Refleksje popierwszomajowe

 

Wraz z kilkoma członkami Stowarzyszenia Przyszłość Socjalizm Demokracja uczestniczyłem w pierwszomajowej demonstracji organizowanej przez OPZZ, Nową Lewicę i inne organizacje w Warszawie. Z punktu widzenia Stowarzyszenia, które walczy o swój medialny wizerunek był to udział bardzo korzystny. Z naszym banerem byliśmy widoczni, wielokrotnie pokazywani w przekazach telewizyjnych. Jednakże całe to wydarzenie skłania do kilku głębszych refleksji.

Tegoroczna manifestacja była odmienna od poprzednich. Nie tylko wyraźnie skromniejsza liczebnie, ale i trasa pochodu pierwszomajowego jakby mało ambitna: spod Pałacu Kultury przy ul. Świętokrzyskiej pod siedzibę OPZZ. Ale i zainteresowanie Warszawiaków znikome: prawie puste chodniki, trochę osób siedzących w przyulicznych kawiarnianych ogródkach. Przed kim, wobec kogo demonstrować? Jedynym realnym odbiorcą byli przedstawiciele mediów i cała impreza wyraźnie ukierunkowana była pod nich. Główne hasło: GODNA PRACA = GODNE ŻYCIE. Wystąpienia lewicowych i związkowych przywódców, skądinąd słuszne, koncentrowały się wokół postulatów poprawy warunków pracy, wyższej płacy i umocnienia organizacji związkowych. I oczywiście solenne przyrzeczenia, że po najbliższych: „lewica będzie rządzić”. Hasła te rzucane były do kilkutysięcznego zgromadzenia, którego członkowie przyjechali w większości spoza Warszawy, a więc byli zadeklarowanymi aktywistami lewicy i tak więc ich zachowania wyborcze są w 100 % przewidywalne.

Czy cała ta impreza przełoży się na wyborczy wynik lewicy? O tym zadecydują medialne przekazy, a czas super-weekendu temu raczej nie sprzyja. Z pewnością tradycyjny elektorat lewicowy otrzymał dobrą informację: liderzy strzegą tradycji, organizują pierwszomajowy pochód – chociaż tylko w stolicy. Z drugiej strony na ogół jednym z głównych celów ulicznych manifestacji jest pokazanie społecznej siły organizacji wyrażonej liczebnością uczestników. Z tego punktu widzenia pochodu pierwszomajowego w Warszawie anno domini 2023 za sukces uznać nie można. Również wbrew uroczystym deklaracjom liderów NL po wyborach lewica rządzić nie będzie. Będzie co najwyżej współrządzić na miarę własnego wkładu w sukces wyborczy. Czyli otrzyma jakieś mniej znaczące ministerstwo, kilka departamentów. Ale bardzo szybko stanie też przed dylematem czy podpisywać się pod decyzjami rządu sprzecznymi z wyborczymi postulatami i deklaracjami lewicy (wyborcom jakoś się to wytłumaczy), czy dla demonstracji wiarygodności, czyli zgodności czynów z deklaracjami – z rządu ustąpić. Pytanie raczej retoryczne.

Tak więc tegoroczna manifestacja pierwszomajowa skłania do refleksji czy pochody organizowane w coraz skromniejszej formie mają jeszcze sens. Może lepiej zakończyć je jakimś zgromadzeniem, na którym do kamer i mikrofonów, w obecności kilku tysięcy zwolenników liderzy artykułować będą swoje wyborcze postulaty i hasła. Oczywiście uliczne manifestacje maja duże znaczenie, ale tylko wówczas, gdy ich organizatorzy niosą hasła radykalne, wręcz antysystemowe, wymagające pokazania, że są one popierane przez miliony. Może więc zamiast pierwszomajowych zlotów będących spotkaniami samych swoich większy wysiłek włożyć powinna lewica w bezpośrednie kontakty ze swoim społecznym otoczeniem, w przekonywanie ludzi spoza dotychczasowego elektoratu do swojego programu?

Ale tutaj dochodzimy do kwestii zasadniczej. W warszawskim pierwszomajowym zgromadzeniu i pochodzie dominowały flagi OPZZ i Lewicy. Lewica, Lewica, Lewica… Cóż jednak znaczy pojęcie „lewica” we współczesnych czasach. Czy jest nią, główna jak się zdaje doktryna „cywilizowania” kapitalizmu, podejmowanie wysiłków socjalizowania mechanizmów ekonomicznych, gospodarczych i społecznych, którymi zarządzają zupełnie inne siły polityczne, najczęściej lewicy wrogie? Niestety, patrząc na lewicę polską czy europejską w ogólności, która za cel stawia sobie udoskonalenie systemu kapitalistycznego nieodparcie nasuwa mi się obraz stada kur usilnie starających się wyleczyć lisa z jego dolegliwości żołądkowych.

Dzisiaj nikt nie powinien mieć złudzeń, że kapitalizm jest systemem zbrodniczym. W jego niejako genotypie na trwałe wpisana jest bezwzględna rywalizacja, agresja, potrzeba ekspansji i dominacji, wyzysk człowieka i całych grup społecznych. Wojen i konfliktów zbrojnych, które kapitalizm wywołał na świecie tylko w XXI wieku nie sposób nawet zliczyć. Tym bardziej trudno jest zliczyć wszystkie ofiary nie mówiąc o ogromie tragedii milionów mieszkańców Ziemi. Kapitalizm doprowadził do wybuchu III Wojny Światowej, jaką jest zmaganie się dwóch imperialistycznych systemów na obszarze biednej Ukrainy. Jako zapalnika użyto energię nacjonalizmu. Sprowadzanie przyczyn tej kolejnej światowej zawieruchy do charakteru Rosji jako „imperium zła” czy jeszcze lepiej do psychopatycznych cech rosyjskiego prezydenta jest oczywistym mydleniem oczu. Wojna toczy się o utrzymanie jednobiegunowego systemu światowej gospodarki z przewodnią rolą USA i dominującą rolą amerykańskiego dolara wobec wschodzącej koncepcji świata wielobiegunowego, w którym rola USA i ich waluty zdecydowanie zostanie pomniejszona. Wojna na Ukrainie była do uniknięcia, można jej było łatwo zapobiec. Rzecz w tym, że w tym kierunku nie robiono nic, a w kierunku wybuchu konfliktu zbrojnego – wszystko. Świat dążył do tej wojny od upadku muru berlińskiego i wreszcie się doczekał. A właściwie doczekali się politycy, bo zwykli ludzie nie. Gdyby to od zwykłych ludzi, w USA, Rosji, Ukrainie czy w Unii Europejskiej od ich woli wyrażonej choćby w referendach zależał wybuch tej wojny – nigdy by on nie nastąpił. Zadecydowali politycy, a w większym zapewne stopniu ci, którzy tych polityków finansują, którzy opłacają ich pseudo-demokratyczne kampanie wyborcze. A więc szefowie największych koncernów zbrojeniowych i magnaci światowego systemu finansowego. Świat zachodni dosłownie oszalał. Państwa na potęgę przerabiają swoje budżety kierując olbrzymie, niespotykane w drugiej połowie XX wieku środki na  armie i zbrojenia. Ale rzeczywistych kosztów III wojny światowej nie ponosi ani prezydent Biden, ani Putin, Duda czy Król Wielkiej Brytanii. Wszystkie koszty III wojny ponoszą zwykli obywatele. Płacą za nią wzrostem cen, obniżeniem poziomu życia i często samym życiem.  Zyskują politycy i ich finansowe zaplecze. Dochody firm zbrojeniowych rosną astronomicznie. Światowa finansjera zaciera ręce wobec gwałtownego zadłużania się rządów co w oczywisty sposób odbija się na ich suwerenności.

Kapitalizm zbiera swoje krwawe żniwo. Wojna światowa na terytorium Ukrainy ukazała przy tym jeszcze jedną twarz współczesnego kapitalizmu. Są nimi systemowe mechanizmy dezinformacji czy wręcz ogłupiania ludzi. Ta wojna pokazała potęgę mediów, zwłaszcza telewizji i Internetu. Ale nie ma się czemu dziwić. Wszak zanim ustawi się żołnierzy w marszowe kolumny najpierw, w podobne kolumny sformatować należy ludzkie umysły. Myślenie inne od nakazanego przez mainstream jest piętnowane a nawet karane. W mediach króluje wojna nie pokój. Ciekawym przykładem są tutaj Niemcy – jak się okazało polityczny i gospodarczy gigant na glinianych nogach. Otóż w państwie tym, niegdyś jednym z europejskich centrów oświecenia wprowadzono do obiegu pejoratywne określenie „Putin versteher” dla osób nie kupujących łatwo oficjalnej propagandy. Piętnowana jest w ten sposób sama próba zrozumienia innego człowieka. A przecież zrozumienie wcale nie wiąże się z podzielaniem czyichś poglądów. Zrozumienie otwiera natomiast drogę do dialogu, do poszukiwania kompromisów. Ale w tej wojnie kompromisów nie ma. Nie dla kompromisów były fikcyjne jak się okazało Porozumienia Mińskie.

Kapitalistyczna rzeczywistość niesie nam więc wojny i tragedie. Niesie nam również nowe techniki i możliwości ogłupiania człowieka. Jak dowodzi G. Sartori w swojej unikalnej monografii „Homo videns”: „Prawdą jest bowiem, że u schyłku XX stulecia homo sapiens znalazł się w poważnym kryzysie; to kryzys utraty rozumu i zdolności poznawczych”. Tak było na przełomie wieków. Dzisiaj jest dużo, dużo gorzej.

I co na to współczesna lewica? Co w sprawie likwidacji narastającego rozwarstwienia ekonomicznego, niesprawiedliwego podziału dóbr naturalnych i wytworzonych przez człowieka, co w sprawie głębokiego kryzysu edukacji i kultury? W Polsce przynamniej NIC. Słyszymy natomiast z ust niektórych lewicowych liderów, że „Polska uczestniczy w słusznej wojnie”. Czyjej wojnie – chciało by się zapytać. Każda wojna jest „słuszna” dla każdej walczącej strony. Ale w istocie słuszny jest tylko pokój, zrozumienie, porozumienie i współpraca dla ogólnego dobra. Ale o tym nie mówi się na dzisiejszych lewicowych wiecach. Czy więc – w historycznym ujęciu – są one lewicowe?

Pchają nas do wojny

Skandaliczna i bulwersująca wypowiedź sprzed kilku dni polskiego ambasadora we Francji dla jednej z francuskich stacji telewizyjnych, że : „ Jeśli Ukraina nie obroni swojej niepodległości, będziemy zmuszeni włączyć się w konflikt” wywołała lawinę komentarzy w prasie zagranicznej i polskiej. Kontrastuje z nią milczenie polskiego rządu. Wprawdzie ambasada Polska w Paryżu wydała na tą okoliczność specjalne oświadczenie, w którym przekonuje, że ambasador nie powiedział tego, co powiedział i co usłyszał cały świat, ale to „dementi” tylko pogarsza sytuacją Polski. Czym bowiem jest ambasada? Jest to instytucja do obsługi misji ambasadora i jest ona ostania instytucją, która powinna w tej sprawie zabierać głos. To trochę tak jakby sekretarka ministra finansów wydawała oświadczenie, że minister finansów, który w telewizji zapowiedział dajmy na to podniesienie podatków powiedział coś zupełnie innego niż wszyscy słyszeli. Naturalną reakcją w tej sprawie powinna być reakcja polskiego rządu – przede wszystkim premiera zapowiadającego niezwłoczne odwołanie Jana Eryka Rościszewskiego z francuskiej placówki. Wszak ambasador jest ustami swojego rządu, swojego premiera. Zwlekałem z tym wpisem czekając na taką reakcję – nie doczekałem się jednak.

