Na lewo patrz!

Nie ukrywam satysfakcji. To, o czym pisałem od niemal dwóch lat zdaje się przybierać realne kształty. Chodzi oczywiście o jasny w politycznym i społecznym przekazie udział lewicy w wyborach parlamentarnych. Nareszcie powstaje lewicowa koalicja wyborcza. Wprawdzie jest to dla SLD rozwiązanie „drugiego wyboru”, ale jestem przekonany, że w dłuższej, a może i w bardzo krótkiej perspektywie zbawienne.

Kierownictwo SLD w Warszawie zafascynowane było taktyką „przyklejania” się SLD do silniejszego. Wybory samorządowe, zwłaszcza we Wrocławiu, w kąt odesłały wszystkie inne opcje. Obowiązywało rozumowanie: udało się w wyborach samorządowych we Wrocławiu – uda się w wyborach parlamentarnych w kraju. Nie uda się – i bardzo dobrze.

Nieoczekiwanie przed polską lewicą pojawiła się unikalna szansa powrotu na arenę polityczną. Główna zasługa w tym jest udziałem partii prawicowych: PO, PiS, PSL oraz takich tuzów polskiej lewicy jak Cimoszewicz, Miller, Belka, Liberadzki, chociaż tych ostatnich z odmiennych oczywiście powodów.

Koalicja Europejska przegrała wybory do PE wyłącznie na własne życzenie. Nie prowadziła wspólnej kampanii wyborczej zadowalając się przekonaniem, że ujawnienie paru afer z udziałem PiS wystarczy do wyborów. Aż trudno mi uwierzyć, że nikt w Koalicji Europejskiej nie dostrzegł tego, że PiS do mistrzostwa opanował technikę przekuwania każdego swojego niepowodzenia, każdej afery ze swoim udziałem w sukces w oczach swojego elektoratu. Bo dla PiS tylko ten elektorat się liczy – reszta: opozycja, międzynarodowa opinia publiczna – nie mają żadnego znaczenia. Koalicja nie wykorzystała potencjału wyborczego, który wytworzyła, nie przekonała obywateli, że tworzy się oto nowa jakość na scenie politycznej.

Jedyną partią opozycyjną, która mogła ogłosić sukces był Sojusz Lewicy Demokratycznej, a to głównie za sprawą „czterech tenorów”. Sukces SLD spowodował wielką popularność w środowisku PO tezy, że nie można dopuścić do tego, aby SLD wygrywał „na plecach Platformy”. Może jeszcze Schetyna zacisnąłby zęby i zgodził się na szeroką Koalicję Obywatelską w krajowych wyborach parlamentarnych, gdyby nie przekonanie, że Koalicja tych wyborów wygrać nie zdoła. Schetyna oddał wygraną Kaczyńskiemu już na początku kampanii i powrócił do głoszonej niegdyś koncepcji przemodelowania, wspólnie z PiS, polskiego parlamentu podzielonego na dwa główne, trwałe bloki polityczne: PiS i PO.

Po przegonieniu SLD nikt nie wierzy w szczerość umizgów PO do lewicowego elektoratu. Propagując się jako zalążek bloku centro-prawicowego PSL też odciąć się musiało od lewicy, co uczyniło nadzwyczaj medialnie spektakularny.  O stosunku PiS do lewicy wspominać nie trzeba. Pojawił się więc nieoczekiwanie rodzaj próżni na polskiej scenie politycznej: od hasła „lewica” odsunęli się wszyscy ci, którzy jeszcze niedawno na wyprzódy kokietowali lewicowych wyborców.

I w tej sytuacji powstaje wyborcza koalicja LEWICA. W tym układzie: SLD, Wiosna, Razem jako trzon LEWICA jest nową jakością na polskiej scenie politycznej. Znowu – jak w wyborach do Parlamentu Europejskiego – pojawia się możliwość wykorzystania efektu synergii, to jest powiększenia elektoratu ponad arytmetyczną sumę elektoratów poszczególnych koalicjantów. Koalicja powstaje i jednocześnie staje wobec olbrzymiej odpowiedzialności za przyszłość polskiej lewicy, ale także przed olbrzymią szansą. LEWICA mam moim zdaniem szansę sięgnąć nie tylko po część „lewoskrętnego” elektoratu PO, ale również PSL – jeżeli odwoła się do lewicowych tradycji ruchu ludowego. Zamiast więc wylewać gorzkie żale na PO i PSL powinna koalicja nawiązywać kontakt ze wszystkimi, którzy dostrzegają konieczność powrotu lewicy do parlamentu, a którzy nie dostrzegają takiej możliwości w dotychczasowym układzie partyjnym. Ma też szansę LEWICA zmobilizować tą część lewicowego elektoratu, który do tej pory, nie mając wiary w skuteczność, pozostawał w dniu wyborów w domu.

