Wniebowzięci inaczej

Czy Najwyższa Izba Kontroli, o której w mediach ostatnio nadzwyczaj cicho, weźmie na tapetę umowę MON z Boeingiem na zakup samolotów dla VIP-ów? W każdym razie z paru powodów powinna.

Afera jest kuriozalna i nosi znamiona precedensu. Przypomnę więc w skrócie.  W dniu dzisiejszym (03.04.2017) Krajowa Izba Odwoławcza przy Prezesie Urzędu Zamówień Publicznych ogłosiła wyrok w postępowaniu odwoławczym od wyników postępowania MON związanych z udzieleniem zamówienia publicznego na zakup rzeczonych samolotów. Wszczęcie procedury odwoławczej blokowało z mocy prawa  podpisaniu umowy do czasu jej zakończenia. Azaliż w tej szczególnej sprawie Izba skorzystała z ustawowych możliwości i udzieliła specjalnej zgody na podpisanie umowy przed zakończeniem prowadzonego  procesu odwoławczego, uznając argumenty MON, że: „oczekiwanie na wydanie wyroku spowoduje szkodę w interesie publicznym, która jest większa niż wszystkie inne interesy godne ochrony w związku z postępowaniem”.

Jakie to były argumenty? Z doniesień medialnych wynika, że argumentem koronnym było nieodwołalne wygaśnięcie z dniem 31. marca b.r. środków finansowych przeznaczonych w ubiegłorocznym budżecie MON na zakup VIP-owskich samolotów. Transakcji nie zawarto do końca ubiegłego roku, minister mógł więc zablokować stosowną kwotę na rok przyszły, ale tylko do końca marca właśnie.  Umowę z Boeingiem o wartości 2 500 000 000 PLN podpisano w dniu 31. marca.

W ocenie Krajowej Izby Odwoławczej „negocjując umowę na samoloty dla VIP-ów tylko z Boeingiem, Inspektorat Uzbrojenia MON naruszył przepisy ustawy o zamówieniach publicznych”. Normalnie skutkować to powinno unieważnieniem zawartej z naruszeniem przepisów prawa umowy. W tym jednak przypadku sama KIO wydała zezwolenie na podpisanie umowy PRZED zakończeniem swojego procesu odwoławczego.

Mamy więc sytuację kuriozalną. Umowa o wartości 2,5 mld złotych została zawarta ewidentnie z pogwałceniem ustawy o zamówieniach publicznych, ale jest skuteczna! Zadecydowały przy tym 2 (dwa) dni robocze. Gdyby swój wyrok KIO ogłosiła dajmy na to w czwartek, 30. marca, to MON umowy nie mogłoby podpisać.

Trudno uciec od pytania, czy ta dwudniowa luka była nieunikniona, uzasadniona, czy też była „poślizgiem kontrolowanym”. Innymi słowy, czy nie było przypadkiem tak, że gdy nieoficjalnie było jasne, że KIO nie będzie mogła wydać innej opinii nie zastosowano ordynarnego tricku prawnego, wydając zgodę na podpisanie umowy przed wydaniem orzeczenia, które to podpisanie by uniemożliwiło. Czy była to tylko (sic!) opieszałość urzędów czy też świadome połamanie ustawy? Bez analizy dokumentów, dat ich sporządzenia i kontroli UZP nic nie można przesądzić, ale sprawę bezwzględnie wyjaśnić trzeba.

Jeżeli Najwyższa Izba Kontroli tego nie uczyni, to praktycznie przyzwoli na całkowicie dowolne obchodzenie się z ustawą o zamówieniach publicznych, godząc się z naczelnym hasłem obecnego Sejmu, że „prawo nie jest najważniejsze” i tracąc tym samym moralny tytuł do kontroli zamówień publicznych w ogóle . Ale wówczas sama może pakować manatki.

Udzielenie odpowiedzi na pytanie – co przynosi większą społeczną szkodę: opieszałość urzędów, czy dewaluacja prawa przez urzędy państwowe nie jest oczywiście obowiązkiem NIK. To pytanie jest retoryczne.

Reaktywacja cz.1.

Po trzech latach przerwy powracam do pisania mojego skromnego bloga. Witam więc starych znajomych, a też i może nowych? Kto wie. Chociaż czasy takie nastały, że więcej ludzi pisze niż czyta. Z drugiej strony takie czasy nastały, że nie można robić NIC, gdyż bierność ludzi „gorszego sortu”, apatia, pogodzenie się z „nieuchronnym”, to właśnie coś, na czym zależy gronu, które objęło władzę w Polsce rok temu. Mając do wybory: być obywatelem „gorszego sortu” ale „jasnym” ludem, czy być „ciemnym” ludem pierwszej gildii – zdecydowanie wybieram tę pierwszą opcję! Ale bierności mówimy NIE!

Jeśli więc choć kilka osób zechce mnie poczytać, nie zgodzić się ze mną lub wręcz przeciwnie, to będzie to mała kropelka, z której mnóstwa podobnych utworzy się być może strumień, rzeczka, aż wreszcie fala, która oczyści ten mały zakątek świata pomiędzy Odrą a Bugiem. Zapraszam do bloga!

Na wstępie dwa tematy, których poruszenie winny jestem niejako moim czytelnikom: „Ja i Najwyższa Izba Kontroli”, oraz”Ja i polityka”.