Rząd nie skierował do prezydenta wniosku o odwołanie ambasadora – widać uznaje jego wypowiedź za własną. Bulwersujące znaczną część opinii publicznej zdanie zawiera tylko 12 słów, jest jednak bardzo znamienne. Jeżeli ambasadorowi „wyrwało się” lub coś w ferworze wystąpienia „chlapnął” to za taki błąd powinien być odwołany w trybie natychmiastowym. Chyba, że nie chlapnął.

Kwestia udziału Polski w konflikcie na Ukrainie pojawiła się zaraz po jego wybuchu. Wówczas to jeden z polskich generałów w publicznym wystąpieniu powiedział, że „Polska powinna upomnieć się o Królewiec, okupowany dzisiaj przez Rosjan”. W okresie całego konfliktu Polska jest najgorliwszym europejskim sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, zarówno w dostawach własnego uzbrojenia, tranzytu uzbrojenia USA i ich sojuszników jak i szkolenia ukraińskich żołnierzy. Konflikt rosyjsko-ukraiński za sprawa USA przekształcony został w globalną konfrontację pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją. USA (a w ślad za nimi i Polska) cynicznie zapewniają, że nie biorą udziału w wojnie. Polityczne cele Stany osiągają, podobnie jak w Jugosławii, Iraku czy Afganistanie swoją wojskową agencją – NATO. Ekwilibrystyka USA polega na tym, aby z jednej strony maksymalnie wykorzystać potencjał państw – członków NATO w tym konflikcie, a z drugiej strony uniknąć formalnego zarzutu o zaangażowaniu się NATO jako strony tego konfliktu. Dlatego co jakiś czas pojawiają się sugestie o wariancie militarnego zaangażowania się w wojnę na Ukrainie jakiegoś natowskiego państwa, ale bez formalnej decyzji NATO – z własnej jakoby inicjatywy i na własną odpowiedzialność. I w wielu medialnych spekulacjach niedwuznacznie na potencjalnego natowskiego, ale nie natowskiego uczestnika w wojnie wskazywana była Polska. Do 18 marca b.r., do słynnej, haniebnej, skandalicznej wypowiedzi polskiego ambasadora w Paryżu można było te doniesienia nazywać spekulacjami. Po tej dacie sytuacja radykalnie się zmieniła.

Trudno inaczej odbierać tą wypowiedź jak zapowiedź przygotowań Polski do wypełnienia tej amerykańsko-natowskiej misji, do czynnego, militarnego przystąpienia do wojny na terenie Ukrainy, jak oswajanie opinii publicznej z taką ewentualnością. Warto zwrócić przy tym uwagę na dwa elementy wypowiedzi polskiego dyplomaty. Mówi on o sytuacji, w której „Ukraina nie obroni swojej niepodległości”. Odnosi się więc do sytuacji, kiedy Ukraina zostanie bezapelacyjnie militarnie i politycznie pokonana przez Rosję. To jaki ma być wówczas cel polskiej interwencji wojskowej? Odbicie Ukrainy, dojście do Kijowa, Krymu, a może i do Moskwy? Innymi słowy: jeżeli wojna pomiędzy USA i Rosją na terenie Ukrainy toczona dzisiaj „do ostatniego Ukraińca” nie zakończy się sukcesem USA, to dalej będzie toczona „do ostatniego Polaka”?

Drugi znamienny fragment to ten, w którym ambasador twierdzi, że „Polska nie będzie miała innego wyjścia i będzie zmuszona włączyć się w konflikt”. Zmuszona przez kogo? Wprawdzie rządzący politycy (i nie tylko oni) straszą nas, że „Rosja nie zatrzyma się na Ukrainie, i że pójdzie dalej”, ale nie ma żadnych materialnych ani logicznych podstaw do takich twierdzeń.

Żyjemy w epoce społecznych podziałów. Do klasycznych, społeczno-ekonomicznych, ideologicznych dochodzą nowe: szczepienia, transseksualność, aborcja i wiele innych. Rodzi się w świecie na naszych oczach nowy podział generowany konfliktem ukraińskim: podział na partię wojny i pokoju. Dzisiaj w ofensywie jest stronnictwo wojny. To ono ma na swych usługach mainstreamowe media, pieniądze i wojenną ideologię. Ale coraz bardziej do głosu dochodzi stronnictwo pokoju, domagające się szybkiego zakończenia wojny na Ukrainie drogą pokojowych rokowań. Społeczne protesty przetaczające się przez Europę są tego przykładem. Dlatego, o ile nie dziwi mnie zachowanie polskiego rządu w sprawie wypowiedzi polskiego ambasadora, to dziwi mnie niezmiernie milczenie partii politycznych. Odebrało im mowę? Udają, że pada deszcz? Ale przecież prędzej czy później będą musieli zderzyć się w tej sprawie ze społeczeństwem i jasno opowiedzieć się, czy są za wojną czy za pokojem. Czy, zwłaszcza w świetle wypowiedzi ambasadora Rościszewskiego razem z rządem będą pchać Polaków na front, czy domagać się będą zakończenia konfliktu przy negocjacyjnym stole?

Odnosi się to również do polskich partii lewicowych. Słynna publiczna wypowiedź Anny Marii Żukowskiej pouczająca Kanclerza Niemiec źle wróży sprawie. Źle wróży również publiczna wypowiedź we Wrocławiu posła Zandberga, który przekonywał zebranych, że „uczestniczymy w sprawiedliwej wojnie” (chociaż formalnie Polska w tej wojnie ponoć nie uczestniczy). Poseł Zandberg stał się wyznawcą i propagatorem tezy ukutej przez Św. Tomasza z Akwinu, który wprowadził pojęcie „wojny sprawiedliwej” dla rozgrzeszenia zbrodni popełnianych w imię krzyża. A przecież każda wojna jest niesprawiedliwa. Sprawiedliwy jest tylko pokój. Dlatego pora zapytać polską Lewicę do jakiego stronnictwa się zapisała: do stronnictwa wojny czy pokoju?

Biała flaga – rozpacz czarna.

 

Piątkowe głosowanie w Sejmie, w którym przyjęto pisowską nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym było kolejnym czarnym dniem polskiej demokracji. Tym razem jednak za sprawą opozycji. Opozycja, w tym i Lewica, po to prawdopodobnie by nie zostać oskarżoną przez propisowskie media o blokowanie unijnych pieniędzy z Krajowego Programu Odbudowy, których wypłatę Komisja Europejska wstrzymuje mając poważne, uzasadnione zastrzeżenia do stanu praworządności w Polsce nie głosowała przeciw projektowi, lecz wstrzymała się od głosowania, dając mu tym samym zielone światło. Wstrzymano się od glosowania przy pełnej świadomości faktu, że pisowski projekt „zmian” nie tylko jest rażąco sprzeczny z Konstytucją RP, ale w dodatku nie naprawia polskiego systemu sądownictwa, lecz wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej go gmatwa i komplikuje.

To nawet nie jest tak, że opozycja, w tym Lewica sprzedała polski system praworządności za miliardy Euro. Lewica po prostu wywiesiła bialą flagę w walce o przywrócenie w Polsce praworządności podeptanej przez Ziobrę, Kaczyńskiego i ich wspólników.

Przez kilka lat setki tysięcy ludzi wychodziło na ulice polskich miast skandując często w deszczu i śniegu jedno hasło: „Konstytucja! Konstytucja!”. Wspierając akonstytucyjny projekt pisowski tym ludziom po prostu napluto w twarz. Napluto w twarz autorytetom, takim jak prof. Ewa Łętowska, którzy ostrzegali przed pisowskimi rozwiązaniami z żelazna logiką uzasadniając swoje obawy. W imię czego?

Liderzy Lewicy przestraszyli się zapewne medialnego ataku pod hasłem: „Oni blokują należne nam pieniądze z Unii Europejskiej!”. Ale wyborów nie wygrywają ci, którzy swoje działania podporządkowują temu, co o nich powie polityczny przeciwnik. Przywódcom Lewicy zabrakło przysłowiowych jaj aby powiedzieć: „Nie możemy się zgodzić na to, aby tak olbrzymie środki wydawane były w kraju, a którym nie funkcjonuje niezależny, skuteczny system sprawiedliwości”. Nie starczyło odwagi, aby powiedzieć, że głosowanie przeciwko projektowi to nie głosowanie przeciwko unijnym pieniądzom – te pieniądze mogły czekać na praworządną Polskę jeszcze kilka miesięcy.

Bilans tej decyzji jest ponury:

– Lewica nie zyskała politycznie nic, tracąc bardzo wiele ze swej wiarygodności obrońcy praworządności. W szczególności Lewica nie przedstawiła żadnej swojej alternatywy godząc się potulnie na pisowski mir, stając się de facto „cichym wspólnikiem” PiS w łamaniu Konstytucji.

-Lewica sama sobie wytrąciła z rąk najważniejszy, a może i jedyny realny oręż w walce o praworządność.

– Zapał do obrony Konstytucji przez prodemokratyczna część społeczeństwa został poważnie osłabiony.

– Komisja Europejska została przekonana, że w swojej walce o praworządność w Polsce nie ma wsparcia, partnera ze strony Lewicy, i jej jedynym realnym partnerem pozostaje PiS. Urzędnicy brukselscy przyjmą takie rozwiązanie ze skrywana radością, ponieważ rozwiązuje ono im ręce, „załatwia” polski problem

– Ci politycy europejscy, którym jeszcze zależało na przywróceniu w Polsce praworządności mają prawo czuć się wystawionymi do wiatru.

– PiS wygrywa na całej linii. Pokazuje Komisji Europejskiej, że bark jest alternatywy dla jego polityki względem Unii.

– Swoim wyborcom PiS demonstruje, że potrafi „ograć” zarówno Komisję Europejską jak i opozycję

– Odblokowanie środków z KPO będzie potężnym podmuchem wiatru w żagle kampanii wyborczej PiS, który ten dzięki swojej olbrzymiej machnie medialnej bezwzględnie wykorzysta do wyborczego zwycięstwa.

W imię czego ten żałosny, pseudomakiawelistyczny spektakl? Po to, by zyskać pochwałę ze strony TVP czy „W sieci”? Dla udowodnienia swojej propaństwowości? Propaństwowości w imię jakiego państwa, państwa według Kaczyńskiego?

Lewica swojej propaństwowości udowadniać nie musi. Musi natomiast mieć swoją wizję państwa i ją propagować, przekonywać do niej. Obawiam się jednak, że odważne myślenie polityczne lewicowych liderów, jeżeli kiedykolwiek takie było, ustąpiło taniemu kunktatorstwu. Lewica, czyli co?