Aby jednak wykorzystać efekt synergii spełnione być muszą pewne warunki. Podstawowym jest ten, że koalicja LEWICA musi udowodnić, że tworzona nowa jakość polityczna nie będzie efemerydą, że będzie rozwiązaniem trwałym – przynajmniej w perspektywie najbliższej kadencji parlamentu. Stąd kwestia klubu parlamentarnego, jego kierownictwa i relacji z poszczególnymi partiami winna być szybko ustalona i ogłoszona.

Drugim warunkiem jest przekaz programowy. Na trzy miesiące przed wyborami trudno będzie prawdopodobnie o kompleksowy, wspólny, lewicowy program alternatywny dla Polski. Spodziewam się, że program koalicji LEWICA nie wykroczy poza horyzont najbliższych czterech lat. Jednakże w trakcie kampanii LEWICA musi zadeklarować podjęcie wspólnych działań na rzecz przygotowania i zaprezentowania Polakom swojej wizji społeczeństwa i państwa, w obliczu wewnętrznych i zewnętrznych wyzwań.

I trzecia wreszcie sprawa. Obecna chwila jest prawdopodobnie ostatnią, w której lewicowa koalicja ma szansę na przekroczenie zaczarowanych 8 %. Dlatego musi być jak najszersza. Nie powinna być zamknięta na żadną opcję, która uważa się za lewicową i demokratyczną. W tym kontekście niepokoić musi brak w dotychczasowej koalicji Polskiej Partii Socjalistycznej. Kto nie chce? PPS czy koalicja?

Próżnia polityczna w którą wkracza koalicja LEWICA spotyka się ze społecznym zapotrzebowaniem na autentyczną lewicę w polskim parlamencie. Tej szansy nie wolno zmarnować. Na lewo patrz!

Aneks

Jak dzisiaj (22.07.2019) się dowiedziałem Polska Partia Socjalistyczna przystąpiła do koalicji LEWICA. To bardzo dobra wiadomość.

Zadanie dla lewicy

Z całego serca życzę niepełnosprawnym i ich opiekunom sukcesu ich heroicznej akcji protestacyjnej w Sejmie. Heroicznej również dlatego, że tak naprawdę walczą oni o ludzkie oblicze władzy publicznej w Polsce, o praktyczny wymiar takich haseł jak demokracja, humanizm, społeczna solidarność. Nie ma co się oszukiwać – obecna sytuacja osób niepełnosprawnych obciąża wszystkie rządy po 1989 roku.  Znamienne wyznanie Pani Ochojskiej:

Ale tak sobie myślę, co by to było, gdybym urodziła się w tych czasach. Bo urodziłam się w PRL, w bardzo biednej rodzinie, a jak miałam roczek zachorowałam na polio. I mimo tego, że moi rodzice nie mieli pieniędzy, przeszłam całe skomplikowane leczenie, liczne operacje i mnóstwo rehabilitacji. Dostałam to wszystko od państwa. Bynajmniej nie twierdzę, że „za komuny było lepiej”, ale prawda jest taka, że wówczas osoby niepełnosprawne na taką pomoc mogły liczyć.”

Pomińmy ten charakterystyczny i powszechny dość dysonans:  „nie było lepiej” ale „było lepiej” – takie czasy, ale prawdą jest, że w nowej rzeczywistości ustrojowej nie wypracowano jak dotąd skutecznej, powszechnie akceptowalnej polityki państwa wobec osób niepełnosprawnych. Hasła: „im mniej państwa tym lepiej” gorliwie wdrażane przez wyznawców zbawiennych skutków niewidzialnej ręki rynku z całą okrutnością dotknęły między innymi osób niepełnosprawnych. Oczywiście w sposób szczególny obecna sytuacja obciąża PiS, gdyż to jego aktywiści – dziś decyzyjni ministrowie, prezydencji, zachęcali ich w trakcie podobnego sejmowego protestu w 2014 roku : „głosujcie na nas, a spełnimy wszystkie wasze postulaty”. To, że dzisiaj PiS złapał się we własną pułapkę legendy o „cudzie gospodarczym” obchodzi mnie mniej. O wiele istotniejszy jest moralny wydźwięk tej sytuacji: PiS  nie cofnie się przed żadnym oszustwem dla zdobycia głosów wyborców. A to jest o wiele groźniejsze gdy partia Kaczyńskiego nie jest już w opozycji, ale dysponuje całym arsenałem władzy administracyjnej, sądowej i medialnej.

