ze swej wiarygodności obrońcy praworządności. W szczególności Lewica nie przedstawiła żadnej swojej alternatywy godząc się potulnie na pisowski mir, stając się de facto „cichym wspólnikiem” PiS w łamaniu Konstytucji.

-Lewica sama sobie wytrąciła z rąk najważniejszy, a może i jedyny realny oręż w walce o praworządność.

– Zapał do obrony Konstytucji przez prodemokratyczna część społeczeństwa został poważnie osłabiony.

– Komisja Europejska została przekonana, że w swojej walce o praworządność w Polsce nie ma wsparcia, partnera ze strony Lewicy, i jej jedynym realnym partnerem pozostaje PiS. Urzędnicy brukselscy przyjmą takie rozwiązanie ze skrywana radością, ponieważ rozwiązuje ono im ręce, „załatwia” polski problem

– Ci politycy europejscy, którym jeszcze zależało na przywróceniu w Polsce praworządności mają prawo czuć się wystawionymi do wiatru.

– PiS wygrywa na całej linii. Pokazuje Komisji Europejskiej, że bark jest alternatywy dla jego polityki względem Unii.

– Swoim wyborcom PiS demonstruje, że potrafi „ograć” zarówno Komisję Europejską jak i opozycję

– Odblokowanie środków z KPO będzie potężnym podmuchem wiatru w żagle kampanii wyborczej PiS, który ten dzięki swojej olbrzymiej machnie medialnej bezwzględnie wykorzysta do wyborczego zwycięstwa.

W imię czego ten żałosny, pseudomakiawelistyczny spektakl? Po to, by zyskać pochwałę ze strony TVP czy „W sieci”? Dla udowodnienia swojej propaństwowości? Propaństwowości w imię jakiego państwa, państwa według Kaczyńskiego?

Lewica swojej propaństwowości udowadniać nie musi. Musi natomiast mieć swoją wizję państwa i ją propagować, przekonywać do niej. Obawiam się jednak, że odważne myślenie polityczne lewicowych liderów, jeżeli kiedykolwiek takie było, ustąpiło taniemu kunktatorstwu. Lewica, czyli co?

Nie inaczej jak akt rozpaczy odebrać przy tym należy inicjatywę Senatu, aby ten projekt, dla stwierdzenia jego niezgodności z Konstytucją,  odesłać do… Komisji Weneckiej, To może od razu do ONZ lub NATO? PiS już na samym początku swoich rządów pokazał w jakich zakamarkach ulokował nadobną Komisję Wenecką. Czarna rozpacz.

W odpowiedzi prof. Tadeuszowi Klementewiczowi

Dziękuję Tadeuszu za MĄDRY artykuł („Trybuna” 18.03.2022 r. „O jeden kraj za daleko”).  Tym nie mniej pozwolę sobie na parę uwag nie tyle polemicznych, co uzupełniających Twój wywód.

W czasie wojennym, a taki mamy, media w oka mgnieniu zostały zmobilizowane i skierowane na pierwszą linię frontu. Rakiety, anty-rakiety i anty-anty-rakiety frontu propagandowego rażą nas 24 godziny na dobę. Każda wojna – jak wiadomo – ma dwa oblicza: etyczno-moralne i strategiczne. Moralno-etyczna ocena tej i każdej innej wojny jest jednoznaczna: wojna to samo zło. Znamienne, że na tych właśnie kwestiach koncentruje się 99,99% doniesień medialnych, wśród których dominują oczywiście wzajemne oskarżenia o  wszelkie możliwe wojenne zbrodnie. Bardzo rzadko, albo zgoła wcale  podnoszony jest w  medialnych publikacjach aspekt strategiczny tego konfliktu wojennego, szukanie odpowiedzi na podstawowe dla przyszłości pytania:

– jakie procesy polityczne, społeczne i gospodarcze doprowadziły do tego, że taki konflikt zaistniał?

– czy zrobiono wszystko, aby tego konfliktu uniknąć, czy wręcz przeciwnie: robiono wszystko, aby on wybuchł?

– kto będzie jego ostatecznym beneficjentem?

– jak wojna na Ukrainie wpłynie na geopolityczną mapę świata? itd itp.

Na tym tle Twój artykuł Profesorze jest perełką, unikatem, jest pocieszającym przykładem, że wolna, nieskrępowana, racjonalna myśl nie została zabetonowana w jakiejś mysiej dziurze.