Nie inaczej jak akt rozpaczy odebrać przy tym należy inicjatywę Senatu, aby ten projekt, dla stwierdzenia jego niezgodności z Konstytucją,  odesłać do… Komisji Weneckiej, To może od razu do ONZ lub NATO? PiS już na samym początku swoich rządów pokazał w jakich zakamarkach ulokował nadobną Komisję Wenecką. Czarna rozpacz.

W odpowiedzi prof. Tadeuszowi Klementewiczowi

Dziękuję Tadeuszu za MĄDRY artykuł („Trybuna” 18.03.2022 r. „O jeden kraj za daleko”).  Tym nie mniej pozwolę sobie na parę uwag nie tyle polemicznych, co uzupełniających Twój wywód.

W czasie wojennym, a taki mamy, media w oka mgnieniu zostały zmobilizowane i skierowane na pierwszą linię frontu. Rakiety, anty-rakiety i anty-anty-rakiety frontu propagandowego rażą nas 24 godziny na dobę. Każda wojna – jak wiadomo – ma dwa oblicza: etyczno-moralne i strategiczne. Moralno-etyczna ocena tej i każdej innej wojny jest jednoznaczna: wojna to samo zło. Znamienne, że na tych właśnie kwestiach koncentruje się 99,99% doniesień medialnych, wśród których dominują oczywiście wzajemne oskarżenia o  wszelkie możliwe wojenne zbrodnie. Bardzo rzadko, albo zgoła wcale  podnoszony jest w  medialnych publikacjach aspekt strategiczny tego konfliktu wojennego, szukanie odpowiedzi na podstawowe dla przyszłości pytania:

– jakie procesy polityczne, społeczne i gospodarcze doprowadziły do tego, że taki konflikt zaistniał?

– czy zrobiono wszystko, aby tego konfliktu uniknąć, czy wręcz przeciwnie: robiono wszystko, aby on wybuchł?

– kto będzie jego ostatecznym beneficjentem?

– jak wojna na Ukrainie wpłynie na geopolityczną mapę świata? itd itp.

Na tym tle Twój artykuł Profesorze jest perełką, unikatem, jest pocieszającym przykładem, że wolna, nieskrępowana, racjonalna myśl nie została zabetonowana w jakiejś mysiej dziurze.

A teraz kilka refleksji na tematy, które podniosłeś.

Świat po tej wojnie nie będzie już taki jak przed – to pewne. Ale jaki będzie? To fakt, że tylko trzy kraje zaliczyć dziś można do mocarstw: USA, Rosję i Chiny. Jestem jednak bliższy opinii Mearscheimera, że najważniejszy konflikt, jakiego jesteśmy światkami i przedmiotem jednoczesnie to konflikt pomiędzy USA a Chinami, a Rosja, jako najsłabszy podmiot w tej „wielkiej trójce” odgrywała rolę języczka u wagi. Sytuacja klarowała się przez ostatnie 20 lat. Ani Europa, ani Stany Zjednoczone nie potrafiły zawiązać z Rosja partnerskiego, strategicznego sojuszu, popychając ją na wschód. Rację wydaje się mieć Mearscheimer wskazując na przełomowe w tej kwestii znaczenie bukaresztańskiego szczytu NATO w 2008r, na którym oficjalnie zaproszono Gruzję i Ukrainę do tego sojuszu militarnego. Odpowiedzią Moskwy, która nie ukrywała, że nie pogodzi się z dalszą ekspansją NATO była agresja na Gruzję kilka miesięcy po natowskim szczycie. Ukraina czekała do 2014 r. a finalnie do 2022.

Od szeregu lat wielu makroekonomistów wieszczyło nieuchronność kolejnego wielkiego kryzysu gospodarczego. – Wiadomo, że nastąpi. Nie wiadomo tylko kiedy i z jakiej przyczyny: może nią być katastrofa ekologiczna, jakieś lokalne zamieszki czy wojny – mówiono.

Najprawdopodobniej nie o samą Ukrainę chodzi w tej wojnie. Najprawdopodobniej Moskwa postanowiła zadziałać uprzedzająco, aby zablokować dalsze rozprzestrzenianie się NATO. Teza nagłaśniana przez wiele różnych mediów z frontu propagandowego, że przyczyna wojny jest jakoby osoba Putina i jego psychiczna choroba ma dokładnie taką samą wartość jak teza, którą wkładano nam do głowy w szkołach, że przyczyną I Wojny Światowej był zamach na życie arcyksięcia Ferdynanda. Ciekawa tutaj byłaby opinia Hongbinga Songa na temat roli światowej finansjery w roznieceniu tego konfliktu. W swojej świetnej książce „Walka o pieniądz” (wyd. Wektor, 2017 r.) ten chiński analityk udowadnia między innymi tezę, że za wszystkimi kryzysami i wojnami współczesnego świata stała światowa finansjera, która kreowała wręcz te wydarzenia lub im sprzyjała. Dzieje się tak zdaniem autora, gdyż wojny są nieodzownym elementem systemu finansowego opartego o zadłużanie się obywateli i państw, którego jedynym celem jest zysk. Jaka była rola FED, MFW i banków centralnych w dzisiejszej wojnie Rosji z Zachodem? Rozpoczynając bowiem agresję na Ukrainę Rosja na długie lata zatrzasnęła swoją Zachodnią Bramę, świadomie odcięła się od Zachodu nie skrywając, że jej celem jest nowy podział stref wpływów na świecie. Oczywiście sama nie jest zdolna do zaprowadzenia nowego, globalnego ładu – musi działać ręka w rękę z Chinami. Dokładnie przewidział to Mearscheimer, który w wykładzie na bostońskim uniwersytecie w 2017 r. zapowiedział, że jeżeli Zachód nie porozumie się z Rosją, to Rosja sprzymierzy się z Chinami, a wówczas – głosił ten politolog – Ukraina zostanie zniszczona. Nie chodzi więc w istocie o Ukrainę, ale o Stany Zjednoczone.

Niewątpliwie Chiny będą największym wygranym tej wojny. Już dzisiaj wspierając Rosję deklarują Ukrainie wolę bardzo głębokiego zaangażowania się w jej odbudowę po wojennych zniszczeniach. Wygranym będzie też światowa finansjera, której wszystko jedno kto do kogo strzela, byle tylko zaciągał kredyty na bomby, a potem na odbudowę. Będzie, o ile Rosji i Chinom nie uda się wywrócić tego systemu. Napomknięcie przez Ławrowa w jego pierwszym po wybuchu konfliktu wystąpieniu o nadziejach jakie dla nowego ładu światowego może nieść ze sobą system kryptowalut jest zapewne nieprzypadkowe.

Przegranym (prócz ewentualnie Rosji) będzie Unia Europejska. Konflikt ukraiński nie tylko osłabia Unię ekonomicznie, ale co ważniejsze również politycznie i moralnie. W „chwili prawdy” Unia pokazała, że nie jest zdolna do kreowania własnej, samodzielnej polityki zagranicznej, wykazała, że nie należy do grona światowych graczy politycznych. Jeżeli tuż przed wybuchem wojny Niemcy i Francja usiłowały realizować jakąś niezależną, europejską politykę wobec Rosji, to wkrótce doszlusowały te państwa do amerykańskiego szeregu.
Największym przegranym tej wojny będą jednak, jak zwykle w dziejach, zwykli, szarzy ludzie. Nie tylko ci, z terenów objętych działaniami zbrojnymi, ale wszyscy, których już pośrednio lub bezpośrednio dotyka wzrost cen nośników energii, a jutro wzrost cen żywności, których już dotyka spowolnianie gospodarki. Tak na prawdę, to my wszyscy w sensie dosłownym ponosimy i ponosić będziemy koszty sankcji ekonomicznych, nie ważne przez kogo i na kogo nakładanych.

Wielką niewiadomą jest oczywiście Rosja. Jeżeli Rosja zostanie zmuszona do odstąpienia od agresji na Ukrainę, to zapewne nie za sprawą takich czy innych sankcji zewnętrznych. Największym zagrożeniem dla polityki obranej przez parlament i rząd rosyjski może się okazać rosyjskie społeczeństwo. Okres moich doświadczeń ze współpracy z rosyjskimi instytucjami ugruntował we mnie przekonanie o głębokiej proeuropejskiej orientacji przynajmniej części tego społeczeństwa. Czy ta część łatwo pogodzi się z zatrzaśnięciem wrót Zachodniej Bramy?

A Polska? Dramat ukraiński obnażył dziecinadę polskiej polityki zagranicznej: dziecinadę buńczucznego sprzeciwiania się ogólnoeuropejskiej polityce migracyjnej, dziecinadę stawiania zasieków i uzbrojonych żołnierzy przeciwko uchodźcom z Syrii, Afganistanu czy Iraku. Cały obecny pisowski establishment wyrosły z wrogości do obcych, z wrogości do wielokulturowego społeczeństwa nagle postawiony został przez historię przez zadaniem pilnej, niemal natychmiastowej budowy rzeczypospolitej dwóch narodów. W Polsce już przed konfliktem mieszkało około 1 miliona Ukrainek i Ukraińców. Dzisiaj doszło ponad 1.700 tys. nowych, głównie kobiet i dzieci. Jeżeli nawet niw wszyscy finalnie zostaną w naszym kraju, to choćby z tytułu łączenia rodzin dojdą nowi. Tak czy inaczej populacja zamieszkująca tereny pomiędzy Odrą a Bugiem nagle zwiększy się o około 10%. Czy wszyscy w Polsce łatwo pogodzą się z wyrastającymi nieopodal kościołów cerkwiami?

Ale istnieje inne, potencjalne wprawdzie, lecz poważniejsze zagrożenie dla Polski. Może się nim bowiem okazać tak lub inaczej wyrażona wola społeczności międzynarodowej, aby na przykład na mocy jakichś międzynarodowych porozumień Polska właśnie objęła patronat nad zachodnią Ukrainą, nad Galicją. Obawiam się, że takiego ciężaru gospodarczego, kulturowego i społecznego dzisiejsza Polska nie udźwignie.

Na koniec kilka słów o lewicy kontekście wojny Rosji z Zachodem. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że na ten dramat nałożyły się trzy okoliczności: immanentna potrzeba kapitalizmu okresowego oliwienia swojej machiny ekonomicznej krwią ofiar wojen, konflikt pomiędzy imperializmem amerykańskim i rosyjskim oraz antagonizm pomiędzy nacjonalizmem rosyjskim i ukraińskim. Wniosek dla lewicy jest prosty: tylko nowoczesny, demokratyczne socjalizm, w którym motorem rozwoju nie jest niszczycielska żądza zysku i który wolny jest od zmory nacjonalizmu może być podstawą alternatywy dla obecnego turbokapitalizmu, nadzieją na nowy, lepszy świat.

O programie Nowej Lewicy słów kilka

Wybory parlamentarne zbliżają się szybkimi krokami, a mogą jeszcze przyspieszyć, gdy ziszczą się przepowiednie o skróceniu kadencji obecnego Sejmu. Wybory te będą szczególnie szczególne: od ich wyniku zależy dosłownie przyszłość Polski. Jeżeli PiS z przybudówkami utrzyma władzę, to czerń chmur, które już wiszą nad naszym krajem jeszcze bardziej się pogłębi, a ich gęstość zwiększy.