Miarą bezradności PiS, ale zarazem zwierciadłem jego czarnej duszy jest przy tym pomysł premiera Morawieckiego „daniny solidarnościowej”, z której mają być pokrywane koszty realizacji postulatów protestujących. Jakie to sprytne: odbieramy bogatszym aby dać biednym, solidarność, rozwiązanie problemu! Ale przecież nie o to chodzi! Rzecz w tym, że państwo powinno rozwiązywać problemy osób potrzebujących po pierwsze systemowo, a po drugie z wyprzedzeniem a nie pod społecznym przymusem.  Gdy pojawi się problem osób bezdomnych, to Morawiecki wprowadzi kolejną daninę?

Polska potrzebuje kompleksowego programu pomocy publicznej dla osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Program taki winien powstać w ścisłej współpracy z tymi środowiskami. Wspaniały temat i zadanie dla lewicy. Janina Ochojska mimowolnie wskazała kierunek.

W imię czego?

Świat się kurczy. Pokonanie drogi Warszawa – Tokio czy Warszawa – Lima, to kilka, kilkanaście godzin, a Internetem – kilka sekund.   Telewizja dociera do najodleglejszych zakątków, do najbardziej izolowanych społeczności. Telefonia komórkowa jest prawie wszędzie i powszechnie dostępna. Internet szaleje.

Świat się wyczerpuje. A właściwie wyczerpują się zasoby Ziemi . Nie chodzi tu tylko o paliwa (gaz, ropa), ale o szereg pierwiastków niezbędnych dla przemysłu i elektroniki.

Mógłby ktoś powiedzieć, że zawsze tak było, zawsze prorokowano wyczerpanie się zasobów, a przecież zawsze ludzkość jakoś sobie radziła: przez rozwój nauki i technologii. Zawsze ale nie dzisiaj, gdy mamy do czynienia z gwałtownie rosnącą liczbą ludności.

Świat się rozrasta. A właściwie dynamicznie rośnie liczba Ziemian.  O ile w 1950r, Ziemię zamieszkiwało około 2,5  mld ludzi, to prognozy demograficzne na 2050 mówią o 10 mld.

I wreszcie, mimo osiągnięć naukowych, mimo rosnącej gospodarki, świat coraz bardziej się rozwarstwia.

Nie pozostawia złudzeń w tym względzie najnowszy raport międzynarodowego stowarzyszenia OXFAM „Reward work not wealth” (Nagradzać pracę nie bogactwo), http://oxfam.org  poświęcone właśnie kwestiom nierówności we współczesnym świecie a kolportowanym podczas ostatniego Światowego Forum Ekonomicznego w Davos.  Konkluzje Raportu są następujące:

  1. W ubiegłym roku odnotowano największy wzrost liczby miliarderów w historii, jeden miliarder przybywa co dwa dni. Obecnie na świecie jest 2043 miliardów miliarderów. Dziewięciu na dziesięciu to mężczyźni.
  2. W ciągu 12 miesięcy bogactwo tej elitarnej grupy wzrosło o 762 miliardy dolarów. To wystarczy, aby siedmiokrotnie zlikwidować skrajne ubóstwo.
  3. W okresie od 2006 do 2015 r. dochody zwykłych pracowników wzrosły średnio zaledwie o 2% rocznie, podczas gdy majątek miliarderów wzrósł o prawie 13% rocznie – prawie sześć razy szybciej.
  4. 82% wzrostu globalnego bogactwa w ostatnim roku był udziałem 1% populacji, podczas gdy dolna (pod względem majątku) połowa ludzkości nie odnotowała żadnego wzrostu.
  5. Najnowsze dane z Credit Suisse pokazują, że 42 osoby na świecie mają teraz takie same majątki jak dolne (pod względem majątku)  3,7 miliarda ludzi, a 61 osób posiada to samo co dolna (pod względem majątku) połowa populacji.
  6. Trzech najbogatszych ludzi w Stanach Zjednoczonych ma takie same bogactwo jak dolna (pod względem majątku) połowa populacji USA (około 160 milionów ludzi).