A teraz kilka refleksji na tematy, które podniosłeś.

Świat po tej wojnie nie będzie już taki jak przed – to pewne. Ale jaki będzie? To fakt, że tylko trzy kraje zaliczyć dziś można do mocarstw: USA, Rosję i Chiny. Jestem jednak bliższy opinii Mearscheimera, że najważniejszy konflikt, jakiego jesteśmy światkami i przedmiotem jednoczesnie to konflikt pomiędzy USA a Chinami, a Rosja, jako najsłabszy podmiot w tej „wielkiej trójce” odgrywała rolę języczka u wagi. Sytuacja klarowała się przez ostatnie 20 lat. Ani Europa, ani Stany Zjednoczone nie potrafiły zawiązać z Rosja partnerskiego, strategicznego sojuszu, popychając ją na wschód. Rację wydaje się mieć Mearscheimer wskazując na przełomowe w tej kwestii znaczenie bukaresztańskiego szczytu NATO w 2008r, na którym oficjalnie zaproszono Gruzję i Ukrainę do tego sojuszu militarnego. Odpowiedzią Moskwy, która nie ukrywała, że nie pogodzi się z dalszą ekspansją NATO była agresja na Gruzję kilka miesięcy po natowskim szczycie. Ukraina czekała do 2014 r. a finalnie do 2022.

Od szeregu lat wielu makroekonomistów wieszczyło nieuchronność kolejnego wielkiego kryzysu gospodarczego. – Wiadomo, że nastąpi. Nie wiadomo tylko kiedy i z jakiej przyczyny: może nią być katastrofa ekologiczna, jakieś lokalne zamieszki czy wojny – mówiono.

Najprawdopodobniej nie o samą Ukrainę chodzi w tej wojnie. Najprawdopodobniej Moskwa postanowiła zadziałać uprzedzająco, aby zablokować dalsze rozprzestrzenianie się NATO. Teza nagłaśniana przez wiele różnych mediów z frontu propagandowego, że przyczyna wojny jest jakoby osoba Putina i jego psychiczna choroba ma dokładnie taką samą wartość jak teza, którą wkładano nam do głowy w szkołach, że przyczyną I Wojny Światowej był zamach na życie arcyksięcia Ferdynanda. Ciekawa tutaj byłaby opinia Hongbinga Songa na temat roli światowej finansjery w roznieceniu tego konfliktu. W swojej świetnej książce „Walka o pieniądz” (wyd. Wektor, 2017 r.) ten chiński analityk udowadnia między innymi tezę, że za wszystkimi kryzysami i wojnami współczesnego świata stała światowa finansjera, która kreowała wręcz te wydarzenia lub im sprzyjała. Dzieje się tak zdaniem autora, gdyż wojny są nieodzownym elementem systemu finansowego opartego o zadłużanie się obywateli i państw, którego jedynym celem jest zysk. Jaka była rola FED, MFW i banków centralnych w dzisiejszej wojnie Rosji z Zachodem? Rozpoczynając bowiem agresję na Ukrainę Rosja na długie lata zatrzasnęła swoją Zachodnią Bramę, świadomie odcięła się od Zachodu nie skrywając, że jej celem jest nowy podział stref wpływów na świecie. Oczywiście sama nie jest zdolna do zaprowadzenia nowego, globalnego ładu – musi działać ręka w rękę z Chinami. Dokładnie przewidział to Mearscheimer, który w wykładzie na bostońskim uniwersytecie w 2017 r. zapowiedział, że jeżeli Zachód nie porozumie się z Rosją, to Rosja sprzymierzy się z Chinami, a wówczas – głosił ten politolog – Ukraina zostanie zniszczona. Nie chodzi więc w istocie o Ukrainę, ale o Stany Zjednoczone.

Niewątpliwie Chiny będą największym wygranym tej wojny. Już dzisiaj wspierając Rosję deklarują Ukrainie wolę bardzo głębokiego zaangażowania się w jej odbudowę po wojennych zniszczeniach. Wygranym będzie też światowa finansjera, której wszystko jedno kto do kogo strzela, byle tylko zaciągał kredyty na bomby, a potem na odbudowę. Będzie, o ile Rosji i Chinom nie uda się wywrócić tego systemu. Napomknięcie przez Ławrowa w jego pierwszym po wybuchu konfliktu wystąpieniu o nadziejach jakie dla nowego ładu światowego może nieść ze sobą system kryptowalut jest zapewne nieprzypadkowe.