Partie opozycyjne postawione zostały przez PiS w bardzo trudnym położeniu. Kaczyński dokonał bowiem spektakularnego manewru okrążając prawicowe partie demokratyczne z prawej, a lewicowe z lewej flanki. W wyborach parlamentarnych opozycji wypadnie więc niejako grać na stadionie urządzonym przez PiS, według pisowskich zasad, kontrolowanych przez pisowskich sędziów i przed publicznością, która dzięki potężnej machinie propagandowej PiS jest doskonale impregnowana na jej hasła i argumenty. Czy to starcie można wygrać? W swojej kampanii PiSowi nie udało się, póki co zagospodarować dwóch przestrzeni, powiązanych zresztą ze sobą: kwestii Unii Europejskiej i kwestii wolności człowieka. Póki co, gdyż nie polegałbym zbytnio na sondażach mówiących o 80% poparciu Polaków dla Unii Europejskiej. Brak mi wyników sondażu o poparciu Polaków dla wizji UE nakreślonej przez Morawieckiego w jego słynnym wystąpieniu przed Parlamentem Europejskim. Oczywiście opozycja ma szanse pod warunkiem wymuszenia własnych reguł choćby przez wystawienia jednej, wspólnej listy. Ale czy to jest realne? Na dzień dzisiejszy liderzy opozycyjni starają się bardziej niż o porozumienie w tej sprawie zabiegać o wydarcie jak największe części elektoratu innych, opozycyjnych ugrupowań. Czas pokaże, czy zdążą się opamiętać.

Ale i na scenie opozycyjnej wiele się dzieje. Otóż z połączenia SLD, partii o zdecydowanie socjalistycznym, a nawet komunistycznym rodowodzie z partyjką „Wiosna” – bez rodowodu i będącą bardziej postępowym ruchem społecznym niż partią polityczną powstała nowa partia: Nowa Lewica.

Pojawienie się NL w miejsce SLD jest niewątpliwie wydarzeniem ważnym, zasługującym na szczególną uwagę. Ważnym dlatego, że w ostatnich dekadach pojęcie lewicowości znacznie się rozmyło i dlatego od Nowej(!) Lewicy spodziewano się odpowiedzi na pytanie: co dzisiaj znaczy pojęcie „lewica”, jak to pojęcie rozumieją liderzy największego lewicowego ugrupowania. Z tego względu z zainteresowaniem oczekiwano zapowiadanego Programu Nowej Lewicy, który, jak przystało, powinien przyjąć jej Kongres Założycielski. I tutaj pierwsze rozczarowanie: Kongres, który odbył się 9 października b.r. nie przyjął żadnej uchwały programowej. Nie przyjął również żadnej deklaracji ideowo- programowej, którą pozycjonowałby się na polskiej scenie politycznej. Rozczarowanie tym większe, że czasu było aż nadto, kongres był przecież kilkakrotnie przesuwany. Delegaci wyjechali z wręczoną im broszurką „Przyszłość jest teraz. Priorytety programowe Nowej Lewicy. Materiał do dyskusji”. Programu więc nie ma, nie ma więc podstawowego dokumentu, który odpowiadać powinien na pytanie po co Nowa Lewica weszła na scenę polityczną.

Programu nie ma, ale są „Priorytety”, więc one muszą wystarczyć za podstawę do analizy nowego bytu politycznego. Analizowanie i komentowanie tego dokumentu jest jednak rzeczą niezwykle trudną. Na 58 stronach, w pięciu rozdziałach: „Współpraca”, „Nowy zielony ład”, „Równość i szacunek”, „Odważna Europa” i „Troskliwe państwo” zawarto w sumie 437 priorytetów (postulatów, obietnic, deklaracji), z których część się powtarza, a część jest płaska jak naleśnik po przepuszczeniu przez walcarkę. Jak na priorytety przystało nie mają one określonego ani czasowego zakresu realizacji ani orientacyjnych kosztów i źródeł finansowania. Tym nie mniej ich lektura skłania do wielu refleksji i wniosków.

Sprawa podstawowa: czy z tych „Priorytetów” wyłania się postępowa partia lewicowa, która chce zmieniać Polskę, tworzyć nową, sprawiedliwą rzeczywistość, czy też partia, której ambicje ograniczają się do modyfikowani, lukrowania rzeczywistości kształtowanej do niedawna przez neoliberałów a obecnie przez nacjonalistyczno-faszyzujących populistów. Jeżeli owe „Priorytety” mają czemuś, jakiemuś strategicznemu celowi służyć, to cel ten zdefiniować należałoby po uproszczonej choćby analizie obecnej sytuacji społeczno-ekonomicznej, po wskazaniu największy zagrożeń jakie nad ludzkość nadciągają do których zaliczyć należy w pierwszym rzędzie katastrofę klimatyczną, ale również galopującą, spowodowaną kapitalistyczna gospodarką degradację ekosystemu Ziemi, niekontrolowanymi ingerencjami techniki cyfrowej w życie człowieka, narastającą presję migracyjną i gwałtownie postępujące rozwarstwienie ekonomiczne społeczeństw. Konsekwencje tych zagrożeń dla człowieka będą ogromne i obowiązkiem współczesnej lewicy jest nie tylko ich dokładna analiza, ale i prezentacja swojej drogi ku przyszłości.

Oczywiście nie każdy ruch lewicowy powinien przyjąć klasową teorię społeczeństwa za podstawę swojej lewicowości. Ale każdy ruch lewicowy powinien stosować analizę klasową do opisu stanu społeczeństwa – tym bardziej w burzliwych społecznie i ekonomicznie czasach. Próżno w dokumencie Nowej Lewicy znaleźć choćby ślady takiej analizy polskiego społeczeństwa. Chociaż sorry – jest taki ślad! Otóż na stronie 22 znajdujemy termin „zielone społeczeństwo klasy średniej”. Ale żarty na bok. Nowa Lewica swoje „Priorytety” nakreśliła bez uprzedniej analizy polskich klas społecznych i tym bardziej bez analizy przemian, które w nich zachodzą i wyzwań, jakie przed nimi stają. Nie dzieje się to – tak mniemam – przypadkowo. Materiał nie odpowiada na jedno z zasadniczych dla każdej partii pytań: kogo, jaką część społeczeństwa zamierza ona reprezentować. Koncert życzeń według zasady „dla każdego coś miłego”, za jaki uznać można zestaw „priorytetów” pokazuje, że Nowa Lewica chce być partią wszystkich Polaków. Żeby nie wyszło na to, że „wszystkich” znaczy „nikogo”.

Jest rzeczą zupełnie niezrozumiałą dlaczego nie znalazł się w dokumencie osobny rozdział poświęcony gospodarce i finansowym, dlaczego wśród 437 priorytetów programowych Nowej Lewicy nie znalazły się te, które odnoszą się do gospodarki czy systemu finansowego. Nic nie dowiemy się o postulatach NL w sprawie regulacyjnych funkcji państwa, podporządkowania gospodarki zaspokajaniu potrzeb obywateli, kwestii akcjonariatu pracowniczego czy rozwoju ruchu spółdzielczego. Chociaż spółdzielnie raz są wspominane jako „ekologiczne kooperatywy rolników”. Dlaczego tylko rolników i dlaczego tylko ekologiczne? Bark postulatów w zakresie gospodarki i finansów państwa wyraźnie wskazuje na to, że Nowa Lewica tym obszarem zajmować się nie zamierza. A więc czym? Jest to chyba pierwszy w historii przypadek, kiedy nowa partia polityczna, predestynująca do miana lewicowej, w swoim inauguracyjnym dokumencie o charakterze programowym szerokim łukiem omija kwestie ekonomii, gospodarki, finansów.

Bardzo niepokojący jest w świetle powyższego zestaw postulatów odnośnie do związków zawodowych. Po NOWEJ lewicy można było spodziewać się wyraźnego celu: zapewnienia opieki związkowej wszystkim pracownikom, zwłaszcza w małych, prywatnych zakładach i wzmocnienie pozycji związków zawodowych w sporach z pracodawcami. Tymczasem mamy tylko „zachęty do rozwiązywania sporów” kierowane jednym tchem do pracowników i do pracodawców.

Kolejny problem – kwestia katastrofy klimatycznej. Punktem wyjścia dla formułowania priorytetów programowych lewicy powinna być odpowiedź na zasadnicze pytanie: czy chcemy tylko usprawniać proponowane przez neoliberałów mechanizmy rynkowe nakierowane czy to na obniżenie poziomu emisji gazów cieplarnianych czy temperatury, czy też, z racji tego, że chodzi o być albo nie być człowieka na Ziemi, postulować mechanizmy skuteczne. Wszak większość prób urynkowienia ochrony przyrody przyniosła dotychczas marne rezultaty. W tej kardynalnej sprawie NL się nie wypowiada, a w szczegółowych deklaracjach wyraźnie zajmuje stanowisko „usprawniające”, lokując się w mainstreamie neoliberalnym.

Już analiza tych choćby programów uzasadnia tezę, że być może Nowa Lewica jest partią lewicową, ale jej lewicowość jest bardzo rozmyta i w dodatku jakoś tak prawoskrętną.

Prócz tych generaliów na kilka spraw warto dodatkowo zwrócić uwagę.  I tak, w zupełnie dobrze opracowanym rozdziale „Odważna Europa” chociaż wiele się w nim mówi o współpracy z Ukrainą (kuriozalne: „służenie naszym ukraińskim partnerom pomocą, zawsze gdy będą tego oczekiwać”) czy z białoruską opozycją demokratyczną, nie znalazł się ani jeden priorytet współpracy z lewicowymi partiami europejskimi oraz z Grupą Socjalistów i Demokratów w Parlamencie Europejskim w celu wspólnego budowania sprawiedliwszej społecznie Europy. Zupełnie niezrozumiałe jest również, dlaczego w tym rozdziale znalazły się fundamentalne dla Polski kwestie niezależności sądownictwa i praworządności.

Niestety, wśród priorytetów NL nie znalazł się generalny priorytet rozwoju samorządności jako podstawy państwa demokratycznego, a więc postulaty rozwoju samorządności gospodarczej, zawodowej, artystycznej itp. Natomiast w dobrze na ogół opracowanym podrozdziale „Dobry i obywatelski samorząd terytorialny” zdecydowanie spłycono problem budownictwa komunalnego. Budownictwo komunalne powinno być przedmiotem rządowo-samorządowego programu, a samorządy powinny zostać zobowiązane do sporządzenia i wdrażania własnej polityki mieszkaniowej.

Fatalnie „Priorytety” prezentują NL w kwestiach realizacji przez państwo konstytucyjnego zadania zapewnienia obywatelom opieki zdrowotnej. Stwierdzając, że (mimo ciągłego wzrostu nakładów na służbę zdrowia. J.U.) „system jest coraz mniej wydajny” Nowa Lewica za najważniejszy priorytet uznaje pompowanie w ten niewydajny system kolejnych, wielkich pieniędzy. Razi brak postulatu, aby z publicznej służby zdrowia uczynić główne narzędzie państwa realizacji swojego konstytucyjnego obowiązku w tym zakresie. Dlaczego postuluje się, aby absolwenci uczelni medycznych mieli obowiązek czasowej pracy w Polsce a nie w publicznej służbie zdrowia? Itp., itd. W tym jakże wrażliwym społecznie obszarze Nowa Lewica konserwuje neoliberalny, skompromitowany, nieskuteczny system urynkowienia opieki zdrowotnej.