Najważniejsza konkluzja zawarta jest jednak w podtytule tego Raportu. Głosi  ona: „ Aby przezwyciężyć kryzys nierówności musimy  budować ekonomię dla zwykłego człowieka pracy a nie dla bogatych I wpływowych”.

Nie jest to jedyny głos wołający o konieczność rewizji zasad i celów światowej gospodarki.  W kryzysie imigracyjnym, który ostatnio dotknął Stany Zjednoczone i Europę upatrywać można nowej jakości największego współczesnego konfliktu: konfliktu pomiędzy bogatą Północą i biednym Południem. Biednym, bardzo biednym, ale już nie głupim, nie nieświadomym swoich praw do godnego życia. Fala uchodźców ekonomicznych jest swoistą odpowiedzią Południa na amerykańską doktrynę globalizacji, wskazując na elitarny charakter jej efektów ekonomicznych. Proste rezerwy globalizacji wyczerpują się i dla wielkiego kapitału staje się ona coraz mniej atrakcyjna. Stąd ostry zwrot w polityce Stanów Zjednoczonych (i ich pomniejszych satelitów) ku nacjonalistycznemu protekcjonalizmowi. Sytuacja staje się paradoksalna: ojciec i matka globalizacji: Stany Zjednoczone odwracają się od niej, a bronią jej ogólnych zasad Prezydent Indii i Premier Chin – przywódcy dwóch najdynamiczniej rozwijających się gospodarek na świecie.

Raport OXFAM to kolejny głos skłaniający do refleksji czy możliwa i wskazana jest kontynuacja neoliberalnych zasad gospodarczych. Wśród charakterystycznych cech współczesnej gospodarki kapitalistycznej na trzy należy zwrócić uwagę szczególną : permanentne utrzymywanie stanu nadprodukcji, mnożenie potrzeb oraz rozwiązywanie powstałych przez to sprzeczności ekonomicznych i społecznych drogą zbrojnych konfliktów o mniej lub bardziej globalnej skali. Czy ta droga nie ma końca? – To pytanie retoryczne. Ma. I wszystko wskazuje na to, że jest on coraz bliżej.

Czy polska lewica ma jakiś swój stosunek do tych geopolitycznych procesów?   Jeśli ma, to starannie z nimi się kryje. A przecież to ten stosunek, a nie szyldy czy pieczątki decydować będą o tym, co społeczeństwo uzna za swoją lewicę.

Wszędzie dookoła słychać słowo: lewica. Najczęściej w ustach prawicowych polityków  i specjalistów od PR. „Ten jest z lewicy, a tamten już z nie”. „ Lewica dobra, lewica zła”.” Lewica to, lewica tamto”. Itp. itd.  Cóż jednak znaczy to słowo dzisiaj,  dawno już za progiem XXI wieku, zwłaszcza dla młodych pokoleń, dla których stan wojenny i powstanie styczniowe zlewa się w jedną historyczną mgłę? Sojusz prezentuje się jako największa partia lewicowa. Nobles oblige. Taka partia nie tylko jest predestynowana, ale wręcz oczekiwać od niej należy, że w tym ogólnym chaosie pojęciowym, coraz trudniej zrozumiałym dla obywateli, wobec niespotykanych wyzwań cywilizacyjnych, z którymi będziemy musieli zmierzyć się raczej wcześniej niż później, że ta partia ogłosi własny kanon lewicowości w Polsce na dziś i jutro. Innymi słowy nie byłoby od rzeczy, aby ze strony SLD wyszedł następujący przekaz: „Wobec takich to a takich wyzwań stojących przed Polską i światem, Sojusz Lewicy Demokratycznej uznaje się za partię lewicową gdyż: po pierwsze, po drugie, po trzecie…

Innymi słowy: to my zdefiniujmy swoją lewicowość a nie pozwólmy, aby to  pojęcie używane było przez prawicę, najczęściej w formie kija bejsbolowego,  do swobodnego formatowania sceny politycznej pod swoje potrzeby i cele. W tych kanonach lewicowości mieści się również kwestia wielokulturowości – jako nieuchronnego procesu globalizacji. Miałem otóż niedawno sposobność przekonywania jednego z lokalnych działaczy SLD do konieczności jasnego opowiedzenia się w tej sprawie. „W kampanii wyborczej to nie byłoby taktyczne” – usłyszałem.  I w tym tkwi najpoważniejszy problem największej polskiej partii  lewicowej. To ona powinna odpowiedzieć sobie na pytanie: w imię czego zawraca ludziom głowę, w imię czego angażuje się w polska politykę.