Przegranym (prócz ewentualnie Rosji) będzie Unia Europejska. Konflikt ukraiński nie tylko osłabia Unię ekonomicznie, ale co ważniejsze również politycznie i moralnie. W „chwili prawdy” Unia pokazała, że nie jest zdolna do kreowania własnej, samodzielnej polityki zagranicznej, wykazała, że nie należy do grona światowych graczy politycznych. Jeżeli tuż przed wybuchem wojny Niemcy i Francja usiłowały realizować jakąś niezależną, europejską politykę wobec Rosji, to wkrótce doszlusowały te państwa do amerykańskiego szeregu.
Największym przegranym tej wojny będą jednak, jak zwykle w dziejach, zwykli, szarzy ludzie. Nie tylko ci, z terenów objętych działaniami zbrojnymi, ale wszyscy, których już pośrednio lub bezpośrednio dotyka wzrost cen nośników energii, a jutro wzrost cen żywności, których już dotyka spowolnianie gospodarki. Tak na prawdę, to my wszyscy w sensie dosłownym ponosimy i ponosić będziemy koszty sankcji ekonomicznych, nie ważne przez kogo i na kogo nakładanych.

Wielką niewiadomą jest oczywiście Rosja. Jeżeli Rosja zostanie zmuszona do odstąpienia od agresji na Ukrainę, to zapewne nie za sprawą takich czy innych sankcji zewnętrznych. Największym zagrożeniem dla polityki obranej przez parlament i rząd rosyjski może się okazać rosyjskie społeczeństwo. Okres moich doświadczeń ze współpracy z rosyjskimi instytucjami ugruntował we mnie przekonanie o głębokiej proeuropejskiej orientacji przynajmniej części tego społeczeństwa. Czy ta część łatwo pogodzi się z zatrzaśnięciem wrót Zachodniej Bramy?

A Polska? Dramat ukraiński obnażył dziecinadę polskiej polityki zagranicznej: dziecinadę buńczucznego sprzeciwiania się ogólnoeuropejskiej polityce migracyjnej, dziecinadę stawiania zasieków i uzbrojonych żołnierzy przeciwko uchodźcom z Syrii, Afganistanu czy Iraku. Cały obecny pisowski establishment wyrosły z wrogości do obcych, z wrogości do wielokulturowego społeczeństwa nagle postawiony został przez historię przez zadaniem pilnej, niemal natychmiastowej budowy rzeczypospolitej dwóch narodów. W Polsce już przed konfliktem mieszkało około 1 miliona Ukrainek i Ukraińców. Dzisiaj doszło ponad 1.700 tys. nowych, głównie kobiet i dzieci. Jeżeli nawet niw wszyscy finalnie zostaną w naszym kraju, to choćby z tytułu łączenia rodzin dojdą nowi. Tak czy inaczej populacja zamieszkująca tereny pomiędzy Odrą a Bugiem nagle zwiększy się o około 10%. Czy wszyscy w Polsce łatwo pogodzą się z wyrastającymi nieopodal kościołów cerkwiami?

Ale istnieje inne, potencjalne wprawdzie, lecz poważniejsze zagrożenie dla Polski. Może się nim bowiem okazać tak lub inaczej wyrażona wola społeczności międzynarodowej, aby na przykład na mocy jakichś międzynarodowych porozumień Polska właśnie objęła patronat nad zachodnią Ukrainą, nad Galicją. Obawiam się, że takiego ciężaru gospodarczego, kulturowego i społecznego dzisiejsza Polska nie udźwignie.

Na koniec kilka słów o lewicy kontekście wojny Rosji z Zachodem. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że na ten dramat nałożyły się trzy okoliczności: immanentna potrzeba kapitalizmu okresowego oliwienia swojej machiny ekonomicznej krwią ofiar wojen, konflikt pomiędzy imperializmem amerykańskim i rosyjskim oraz antagonizm pomiędzy nacjonalizmem rosyjskim i ukraińskim. Wniosek dla lewicy jest prosty: tylko nowoczesny, demokratyczne socjalizm, w którym motorem rozwoju nie jest niszczycielska żądza zysku i który wolny jest od zmory nacjonalizmu może być podstawą alternatywy dla obecnego turbokapitalizmu, nadzieją na nowy, lepszy świat.