Nie sposób odnieść się do wszystkiej, prawie pół setki postulatów i obietnic. Tym bardziej, że zupełnie dobre i słuszne pomieszane są w nim z miałkimi i kontrowersyjnymi. Nie zdziwiłbym się, gdyby w publicznej debacie wyszło na to, że Nowa Lewica przebić zamierza swymi priorytetami PiS w populizmie. Czy z tego powstanie program Nowej Lewicy? Jakiś pewnie w końcu powstanie, ale czy wyjdzie naprzeciw oczekiwaniom lewicowego elektoratu? I nie znosi się na to, aby program Nowej Lewicy opracowany na podstawie tych priorytetów był jakimś programem strategicznym, żeby stanowił zapowiedź nowej jakości dla Polski w obliczu nowych, bardzo trudnych wyzwań. Odnieść można wrażenie, że podporządkowany on będzie bieżącym potrzebom kampanii wyborczej, a ze swoimi 437 priorytetami NL pozostaje na scenie politycznej urządzonej już przez PiS.

Ludzkość potrzebuje diety

Dla współczesnego Europejczyka czy Amerykanina indywidualna dieta jest nie tylko czymś niezbędnym, koniecznym. Dieta stała się cool, pozytywnym wyróżnikiem, przedmiotem dumy. – Przejść na dietę – to wyraz nobilitacji, demonstracji, że panuje się nad sobą, że dba się o własne zdrowie. Dla coraz większej liczby osób dieta stała się wręcz koniecznością, niezbędnym elementem terapii ratującej życie. Przy czym dieta wcale nie jest już synonimem głodu. Wręcz przeciwnie – stała się synonimem lepszego życia.

Nie inaczej jest z całą ludzkością.  Ziemia już człowieka nie wytrzymuje, buntuje się gwałtownymi klimatycznymi zmianami reagując na jej rabunkową eksploatację. Oczywistym jest, że dla przetrwania gatunku ludzkiego ludzkość musi przejść na dietę – ograniczyć spożycie, ograniczyć produkcję, ograniczyć dewastację naturalnego środowiska.

Ludzkość staje przed dylematem: albo bezwolnie poddać się machinacjom speców od wymyślania potrzeb adresowanych do nielicznych a zaspokajanych kosztem wszystkich mieszkańców Ziemi, albo wprowadzić powszechny program zdrowotnej diety. Świat cały staje wobec zasadniczego problemu: jak z okresu „wielkiego żarcia”, okresu, w którym ludzkość bezprzytomnie przejada zasoby naturalne Ziemi, przejada przyszłość swojej progenitury, przejść do okresu planowego, świadomego samoograniczania konsumpcji, do okresu globalnej diety.

Neoliberalna gospodarka, neoliberalna filozofia i etyka jak najszybciej powinny znaleźć swoje należne miejsce – na śmietniku historii. Na śmietniku historii powinien się znaleźć „rozwój” według kapitalistycznych standardów, którego filarami są mnożenie potrzeb, konkurencja i nadprodukcja, gdzie oliwą smarującą mechanizmy systemu jest powszechne, to jest indywidualne i zbiorowe zadłużanie a miernikiem którego jest prędkość obrotu finansowego, czyli osławiony PKB.

Oczywiście kapitalizm sam z siebie nie dokona takiej społecznej, politycznej i gospodarczej rewolucji. Nie miejmy złudzeń. Takiego programu ratowania człowieka i świata nie wprowadzą Musk, Gaets czy Bezos.  Oto, gdy z jednej strony Ziemia wręcz wyje z bólu, kiedy znikają całe grupy społeczne jak klasa średnia czy rolnicy, kiedy lawinowo przybywa biedy, jesteśmy świadkami kolejnej próby „pierwotego grodzenia” procesu będącego fundamentem każdej nowej odsłony kapitalizmu. Wygrodzona już dawno została produkcja, lecznictwo. W minionych dekadach wygrodzono w ten sposób informatyzację, a dzisiaj jesteśmy świadkami (a także oklaskującą publiką) nowego grodzenia: turystyki kosmicznej.

Neoliberalne media rozwodzą się na temat „sukcesu” jakim jest według nich pierwsza turystyczna wyprawa w kosmos. „Pionierzy komercyjnych lotów kosmicznych” – to najczęściej spotykane w mediach określenie czwórki „astronautów”, którzy na wysokości prawie 600 km ponad powierzchnią Ziemi spędzili trzy dni. Taka wysokość to wprawdzie za mało, aby formalnie uznać całą czwórkę za astronautów, ale propaganda ruszyła pełną parą: to początek komercyjnej turystyki kosmicznej! – radują się media. I nikt też nie ukrywał, że przetarcie szlaków do tej nowej formy turystyki było celem programu Inspiration 4.

Tymczasem w programie Inspiration 4 jak w zwierciadle przejawia się cała istota kapitalizmu. Pierwszym krokiem jest sprywatyzowanie tego, co dotychczas powszechnie uważane było za publiczne. Mam na myśli olbrzymi, wielo- wieloletni dorobek badaczy, naukowców i inżynierów, których prace finansowane były ze środków publicznych, a więc kosztem jakości życia obywateli (głównie w USA i ZSRR) i które pozwoliły opanować przestrzeń kosmiczną wokół Ziemi. Bez tych gigantycznych nakładów żadna rakieta pana Muska nie mogłaby wzbić się w przestworza. Po drugie: sprywatyzowanie przestrzeni okołoziemskiej. W ten mianowicie sposób, że uznano, że kosmiczna turystyka może swobodnie niszczyć warstwę ozonową wokół Ziemi, może generować niebotyczne ilości dwutlenku węgla itp., itd. Bo to przecież niczyje. Ale właśnie z tych względów za kosmiczną turystykę zapłaci każdy człowiek na Ziemi. Zapewne dlatego twórcy kosmicznej turystyki podjęli próby „socjalizowania” swojej inicjatywy. Nie tylko zwrócili się więc do społeczeństw o indywidualne, finansowe wsparcie, ale również zadeklarowali, że część zebranych w ten sposób środków przeznaczona zostanie na walkę z nowotworami wśród dzieci. Któż nie da grosza na taki cel?

Zapewne znajdą się chętni, aby za 100 milionów dolarów (tyle jeden z multimiliarderów zapłacił za kosmiczną przygodę każdego z „astronautów – turystów”) stać się kosmonautą.  Rodzi się jednak podstawowe pytanie: Po co?  Po to, aby bardzo wąska grupa najbogatszych mogła przeżyć kilka chwil uderzenia adrenaliny podczas startu i lądowania? Bo przecież nie po to, aby przez trzy dni z daleka, przez malutkie okienko oglądać Ziemię. Należy moim zdaniem powiedzieć wyraźnie DOŚĆ tego rodzaju inicjatywom.

Inspiration 4 jest szczytowym produktem neoliberalnej gospodarki, której napędem jest mnożenie, wymyślanie potrzeb. Jest dla mnie przykładem strawy, jaką bezwzględnie wykreślić trzeba z menu potrzeb współczesnego człowieka w ramach powszechnej diety. To dla mnie przykład idei, jakie z jakąś misją Inspiration 5 bezpowrotnie wystrzelone powinny zostać w kosmos. Środowisko będzie mniej zniszczone, a jeżeli wszystkie środki, jakie przewiduje się wydać na te fanaberie przeznaczy się na leczenie dzieci z chorobami nowotworowymi to i skutek społeczny będzie znacznie lepszy.

Ludzkość, aby przetrwać, potrzebuje diety, świadomego ograniczania się w konsumpcji i w produkcji, nowego programu społeczno-gospodarczego. Takiego programu nie są w stanie stworzyć nie tylko środowiska neoliberalne, ale również partie, które wprawdzie ogłaszają się lewicowymi, ale które wyzbyły się ambicji kreowania rzeczywistości, ograniczając się do „socjalizowania” rozwiązań autorstwa neoliberałów, lub, jak od niedawna, narodowych socjalistów. To zadanie dla nowoczesnej lewicy, lewicy internacjonalistycznej, lewicy gotowej do sięgania do kilkudziesięcioletnich doświadczeń ludzkości w tworzeniu systemu społecznego i gospodarczego nie poddanego dyktatowi i potrzebom kapitału, lewicy otwartej na idee socjalistyczne. Nigdy jeszcze potrzeba uformowania się takiej właśnie lewicy nie była tak paląca, a odpowiedzialność lewicowych elit i liderów tak wielka.

Danse macabre a la polacca c.d.

Jarosław Kaczyński, którego poparło niespełna 19% uprawnionych do głosowania Polaków, wniósł wiele nowych elementów do polskiej polityki najwyższego szczebla. Niestety większość z nich powinna jak najszybciej stać się epizodem, o którym się nie zapomina, ale którego powtórzenia unikać należy jak ognia. Do tych skrajnie destrukcyjnych „innowacji” Kaczyńskiego zaliczyć należy codzienne niemal przekonywanie, że czarne jest białe, a białe jest czarne, zwyczaj działania „bez żadnego trybu”, brak poszanowania dla osób niebędących zwolennikami PiS, świadome dzielenie społeczeństwa i wiele innych. Nade wszystko jednak czarną wizytówką Kaczyńskiego i skupionej wokół niego kamaryli jest stosunek do praw, a więc: bardzo swobodna, stosowna do aktualnych potrzeb politycznych PiS interpretacja przepisów prawa, powszechne łamanie niewygodnych przepisów prawa łącznie z Konstytucją, tworzenie przepisów prawa pod doraźne potrzeby pisowskiego interesu politycznego, upolitycznienie i podporządkowanie sobie wymiaru sprawiedliwości metodami terrorystycznymi a to wszystko w oprawie bezwzględnego autorytaryzmu.