„Razem” czyli co?

Zachowanie się przedstawicieli partii „Razem” oraz ich krzykaczy podczas obchodów Święta Pracy w Warszawie, jakkolwiek wyglądać może na bulwersujące, skandaliczne –  mnie nie zaskakuje.

Partia „Razem” pojawiła się na polskiej scenie politycznej nagle, wyciągnięta z niebytu przez media i wykreowana na alternatywę dla SLD w ostatnich 3 tygodniach kampanii wyborczej do Parlamentu w 2015r. Od tego czasu w polskiej polityce działo się wiele, ale reakcje „Razem”, finansowanej z budżetu państwa były słabo widoczne. Do dzisiaj. Dzisiaj partia ‘Razem” znowu jest na topie. Znowu „przyłożyła” SLD.

„Partia „Razem” ostentacyjnie odwróciła się d..ą do SLD w szczególnym momencie. Z jednej strony nigdy dotąd nie było w Polsce tak wysokiego poziomu zagrożenia dla podstawowych zasad i wartości demokracji. Nigdy dotąd Polska nie była tak blisko narodowo-socjalistycznej dyktatury. Wczorajsze haniebne wystąpienie Prezydenta Polski wzywające „prawdziwych Polaków” do stygmatyzowania „nieprawdziwych Polaków” za sprawą poglądów ich ojców i dziadów nie ma precedensu w całej polskiej historii. Jest tak naprawdę wstępem do polskiej „nocy kryształowej”. Wydawać by się więc mogło, że każda partia deklarująca swoją lewicowość  rozpaczliwie wręcz szukać powinna antyprawicowych porozumień, sojuszy, zbierać skrupulatnie siły, pokazywać Polsce, że jest realna dla szaleństw PiS alternatywa. Hierarchia celów wydaje się oczywista. Okazuje się, że nie dla partii „Razem”.

W sytuacji, gdy różne sondaże wskazują, że w przyszłym parlamencie znajdzie się SLD, a dla „Razem” miejsca nie będzie, zamiast budować wspólny front „Razem” krzyczy: „Znajdzie się cela dla Leszka Millera” i obrzuca Sojusz tyleż niewybrednymi co głupimi epitetami. Alternatywa jest tu według mnie następująca. Albo „Razem” zastopowanie SLD w wyborach parlamentarnych, pozyskanie kilku wyborców z PiS i zdobycie upragnionych mandatów poselskich uznała za ważniejsze od nadrzędnych interesów kraju i lewicy, albo – co nie wydaje mi się nieprawdopodobne – „Razem” potwierdza swój par excellence agenturalny charakter. Pojawia się na scenie wówczas, gdy trzeba lewicę osłabić. W tym przypadku trzeciej możliwości nie ma. Tak, czy inaczej dyskredytuje to „Razem” jako partię rzeczywiście lewicową.

„Razem” pozyskała wielu wartościowych, ideowych ludzi. Pewnie teraz mają oni problem: czy popierać spektakularne,  rozłamowe akcje Pani M.Z. czy odciąć się od nich na rzecz wspólnego, antypisowskiego frontu wyborczego.

Co robić powinien w tej sytuacji SLD? Powinien wiernie stać myślą i czynem przy haśle: „Dzisiaj nie ma wroga na lewicy!” wznosząc się ponad miałkie grono kierownicze „Razem”.

Wola wspólnego działania na rzecz powstrzymania procesu utrwalania się w Polsce narodowo-socjalistycznej dyktatury powinna być dzisiaj, oprócz wspólnych, uniwersalnych lewicowych idei, głównym kryterium polskiej lewicowości anno domini 2017.

Truchtająca lewica

Rozmawiałem niedawno z pewnym działaczem SLD, zadeklarowanym człowiekiem lewicy. Zapytałem go o opinię o mojej idei DEKOMERCJALIZACJI ( patrz wpis: „Jak i kogo wybierać”, 15.02.2017) procedur wyborów władz publicznych w Polsce. Reakcja była jednoznaczna, nacechowana trudno skrywanym pobłażaniem: „-tego się nie da zrobić,” „-to niemożliwe, nierealne” itp.