Niestety zaobserwować można, że pisowski wirus atakuje i inne partie, w tym lewicowe, które – o zgrozo – w nazwie maiły przymiotnik „demokratyczny”. Sposób, w jaki wygumkowano z polskiej sceny politycznej największą polską partię lewicową: Sojusz Lewicy Demokratycznej jest jednoznacznym dowodem tej tezy. Zaczęło się od autorytaryzmu Przewodniczącego, od praktycznego zawieszenia działalności ciał kolegialnych SLD. Potem przyszła fatalna Konwencja w grudniu 2019 r., a z nią kuriozalny statut nowej partii, który nie tylko całkowicie zmienił jej charakter, strukturę i metody działania, ale dał realne podstawy dla opinii, że nastąpiło sprywatyzowanie partii przez jej Przewodniczącego. Zarzutów nie można jednak kierować tylko do Czarzastego. Przecież na owej konwencji dostał przyzwolenie od czołowego aktywu partii. Potem cała partia stała się zakładnikiem haseł o fatalnych konsekwencjach wewnętrznych dyskusji dla jedności lewicy. Sam statut, jego interpretacje i wprowadzanie w życie godne są najlepszych uczniów Kaczyńskiego: ukrywanie treści statutu przez długi czas, jednoczesne kierowanie się dwoma statutami: nowym i starym, interpretacja na zawołanie, pokrętne wyjaśnienia. Kulminacją – jak dotąd – prywatyzacji partii przez Czarzastego była tyleż spektakularna co gorsząca akcja zawieszania przez Przewodniczącego członków organu kolegialnego jakim jest Zarząd partii do skutku, do uzyskania większości dla swojej opcji. W tym dramacie, jak wynika z relacji z obrad Zarządu, dzielnie sekundowali mu „pomocnicy” zgłaszając kolejne kandydatury do zawieszenia gdy okazało się, że liczbo dotychczasowych zawieszonych jest niewystarczająca.. Wszystko według zasady cel uświęca środki. Połączenie autorytaryzmu z bufonadą doprowadziło do tego, że nawet obiektywnie dobre decyzje, jak ta o poparciu polskiego rządu w kwestii ustalenia nowych źródeł dochodów Unii Europejskiej obróciło się przeciwko Lewicy. Nie wykorzystano argumentu, że w ten sposób Lewica ratuje Unię Europejską, rozmowy z rządem podjęto w tajemnicy przed klubem poselskim i partią, nie zadbano o należyte zabezpieczenie medialne dla tej decyzji. Manipulowanie prawem, autorytaryzm, instrumentalne traktowanie członków partii nie zasługuje na inne określenie jak pisienie Lewicy – wtłaczanie do praktyki lewicowej partii politycznej kanonu wartości i wzorców zachowań PiS.

W Sejmie trwa danse macabre a la polacca, czyli wojny i wojenki wokół Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Poparcie wniosku PiS o uchylenie immunitetu Banasiowi zapewne odczytane byłoby przez większość lewicowego elektoratu za zdradę przez duże Z. Ale…

Samo sformułowanie takiego wniosku i jego procedowanie jest jaskrawym przypadkiem klasycznej tragedii antycznej we współczesności, a więc sytuacji, w której ma miejsce konflikt dwóch istotnych wartości. Osoba pokroju Mariana Banasia nigdy nie powinna kandydować na szefa jednego za najważniejszej instytucji państwowej – w imię zachowania jej powagi, autorytetu i wiarygodności. Dzisiaj ci, którzy jeszcze niedawno, zasadnie, głosowali w Sejmie przeciwko tej kandydaturze staja się jej obrońcami. Dlaczego? Wyjaśnia to Przewodniczący Klubu Lewica: „odbieranie immunitetu Marianowi Banasiowi to pozbawianie wzroku i słuchu najważniejszej dziś instytucji będącej opornikiem obozu władzy… NIK pod rządami Banasia ujawnia rzeczy, których żadna instytucja by nie ujawniła. Banaś walcząc o swoje życie pokazuje prawdziwe oblicze władzy, więc powinien pozostać na stanowisku”. W innym publicznym wystąpieniu Gawkowski zdaje się relatywizować wagę zarzutów stawianych jeszcze nie tak dawno Banasiowi.  Wygląda na to, że sejmowa lewica gotowa jest sprzedać jedną z najważniejszych wartości Najwyższej izby Kontroli – wiarygodność, za kilka sensacyjnych raportów. Politycy zdają się być skrajnie podekscytowani ostatnimi raportami NIK, chociaż na dobrą sprawę  niewiele jest w nich rzeczy nowych, dotąd nieznanych. Z całą pewnością raporty te podzielą losy setki innych, nie mniej sensacyjnych, jakie w przeszłości publikowała Izba. Przez całą ćwierć wieku Sejm starannie dbał wszak o to, aby skuteczność NIK sprowadzić do krótkotrwałych sensacji medialnych. Dlaczego dzisiaj miałoby być inaczej? Tym bardziej, że wiarygodność NIK, która stała się maczugą w wewnątrz i międzypartyjnych, paramafijnych walkach obozu władzy sięgnęła dna. Sam prezes nie ukrywa już politycznego charakteru swojego urzędu, czemu dał wyraz zamawiając analizę aktualnej sytuacji politycznej w kraju. Nawet najbardziej rasowy polityk, jaki stał na czele Izby – Lech Kaczyński sobie na to nie pozwalał. Co Prezes NIK ma do aktualnej sytuacji politycznej, układów kto z kim, przeciw komu? Prezesowi NIK nic do tego, ale Marian Banaś widać ma.

W tej sytuacji obrona Banasia – to w istocie wpisywanie się w strategię PiS – strategię demontażu instytucji państwowych, upolitycznianie tych, które z zasady powinny być jak najdalej od polityki. Niedawno jak wczoraj Marian Banaś doskonale sam wpisał się w tą strategię obrażając swoim zachowaniem Sejm. Nie inaczej nazwać bowiem należy jego ostentacyjne opuszczenie obrad komisji sejmowej, obradującej w jego sprawie, uzasadniane opinią jego pełnomocnika prawnego. To bardzo groźny precedens, mogący mieć w przyszłości naśladowców. Nie jest przy tym ważna okoliczność, że dla wielu obecny Sejm na nic innego nie zasługuje, lub to, że argumenty pełnomocnika Banasia brzmią przekonywująco. Konstytucja stwierdza jasno: „Najwyższa Izba Kontroli podlega Sejmowi”. Dlatego zachowanie Mariana Banasia musi być ocenione jako przykładanie ręki do nieliczenia się z Konstytucją, ośmieszanie i Sejmu i Najwyższej Izby Kontroli

Z drugiej strony głosowanie za przyjęciem wniosku też jest politycznie wielce ryzykowne – głównie z powodów ciężkich oskarżeń o koalicję z antydemokratycznym PiS, jakie taka decyzja by wyzwoliła. Dylemat: bronić osobę piastującą stanowisko Prezesa NIK, która nigdy nie powinna na tym stanowisku się znaleźć, czy, w imię ochrony powagi demokratycznego państwa polskiego i jednej z jego najważniejszych instytucji dążyć do jego usunięcia, nawet za cenę wsparcia wniosku autorstwa politycznego „imperium zła” jakim w Polsce stało się polityczne zaplecze Kaczyńskiego – to właśnie wymiar współczesnej tragedii Polski. Tragedii, do której doprowadził Jarosław Kaczyński swoją polityką, misją przebudowy państwa i narodu wedle własnych ideałów za wszelką cenę, pogardą dla prawa i swoją żądzą władzy, to właśnie tragedia, w której, jak w każdej tragedii nie ma dobrego wyjścia, w której wszyscy są przegrani.

Chociaż paradoksalnie ten ostatni wariant niesie z sobą pewne możliwości konstruktywnego wyjścia progresywnych sił politycznych z twarzą. Głosowanie za uchyleniem immunitetu to przecież przejaw wierności głoszonym nie tak dawno poglądom, to obiektywnie działanie dla obrony powagi polskiego państwa. Jest jednak jeszcze coś innego, ważniejszego. Czy nie można całej tej żenującej afery z wyborem i odwoływaniem Banasia wykorzystać do wprowadzenia nowej, ze wszech miar pozytywnej i pożądanej dla Polski wartości? Chodzi mi o sytuację, w której opozycja popiera wniosek o uchylenie immunitetu wcześniej zawierając z PiS publiczną umowę, przypieczętowaną publiczną deklaracją szefostwa tego ugrupowania, o wprowadzeniu w parlamencie zasady, że wprawdzie większość parlamentarna zatwierdza kandydaturę na Prezesa NIK, ale samą kandydaturę zgłasza opozycja i tylko opozycja. Rozwiązanie takie, na dobrą sprawę nie wymaga nawet natychmiastowej zmiany ustawy. Rzecz przecież w zasadach dobrej praktyki parlamentarnej i mogłoby być świadectwem dźwigania się kultury politycznej na Wiejskiej z jej najgłębszego dotychczas upadku. Zgłaszanie kandydatury Prezesa NIK przez opozycję i zatwierdzanie jej przez parlamentarną większość niewątpliwie wzmocniłaby system kontroli władzy przez społeczeństwo. Rządzący i opozycja mieliby do wyboru dwie drogi: wzajemnego blokowanie się, co prowadzi do praktycznego paraliżu największej instytucji kontrolnej w państwie bądź wyboru kandydata nie związanego z żądną formacją polityczną, za to dającego gwarancję budowania profesjonalizmu i autorytetu Izby.

Gdyby PiS, po upokarzającej lekcji z wyborem nowego Rzecznika Praw Obywatelskich, taką ofertę przyjęło – Lewica, jej pomysłodawca, wyrosłaby na bohatera nie dnia, ale dziesięciolecia. Gdyby ją odrzuciło – Lewica miałaby ręce rozwiązane. Pomarzyć dobra rzecz.

Członkostwo na włosku

Struktury Nowej Lewicy przystąpiły do tworzenia statutowej frakcji wewnątrz tej partii – frakcji SLD. Moje ewentualne członkostwo w partii Nowa Lewica zawisło na cienkim włosku z trzech zasadniczych powodów.

Po pierwsze nie zamierzam być członkiem partii konserwatywnej, która nazywa się lewicową, a która odwracającej się od zagrożeń jakie dla ludzi pracy i człowieka niesie dzień dzisiejszy i jutrzejszy, partii stroniącej od dyskusji o swoich celach strategicznych i zadaniach lewicy w XXI wieku.

Sojusz Lewicy Demokratycznej okopał się na pozycjach konserwatywnych, zachowawczych i niezłomnie na nich trwa. Wyzbył się ambicji kreowania przyszłości, samoograniczył się do adaptowania się do rzeczywistości dnia dzisiejszego, kreowanej do niedawna przez polityków neoliberalnych a obecnie prawicowo – nacjonalistycznych. SLD chce uchodzić za lewicę, chociaż pojęcie lewicowości w XXI wieku wymaga głębokiej refleksji. SLD uznał politykę historyczną za jeden z filarów swojego programu. Ale jego podejście do historii lewicy jest bardzo płaskie i wybiórcze. Uciekła gdzieś konstatacja, że społeczna pozycja lewicy w Polsce swoje korzenie i siłę ma w organizacjach głęboko ideowych, organizacjach, które właśnie młodym ludziom w Polsce przedwojennej oraz po II wojnie światowej odważnie kreśliły alternatywy społeczne, kulturowe i gospodarcze. Tak, lewica to śmiałe idee, to utopie dnia dzisiejszego, które jutro stają się rzeczywistością, lewica to młodość. Wyzwania, przed jakimi stoją dzisiaj społeczeństwa są inne niż wyzwania wieku XIX i XX. Tymi wyzwaniami to mająca już miejsce katastrofa klimatyczna, to rewolucja w relacjach człowiek – praca spowodowana niespotykanym postępem technologicznym, a zwłaszcza triumfalnym pochodem Sztucznej Inteligencji niosącym realne zagrożenie dehumanizacji istoty ludzkiej, to niebywałe osiągnięcia genetyki, to narastająca, nie do powstrzymania presja migracyjna na linii Południe – Północ, która zmiecie dotychczasowe systemy społeczne. Na to wszystko nakłada się gwałtownie postępujące rozwarstwienie ekonomiczne ludzkości. Według Global Wealth Report 2015, połowa aktywów z całego świata była (2015) pod kontrolą najbogatszego 1% globalnej populacji, podczas gdy „niższa połowa globalnej populacji posiada łącznie mniej niż 1% globalnego bogactwa”. Postęp technologiczny jest w rękach członków około 2000 rodzin miliarderów. I oni będą największymi beneficjantami tego postępu. Jeśli nowoczesna lewica nie wkroczy do akcji większość ludzkości sprowadzona zostanie do roli pospólstwa. Te perspektywy są jak najbardziej realne. O nich, o pauperyzacji klasy średniej, o wypieraniu z przestrzeni publicznej takich wartości jak wiedza, wykształcenie, kompetencje, zasady racjonalnego rozumowania i argumentowania o niebezpieczeństwach jakie dla zwykłego człowieka niesie żywioł cyfryzacji, o niemożności kontynuowania neoliberalnej polityki stałego wzrostu gospodarczego dyskutuje cały postępowy świat..

Co wobec tych wyzwań oznacza pojęcie LEWICA? Lewica, przypomnę jako ruch społeczno-polityczny zwrócony ku przyszłości, immanentnie związany z tym, co kojarzy się nowoczesnością i postępem społecznym, ze społeczną sprawiedliwością, z zasadą równych szans z bezpieczeństwem socjalnym. Tymczasem SLD dał sobie narzucić lewicowość zawężoną do obrony praw LGBT uciekając przed odpowiedzią na nowe wyzwania cywilizacyjne i zastąpił lewicową ideowość doraźnym pragmatyzmem. Pragmatyzm przyniósł SLD dwa połowiczne sukcesy: 5 eurodeputowanych w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego i 49 posłów oraz 3 senatorów w minionych wyborach parlamentarnych. Ale trzech byłych premierów nie „pociągnie” już SLD w kolejnych wyborach do PE, a tercet Biedroń, Czarzasty, Zandberg, jeżeli w ogóle stanie na scenie za cztery lata, to pozbawiony będzie nimbu nowości, nadziei. Poparcie społeczne, jakie lewica zdibyła w wyborach do parlamentu był niewątpliwym sukcesem – niestety roztrwonionym w zastraszającym tempie w ciągu niespełna dwóch lat. Nic dziwnego. Jednego dnia w trakcie kampanii wyborczej Włodzimierz Czarzasty grzmi: „Lewica to socjal i demokracja! Socjal i demokracja, czyli socjaldemokracja!” a następnego dnia, na innym spotkaniu odpowiada mu Adrian Zandberg: „Socjal i demokracja to za mało!” Włodzimierz Czarzasty konsekwentnie trzyma się XX-wiecznych kanonów socjaldemokracji, która w Europie przeżywa obecnie głęboki kryzys wespół z neoliberalną doktryna społeczno – gospodarczą, której wiernie służyła. SLD w swoim konserwatyzmie wspiera bankrutujący na oczach wszystkich neoliberalizm, pomimo tego, że okazał się on absolutnie niezdolny do rozwiązywania globalnych problemów gospodarczych i społecznych jakie sam generuje.

Po drugie nie mogę być członkiem partii, z której formułą działania i statutem się nie zgadzam.

Poprzedniczki Nowej Lewicy: SdRP i SLD reprezentowały klasyczny, europejski model partii socjalistycznych lub socjaldemokratycznych, to jest partii, której podstawową komórką organizacyjną było koło terenowe. Idea tego rozwiązania jest prosta: partia żyje codziennym życiem obywateli na wszystkich szczeblach, w tym na tym dla nich najważniejszym – najniższym. Wprawdzie Konwencja SLD z grudnia 2019 r. złagodziła nieco propozycje kierownictwa krajowego w kwestiach struktury i kompetencji poszczególnych szczebli, ale istotne są intencje kierownictwa – główny kierunek został utrzymany. Choć udało się uchronić koła terenowe przed proponowaną ich kasacją, to jednak ich kompetencje ograniczone zostały do zajmowania stanowisk w sprawach partyjnych. Organy przedstawicielskie partii (rady) ograniczono do szczebla krajowego i wojewódzkiego. W powiatach rady mogą być – ale nie muszą.

Co bardzo ważne organy przedstawicielskie oderwane zostały od bieżących, istotnych problemów swoich środowisk. Nie uzyskały one prawa do podejmowania decyzji o zachowaniu się radnych – członków partii podczas głosowania w przedstawicielskich gremiach samorządowych aktualnych problemów o istotnym lokalnie znaczeniu. Rady pozbawione więc zostały wpływu na te rozwiązania, pozbawione zostały możliwości realizowania polityki na swoim terenie.  Statut Nowej Lewicy wyraźnie sytuuje tą partię jako organizację, gdzie mądrość spływa z góry w doły. Statut – w dobie wszechobecnego Internetu – nie przewiduje nawet możliwości (nie mówiąc o obowiązku) przeprowadzania wewnątrzpartyjnych konsultacji w sprawach doniosłych dla partii, kraju czy regionu.

Za kuriozalne rozwiązanie uznaję oparcie struktury Nowej Lewicy na frakcjach. Wprawdzie Statut nie określa limitu frakcji wewnątrz partii, ale jego szczegółowe zapisy nie pozostawiają złudzeń: mogą być tylko dwie. Dla innych nie ma po prostu miejsca. Tak więc przyjęte rozwiązanie nie jest żadnym statutowym rozwiązaniem systemowym, nie stanowi systemowej możliwości na ujawnianie się i działanie wewnątrz partii różnych ruchów programowych i ideowych, ale (pragmatycznym?) wykorzystaniem instytucji frakcji do rozwiązania bardzo doraźnego problemu: połączenia dwóch (i tylko dwóch) podmiotów politycznych. Jest to też rozwiązanie dalekie od elementarnych zasad sprawiedliwości, co najlepiej obrazuje Art. 5. Statutu.

Rozwiązania statutowe kształtują Nową Lewicę jako partię typu komitetowego, nakierowaną, na wzór amerykański, przede wszystkim na przygotowywanie i przeprowadzanie kolejnych kampanii wyborczych. Głównymi ciałami politycznymi tych partii stają się nie gremia przedstawicielskie – rady, ale wykonawcze, czyli zarządy, tworzone głównie przez osoby już piastujące mandaty radnych lub parlamentarzystów, oraz osoby prezydenci miast (o starostach zapewne zapomniano). Można się spodziewać, że podobnie jak w USA główną troską tych gremiów będą nie tyle wybory co reelekcje. Wypada tylko żałować, że na czele amerykanizacji polskiej sceny politycznej stanęła partia deklarująca się jako lewicowa.

Po trzecie wreszcie nie mogę być członkiem partii kierowanej przez osoby które szeregowych jej członków traktują przedmiotowo, które cechuje arogancja wespół z autorytaryzmem.

Będąc przekonanym o ideowych niedostatkach SLD, o praktycznym zaniku wewnątrzpartyjnych dyskusji ideowych i programowych ogłosiliśmy otóż wiosną 2019 r. ideę powołania w strukturach partii i zgodnie z jej statutem Socjalistycznej Platformy Programowej. Idea szybko zyskała poparcie części członków SLD i osób spoza partii. Naszym zamiarem było stworzenie forum dla dyskusji o przyszłości, o strategicznych celach i zadaniach lewicy wobec zachodzących przemian i wobec cywilizacyjnych wyzwań XXI wieku. Wraz z grupą podobnie myślących członków i sympatyków SLD utworzyliśmy Komitet Założycielski i wdrożyliśmy stosowne statutowe procedury w celu zarejestrowania SPP przez Zarząd Krajowy SLD. Jednocześnie w Internecie utworzyliśmy specjalną, zamkniętą Grupę SPP SLD ludzi lewicy z całej Polski, wspierających ten nurt, widzących sens w takim działaniu. Na dzisiaj Grupa liczy blisko 500 członków, w znacznej mierze ludzi młodych i nie będących członkami SLD. Grupa internetowa stała się bardzo ciekawym forum wymiany myśli, prezentowania programowych propozycji. Niemal codziennie napływają wnioski od nowych kandydatów o przyjęcie. W naszej Deklaracji Programowej, odnosząc się do zagrożeń XXI wieku napisaliśmy między innymi:

W tych okolicznościach wyrównywanie nierówności ekonomicznych i zapewnienie warunków do harmonijnego, wszechstronnego rozwoju jednostki ludzkiej  jest zadaniem, któremu sprostać może tylko nowoczesna lewica. Również Sojusz Lewicy Demokratycznej – największa partia lewicowa w Polsce zmierzyć się musi z tymi wyzwaniami, dowodząc, że potrafi rozeznać niebezpieczeństwa, jakie dla ludzi utrzymujących się z własnej pracy niesie przyszłość i że potrafi im przeciwdziałać.

Zdaniem członków – założycieli Socjalistycznej Platformy Programowej SLD inspiracji do rozwiązań powyższych problemów w skali kraju i w skali międzynarodowej szukać należy w dorobku teoretycznym i w doświadczeniach polskiej i światowej myśli socjalistycznej a także w dorobku współczesnej myśli neosocjalisycznej.”

Inicjując powołanie statutowej platformy programowej byliśmy głęboko przekonani, że tą drogą wzbogacimy SLD, że dzięki SPP SLD będzie mógł pokazać, że jest formacją lewicową zdolną i gotową myśleć nie tylko „dojutrkowo” ale i strategicznie, że jest w niej miejsce dla odważnych, śmiałych poszukiwań ideowych i programowych. Prezentowanie SLD jako organizmu żywego intelektualnie w kwestiach ideowych mogło działać tylko na korzyść Sojuszu. Niestety, inicjatywa nasza została brutalnie i ostentacyjnie storpedowana przez krajowe kierownictwo SLD

W porozumieniu z prawnikami Zarządu Krajowego dopełniliśmy wymogów formalnych i wszystko wskazywało na to, że rejestracja Platformy przez ZK SLD będzie bezproblemowa. Stało się jednak inaczej. Od lipca 2019 r. Zarząd Krajowy „nie znalazł” czasu, aby nad tym wnioskiem się pochylić. Nie tylko formalne wystąpienie Komitetu Założycielskiego do Zarządu Krajowego SLD pozostało beż żadnej odpowiedzi. Również dwa kolejne monity do Przewodniczącego SLD i do Sekretarza Generalnego spotkał ten sam los: ZERO reakcji, ZERO odpowiedzi. Chyba, że za odpowiedź należy uznać wykreślenie w projekcie statutu nowej partii instytucji platform programowych w ogóle. Nastąpiło to w czasie, gdy wniosek SPP i monity w tej sprawie od pół roku leżały na biurkach Przewodniczącego i Sekretarza Generalnego. Oczekując na decyzję ZK podjęliśmy prace organizacyjne, zarysowaliśmy plan przyszłych działań Platformy, sformułowaliśmy w stosownym czasie nasze programowe postulaty do Programu Wyborczego LEWICY, a ostatnio ogłosiliśmy nasz najważniejszy dokument: „Manifest Programowy. Nasza wizja społeczeństwa i państwa przyszłości”. Również te propozycje nie spotkały się z żadną reakcją ze strony adresatów. Jeszcze do niedawna Zarząd Krajowy mógł podjąć decyzję o rejestracji SPP SLD. Wówczas, zgodnie ze statutem nowej partii, SPP mogłaby dalej działać. Tak się nie stało. A więc z chwilą rejestracji przez sąd statutu nowej partii SPP SLD utraciła formalne podstawy prawne do działania. Idea utworzenia platformy programowej SLD została z zimną krwią zamordowana przez kierownictwo partii.