Jeszcze jedno potwierdzenie, że powodem obecnego głębokiego kryzysu lewicy jest brak woli i/lub umiejętności sięgania po rzeczy niemożliwe (dla innych). Brak woli i/lub umiejętności ukazywania, że to, co korzystne dla ludzi i państwa a dla innych niemożliwe, my – lewica – potrafimy zrealizować. Całkowita defensywa , skazywanie lewicy na rolę paprotki przy stole innych, listek figowego polskiej „demokracji”. Być może kolejne wybory przyniosą upragnione przekroczenie magicznego progu 5% i zdobycie kilku mandatów w Sejmie. Odtrąbiony zostanie olbrzymi sukces, który w istocie tylko przedłuży trwającą od dwudziestu lat agonię polskiej lewicy.

Tym bardziej więc pisać i mówić należy o rzeczach uznanych za niemożliwe, ale przecież możliwych, choćby było to tylko „wołaniem na puszczy”. Dzisiaj kolejny problem.

Prawie bez echa przeszła przez polską prasę bardzo ważna moim zdaniem informacja o ustaleniach The Observer. Gazeta ta ujawniła otóż szczególne związki amerykańskiego miliardera Roberta Mercera z liderem brytyjskich eurosceptyków Nigelem Farage’em. Mercer jest największym sponsorem kampanii prezydenckiej Trumpa. Okazało się jednak, że w niedalekiej przeszłości w sposób szczególny wsparł swojego brytyjskiego przyjaciela Farage’a. Udostępnił mu otóż, za pośrednictwem jednej ze swoich spółek, wartą około 8 mln USD usługę informatyczna polegającą na dostarczaniu zwolennikom Brexitu argumentów mających przekonać wahających się. Rzecz w tym, że te porady były spersonalizowane, z wykorzystaniem metody tworzenia olbrzymich osobowych baz danych i określania profilu psychometrycznego użytkownika Internetu przez analizę jego aktywności w sieci. Twórcą takiej metody jest młody naukowiec polskiego pochodzenia Michał Kosiński. Według Kosińskiego jego model pozwala na określenie, na podstawie 150 lajków na FB, profilu osoby lepiej niż współmałżonek, a analiza 300 lajków na poznanie danej osoby lepiej niż ona sama. Prawda, czy nie, metoda Kosińskiego wykorzystana przez Mercera sprawdziła się w przypadku Brexitu, kampanii wyborczej Trumpa i już pojawiły się zapowiedzi wykorzystania jej w kampaniach wyborczych w Niemczech i we Francji. Pomoc Mercera nie została (choć powinna była) zgłoszona do komisji wyborczej Wielkiej Brytanii – ale to już zmartwienie Brytyjczyków. Niech sobie dociekają, na ile jedno z ugrupowań politycznych korzystało z niedozwolonej pomocy, na ile naruszono normy prawne czy etyczne, na ile społeczeństwo zostało zmanipulowane.

Nie sposób jednak czytając te doniesienia nie wspomnieć czarnej internetowej kampanii PiS w trakcie kampanii wyborczej Prezydenta RP i parlamentarnej. Jeśli wierzyć Internetowi PiS uruchomił armię (podobno płatnych) hejterów , którzy zalewali internetowe debaty potokami brzydko cuchnącej cieczy. I czynią tak do dnia dzisiejszego.

Kiedy wybuchła internetowa rewolucja wydawało się, że swobodny, szeroki i szybki dostęp do informacji będzie tym czynnikiem, który zdecydowanie przyspieszy tworzenie się społeczeństwa obywatelskiego, przyda tej szlachetnej idei nowych impulsów. Okazało się jednak, że ta niewątpliwa zdobycz cywilizacyjna w pierwszej kolejności  wykorzystana została w celach wręcz przeciwnych: do mniej lub bardziej wyrafinowanej manipulacji opinią publiczną. Narzędzia informatyczne bazujące na informacjach zgromadzonych w Internecie stały się poważnym zagrożeniem dla demokracji.

Realność takiego zagrożenia poświadcza również bardzo ciekawa praca Emmy Briant „ Propaganda a zwalczanie terroryzmu: strategia dla globalnych zmian” *)

Spoglądając w przyszłość rysuje się więc szereg pytań zasadniczych.

– Czy w swojej wizji społeczeństwa i państwa jutra lewica dostrzega ten problem?

–  Czy jest w stanie zaproponować takie działania, które z Internetu uczyniłyby dźwignię demokracji, a nie jej zagrożenie?

Czy lewica potrafi  zaproponować rozwinięte formy demokracji w maksymalnym stopniu wykorzystujące model demokracji bezpośredniej,  korzystający z technik i zasobów internetowych, ograniczając tym samym formy demokracji przedstawicielskiej?