Wyrażam zawód i głębokie rozczarowanie z powodu sposobu, w jaki potraktowana została nasza inicjatywa przez władze krajowe SLD. To prawda – nie kierowaliśmy się obowiązującym dzisiaj w SLD wyrachowanym pragmatyzmem. Naszym celem nie były mandaty radnych czy posłów ani fotele ministerialne. Kierowała nami czysta idea lewicowa. Kierownictwo partii nie miało cywilnej odwagi odmówić rejestracji SPP, powiedzieć wprost, że idei i celów SPP nie podziela i uważa za szkodliwe dla partii. Zachowanie kierownictwa SLD nie można nazwać inaczej jak wyraz jego buty i arogancji wobec postaw ideowych, wobec inicjatyw „terenu”. To było gorszące lekceważenie nie tylko dwudziestu zaangażowanych ideowo członków SLD, ale również prawie pół tysiąca ludzi lewicy z całej Polski. Było ono jaskrawym zaprzeczeniem demokracji, którą ta partia miała w nazwie. W moich oczach swoim stosunkiem do wrocławskiej inicjatywy powołania statutowej platformy programowej staro-nowe kierownictwo partii zdyskredytowało się całkowicie obnażając brak kompetencji moralnych i merytorycznych do kierowania demokratyczną partią polityczną. Dlatego nie mogę mieć zaufania do formuły nowej partii lewicowej forsowanej przez to gremium.

.

Z wyżej wymienionych powodów nie mogę podpisać deklaracji o przystąpieniu do frakcji SLD partii Nowa Lewica. Swój status – wobec rozbieżnych interpretacji konsekwencji niepodpisania deklaracji „frakcyjnej” przez członków SLD – określam jako stan zawieszenia członkostwa. Mam nadzieję, że przed zaplanowanym na październik Kongresem dojdzie do konwencji partyjnej, która naprawi kardynalne błędy aktualnego statutu i która zmieni kierownictwo partii. Ale nadzieja ta zawisła na cienkim bardzo włosku.

Oczywiście, nawet gdy własną decyzją lub decyzją władz nowej partii pozostanę poza nią zawsze będę członkiem lewicowej społeczności i zawsze wspierać będę wszystkie działania na rzecz tworzenia nowoczesnej, skutecznej lewicy XXI wieku.

Lewica nie zaśpiewa w chórze PO

Przyjmując zaproszenie Morawieckiego do rozmów na temat Krajowego Planu Odbudowy, formułując szereg prospołecznych warunków jego akceptacji Lewica wywołała falę nieukrywanej wściekłości w innych partiach opozycyjnych – zwłaszcza Platformy Obywatelskiej. Jest to zrozumiałe: Lewica ukradła Platformie show, jakim miała być jutrzejsza debata sejmowa. Oskarżanie o zdradę, haniebny czyn, wykluczanie z grona partii prodemokratycznych – to tylko niektóre epitety, jakie posypały się na głowę liderów Lewicy. Czy zasłużenie? Śmiem wątpić.

Lewica nie zaśpiewa jutro w chórze Platformy Obywatelskiej. Nie zaśpiewa też w chórze Ziobry i Kaczyńskiego. Zaśpiewa własnym głosem, w chórze większości Polaków, którzy chcą być w Unii Europejskiej i którzy gotowi są przyjąć, wespół z innymi europejskimi narodami współodpowiedzialność za jak najlepsze wykorzystanie środków z Europejskiego Funduszu Odbudowy.

Przyznam się, że podejmując rozmowy z Morawieckim Klub Parlamentarny mi zaimponował. Nie chodzi tu przecież o jakąś „zwykłą”, krajową ustawę. Mało tego – horyzont czasowy tej ustawy może okazać się daleko większy niż horyzont władzy PiS. Nie znam kuluarów rozmów klubów opozycyjnych w tej sprawie, ale właśnie biorąc pod uwagę przedmiot ustawy, jej gospodarcze i społeczne znaczenie oraz długoletnią perspektywę jej skutków Lewica zachowała się i racjonalnie i odważnie zarazem.

Jak potoczyłaby się jutrzejsza debata bez tego porozumienia? Wszystkie partie opozycyjne zaatakowałyby PiS, rząd i Prezydenta, formułując setki, nie można wykluczyć, że sprzecznych ze sobą propozycji, po czym wszystkie grzecznie zagłosowałyby za rządowym projektem ustawy. Nie wyobrażam bowiem sobie, aby którakolwiek z proeuropejskich, prodemokratycznych partii podniosłaby rękę przeciwko temu projektowi. To już lepiej byłoby gdyby wszystkie partie opozycyjne konstruktywnie odpowiedziały na zaproszenie premiera. Nie byłoby wówczas oskarżeń o zdradę, zawiści czy zwykłej irytacji. Przecież chodzi o przyszłość Polski liczoną w dekadach.

To nie Lewica nie dogadała się z Morawieckim, ale to Morawiecki przyjmując wszystkie postulaty Lewicy z nią się dogadał.

Przed Lewicą staje jednak teraz bardzo trudne zadanie udowodnienia w krótkim okresie, że przyjmując zaproszenie Morawieckiego nie przyjęła też roli pożytecznego idioty PiS, że ani na milimetr nie odstąpiła od antypisowskiego frontu.

Zadanie nie będzie łatwe, gdyż przeciwko sobie będzie miała zapewne wszystkie neoliberalne media. Ale może to i lepiej: Lewica dostanie w ten sposób szansę na jeszcze bardzie wyraziste wyartykułowanie swojej roli w społeczeństwie i na scenie politycznej.

Prawdziwa katastrofa na lewej flance polskiej sceny politycznej nastąpi wówczas, gdy Lewica temu zadaniu nie podoła.

List otwarty do KP „Lewica”

Wciąż toczy się dyskusja czy lewica powinna poprzeć w Sejmie rządowy projekt ustawy ratyfikującej decyzji Rady w sprawie systemu zasobów własnych Unii Europejskiej. Uważam, że taki projekt lewica poprzeć powinna, ale nie bezwarunkowo. Przychylam się tu do opinii, że to rząd zabiegać powinien o zdobycie parlamentarnej większości dla swojego projektu. Warunkowość oparcia ze strony lewicy, czy też całej sejmowej opozycji jest jak najbardziej uzasadniona. Codzienna praktyka pokazuje z jaką wręcz frywolnością rządzący odnoszą się dzisiaj do przepisów normujących gospodarowanie środkami publicznymi, z jaką łatwością wykorzystują je do budowania swojej i swoich rodzin potęgi finansowej. Ostatnim, skandalicznym przykładem jest odmowa Polskiej Fundacji Narodowej, jednego ze sztandarowych projektów rządu PiS, o wartości na dzisiaj ponad 600 mln złotych poddania się badaniom Najwyższej Izby Kontroli. Ile jeszcze jest takich fundacji, funduszy i innych podmiotów, do których wyprowadzane są środki budżetowe i środki przedsiębiorstw zarządzanych przez przedstawicieli rządu, i które uznają się za zwolnione od kontroli najwyższego organu kontroli państwa?

W pełni zasadne jest więc moim zdaniem uwarunkowanie poparcia opozycji dla wspomnianego rządowego przedłożenia od ustalenia zasad tworzenia i funkcjonowania Krajowego Planu Odbudowy, który ma być odpowiedzialny za realizację na szczeblu krajowym NextGenerationEU – największego w historii pakietu środków na rzecz ożywienia gospodarki. Chciałem jednak zwrócić uwagę na inny problem – nie mniej doniosły, o którym jednak zwykło się zapominać. Rzecz idzie o system kontroli wydatkowania środków unijnych. Jeszcze za czasów rządów PO przyjęto fatalne moim zdaniem rozwiązanie lokujące jednostkę odpowiedzialną za sporządzenie „rocznego podsumowania dotyczącego dostępnych audytów i deklaracji”, czyli de facto dokumentu potwierdzającego wiarygodność wydatkowania unijnych środków w Polsce w Ministerstwie Finansów. Mógł rząd, śladem niektórych innych państw, podjąć decyzję o przekazaniu tych kompetencji Najwyższej Izbie Kontroli, ale zdecydował inaczej, według zasady: nikt tak dobrze nas nie oceni jak my sami.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości poszedł dalej. Wyjął procedury poświadczenia wiarygodności z Ministerstwa Finansów i powołał z hukiem Międzyresortowy Zespół do spraw Funduszy Unii Europejskiej, któremu przewodniczy minister funduszy i polityki regionalnej. Europejski Trybunał Obrachunkowy co rok publikuje obszerny raport z badania wykonania budżetu Unii Europejskiej, w tym z badania wiarygodności wydatków. Ale 80% budżetu unijnego realizowane jest na szczeblu krajowym. Konia jednak z rzędem temu, kto na stronach rządowych znajdzie publikację „Rocznego podsumowania…” jakie rząd polski zobowiązany jest dostarczać Komisji Europejskiej w ramach wspólnej kontroli budżetu unii. Prawdą jest też, że nikt o taką publikację nie woła.

NextGenerationEU jest programem nie tylko o olbrzymiej wartości, ale również oryginalnym, gdyż po praz pierwszy wprowadzi do obrotu środki pozyskane z pożyczek zaciągniętych solidarnie przez państwa członkowskie – w znacznej części na rzecz wsparcia różnych podmiotów gospodarczych. Pociągnie to za sobą nieuchronnie nowe problemy związane z systemową kontrolą wydatkowania tych środków.

Dlatego uważam, że Lewica swoją zgodę na ratyfikację właściwego rządowego projektu ustawy bezwzględnie uwarunkować powinna od:

  1. Wprowadzenia do Krajowego Planu Odbudowy szczegółowych i konkretnych zapisów odnoszących się do systemu kontroli wydatkowania tych środków.
  2. Wyznaczenia Sejmowej Komisji Kontroli Państwowej zadania bieżącego monitorowania procesu kontroli środków w ramach NextGenerationEU.
  3. Niezwłocznego zlecenia wydania opinii prawnej w sprawie uznania środków z NextGenerationEU za środki publiczne, co jest warunkiem rzetelnego audytu wykorzystania tych środków.

Niezależnie od powyższego proponuję, aby KP Lewica wystąpił do Kolegium Najwyższej Izby Kontroli o:

  1. Uwzględnienie w Strategii Kontroli NIK zadania „Kontrola tworzenia i realizacji Krajowego Planu Odbudowy”.
  2. Przeprowadzenia audytu „rocznych podsumowań dotyczących dostępnych audytów i deklaracji”, jakie rząd polski jest zobowiązany corocznie przedkładać Komisji Europejskiej.

Być może stanowisko KP Lewica nie będzie ważyło na decyzji Sejmu, ale przecież liczy się również opinia publiczna.