– Czy wreszcie lewica tylko potulnie truchtać będzie – jak dotychczas – za prawicą, która bez żadnych skrupułów wykorzystuje Internet do swoich celów naginając prawo lub wykorzystując zapóźnienie prawa w stosunku do procesów cywilizacyjnych?

 

———————–

*) Emma Briant, 'Propaganda & Counterterrorism: Strategies for Global Change’ Manchester University Press (April 2015),

Wyobrazić niewyobrażalne

Wyżywanie się na rzeczywistości to dzisiaj łatwizna. Wykazywanie głupoty, niekompetencji, nieodpowiedzialności grupy trzymającej władzę nie wymaga zbytniego wysiłku.  Gdzie nie spojrzeć – tam sprawa, afera, odjazd zupełny. Istota polskiego problemu doby obecnej ma naturę dualną.  Z jednej strony to lawina tych wynaturzeń. Jedno spycha ze stron gazet czy monitorów komputerowych drugie, włazi drzwiami i oknami. Czy dzisiaj ktoś pyta o aferalne związki ministra Ziobry et consortes z defraudacją unijnych pieniędzy? Czy ktoś podnosi skandaliczną rozprawę szefostwa MON z generalicją, czy medialne praktyki „odbitej” TVP i Polskiego Radia, przy których programy informacyjne lat 80-tych jawią się jako szczyt obiektywizmu poruszają szersze kręgi społeczne?  Czy budzi się jakaś głębsza społeczna refleksja nad wyposażeniem IPN w nowe kompetencje – orzekania komu należy obniżyć legalnie nabyte świadczenia emerytalne, a komu nie? Chuligaństwo ministra sprawiedliwości i jego zastępców wobec sędziów, prokuratorów i adwokatów jest bezkarne. Społeczeństwo przytłoczone tym potokiem nieprawidłowości i nieprawości obojętnieje, traci wrażliwość. A przecież jeszcze kilka lat temu każda z takich afer z osobna trzęsła by rządzącym obozem.  Nie ulega wątpliwości, że PiS jest szkodnikiem, że na PiS-owską narrację nie może być zgody i czynić należy wszystko, aby ta ponura karta w polskiej historii zamknęła się jak najprędzej. Aby jednak tak się stało, nie wystarczy epatować się „numerami” obecnej władzy. Je trzeba oczywiście spisywać, śledzić, komentować – ale to nie wystarczy. Z lekcji, jaką wszystkim daje PiS wyciągać należy stosowne wnioski. A podstawowym jest ten, że działania PiS mają też ważną, pozytywną stronę.  Strona ta to zwrócenie się PiS do zapomnianej, zepchniętej na margines części polskiego społeczeństwa. Zwrócenie się do rodzin zadłużonych, bez perspektyw rozwoju, kształcenia dzieci, latami oczekujących na wizytę u specjalisty itp itd. Zwrócenie się do bezrobotnych i emerytów dla których dylemat: lekarsdtwo czy żywność jest codziennością. Jednym z efektów (wcale nie ubocznym) polskiej transformacji jest głębokie rozwarstwienie socjalne i społeczne. Patrząc w przeszłość liderów PiS nie mam złudzeń, że to zwrócenie się do wykluczonych, bądź zagrożonych wykluczeniem wynikało z zimnej kalkulacji politycznej. Było wynikiem chłodnej analizy słabych i mocnych punktów nurtu neoliberalnego  a nie wynikało z głębokich przekonań ideowych. Ale było. Oczywiście za dominację kursu neoliberalnego w polskiej polityce odpowiedzialność ponoszą siły polityczne wywodzące się z „Solidarności”, które forsując w 1989 r. Plan Balcerowicza zdradziły swoją bazę społeczną. Nie bez winy jest też lewica. Nie tyle nawet SdRP, ale głównie SLD dało się zwieść mirażom wyrównywania poziomu życia w Polsce w miarę rozwoju kapitalistycznej gospodarki. Bez aktywnej roli państwa okazało się to iluzją. SLD mniej lub bardziej świadomie przyjęła rolę, jaką przyjęli na siebie europejscy socjaliści: „socjalizowania” neoliberalnych pomysłów gospodarczych i ekonomicznych w miarę posiadanych możliwości parlamentarnych. Ma więc za co lewica skupiona wokół SLD bić się dzisiaj w piersi. Niech więc wyborczy sukces PiS będzie kubłem zimnej wody na głowy lewicowych liderów i skłoni ich do intensywnego, śmiałego kreślenia swojej, lewicowej wizji Polski XXI wieku. U źródeł każdego prawdziwego sukcesu politycznego leży zdolność wyobrażenia sobie tego, co na obecną chwilę dla otoczenia jest niewyobrażalne. Nie będzie to łatwe gdyż prezentowanie lewicowej propozycji porządku społecznego i gospodarczego zbiegnie się prawdopodobnie z finansową klapą PiS-owskiego programu powszechnego rozdawnictwa. Notowania SLD oscylują dzisiaj wokół progu 5%. Może się i tak zdarzyć, że bez specjalnego wysiłku, tylko na skutek przyspieszonego moralnego zużycia obecnej władzy SLD próg ten przekroczy i do Sejmu się wczołga. Ale czy  będzie to politycznym sukcesem SLD?

Kto mieczem wojuje…

Banały typu: „historia kołem się toczy”, historia lubi płatać figle” są banałami tylko do chwili zderzenia się z rzeczywistością. Wówczas banałami być przestają, gdyż z reguły stają za nimi bardzo, bardzo poważne problemy.

Zbigniew Ziobro przez lata całe stał w pierwszym szeregu tych, którzy Socjaldemokrację Rzeczypospolitej Polskiej, a zwłaszcza jej lidera Leszka Millera od czci i wiary odsądzali za tzw. „moskiewską pożyczkę”. Z olbrzymim zapałem publicznie chłostali batem lub wręcz okładali pałą moskiewskiej pożyczki SdRP, a później SLD. Przy każdej nadarzającej się okazji, a często i bez, pożyczką tą kłuto w oczy lewicę i jej lidera , chociaż pożyczka ta została rzetelnie zwrócona.

Dzisiaj polskie i zagraniczne media zarzucają Zbigniewowi Ziobrze niepoślednią rolę w pospolitym defraudowaniu publicznych pieniędzy Unii Europejskiej, pieniędzy europejskich podatników. Minister sprawiedliwości, Prokurator Generalny Rzeczypospolitej zamieszany w aferę, którą wyjaśnia OLAF, unijna agencja  prowadząca dochodzenia w sprawie nadużyć na szkodę budżetu UE, korupcji oraz poważnych uchybień wewnątrz instytucji europejskich.  Jak mi wiadomo OLAF nie podejmuje błahych spraw. Wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd!

Ta sprawa POWINNA zostać wyjaśniona do końca i powinny z niej zostać wyciągnięte wszystkie wnioski i konsekwencje polityczne. Powtarzając za Newsweekiem: „Ziobro musi odpowiedzieć”. Dodam, że nie tylko Ziobro, ale on przede wszystkim. Musi odpowiedzieć na pytania i – w przypadku potwierdzenia przez OLAF podejrzeń – ponieść odpowiedzialność. Ale stawiam kasztany przeciw orzechom, że tak się nie stanie. Nie tylko dlatego, że obecnie w Polsce prawo znaczy Ziobro, a Ziobro znaczy prawo. Afera Ziobry, Kurskiego i innych może nie doczekać się należytego finału, gdyż wpisuje się w osobliwą doktrynę, głoszoną przez wielu polityków różnej maści, że patriotyczną powinnością Polski jest „wyciąganie” z Brukseli tyle kasy ile się da. Troska o budżet unijny obca jest generalnie polskim politykom obca. Nie jest mi znana żadna inicjatywa polska, której celem byłoby uszczelnienie unijnych finansów, zwiększenie efektywności ich wykorzystania, kontroli i nadzoru itp. Rzadko pada publiczne pytanie JAK wykorzystujemy unijną pomoc, niemal codziennie natomiast ILE wykorzystujemy i dlaczego tak mało. Dlatego upokarzające Polskę i Polaków (zwłaszcza tych „gorszego sortu”) praktyki Ziobry et consortes wcale nie muszą spotkać się z napiętnowaniem ze strony „suwerena”.

W każdym bądź razie rewelacje prasy duńskiej i polskiego Newseeka będą dla polskiej klasy  politycznej wielowątkowym, ważnym sprawdzianem. Sprawdzianem powagi traktowania przez nich norm prawnych, norm etycznych, troski o wspólną Europę. Sprawdzianem nie na polskim podwóreczku, gdzie można pokrzykiwać, że żadna, choćby i wenecka komisja nie będzie nas pouczać, ale na otwartym forum międzynarodowym.