Dzisiaj NIK.

Kiedy trzy lata temu powtórnie przekraczałem progi NIK przy ul. Filtrowej w Warszawie jako jej wiceprezes, nie zakładałem, że pracę w Izbie zakończę już po trzech latach. Wręcz przeciwnie – z jednej strony  już wcześniej dostrzegałem symptomy psucia się Izby od środka, z drugiej przekonany byłem (i jestem nadal) o doniosłej państwowotwórczej roli najwyższego organu kontroli w państwie demokratycznym. Wzmocniony 6-cio letnim doświadczeniem aktywnej pracy w Europejskim Trybunale Obrachunkowym, praktyką konsultanta OECD i Banku Światowego w zakresie międzynarodowych standardów zewnętrznego audytu chciałem końcówkę mojej zawodowej działalności poświęcić  doskonaleniu polskiej NIK. Powtórnego wejścia do Izby nigdy nie zapomnę. Spotkała mnie tak potężna fala serdeczności, i to ze wszystkich kierunków: od dyrektorów departamentów, doradców, inspektorów po pracowników administracyjnych i technicznych, że powiedziałem sobie wówczas: „Ty Uczkiewicz powinieneś natychmiast zakończyć swoją pracę zawodową, gdyż większego sukcesu jak to przywitanie już nie osiągniesz”. W pełni byłem świadomy też tego, że za tą szczerą, autentyczną serdecznością stały i nadzieje na zmiany. Zmiany na lepsze. Rzeczywistość okazała się trudną. Nie wdając się w szczegółowe analizy stwierdzić trzeba, że na przestrzeni ostatnich ośmiu, dziesięciu lat NIK ewolucyjnie zmieniła swój charakter. Od instytucji kontrolnej działającej na zasadzie kolegialności do para urzędu Audytora Generalnego, zarządzanego przez nieformalną grupę kolegów. Nowemu prezesowi pozycja Audytora Generalnego najwyraźniej odpowiadała – usankcjonował więc tą praktykę. Zasada kolegialności działania Izby, o której przesądzał Art.1. ustawy o NIK stała się karykaturą. A trzeba wiedzieć, że jest to zasada fundamentalna, gdyż nic jak kolegialność działania nie chroni lepiej audytora przed zarzutami tendencyjności, braku obiektywizmu czy wręcz upolitycznienia. Nowa polityka w szczególny sposób dotknęła  grupy wiceprezesów NIK. Z niewiadomych mi powodów, pewnie za inspiracją owej nieformalnej grupy „konsultacyjnej”, prezes za punkt honoru wyznaczył sobie deprecjonowanie swoich formalnych zastępców, ograniczanie ich kompetencji, odsuwanie od procesów decyzyjnych w najważniejszych dla Izby sprawach. W tej sytuacji, wyraźnie publicznie dystansując się od tej polityki, skupiłem się na „pracy u podstaw”, na rzetelnym, zgodnym z międzynarodowymi  standardami przygotowywaniem programów kontroli, których nadzór mi powierzono i na rzetelnym opracowywaniem wyników tych kontroli. Praca wręcz katorżnicza, gdyż i w tym zakresie zaniedbania były ogromne, ale też dająca mi dużo satysfakcji.

Prócz czynników osobistych, rodzinnych (ale dotychczas te zawsze ustępowały przed obowiązkami służby publicznej), dwie okoliczności przesądziły o tym, że zdecydowałem się skorzystać z nabywanych praw emerytalnych. Pierwszą była rozwijająca się sprawa posła Burego i uwikłania w nią prezesa NIK. Niedługo będziemy świadkami niecodziennego wydarzenia, kiedy to, po raz pierwszy w historii, prezes NIK stanie przed sądem oskarżony o przestępstwo urzędnicze. Uważałem i uważam, że żaden prezes, ani wiceprezes nie powinien całej Izby, jej wiarygodności, jej doniosłej misji, narażać na szwank. Stało się jak się stało. Swego czasu, wnosząc do Kolegium NIK o uchylenie immunitetu kontrolerskiego innym pracownikom Izby, prokuratura przesłała do NIK akta sprawy. Zapoznałem się z nimi i trudno mi oprzeć się smutnej konstatacji, że niezależnie do tego, jaki będzie ostateczny wyrok sądu w sprawie przeciwko prezesowi Najwyższej Izby Kontroli, dla Izby jako całości będzie on niekorzystny.

Drugą ważną okolicznością była moja rozmowa z dyrektorem jednego z departamentów w trakcie dyskusji o założeniach programu pewnej kontroli. Zapytałem się otóż dyrektora dlaczego w przygotowanych założeniach nie przewidziano kontroli wykorzystania środków Unii Europejskiej, o co przedmiot kontroli wręcz się prosił. W odpowiedzi usłyszałem zdecydowany sprzeciw, uzasadniany tym , że raz dyrektor ów popełnił niegdyś taki błąd, który skutkował ostrą reprymendą za wyniki kontroli „które mogą stanowić podstawę od cofnięcia Polsce unijnego dofinansowania”. Jasnym dla mnie stało się, że Izba jest już właściwie instytucją polityczną a nie profesjonalnym, niezależnym audytorem państwa. W tej sytuacji, w atmosferze, o której wyżej, uznałem, że dalsze łączenie mojego nazwiska z rzeczywistością NIK-owską, której zmienić nie byłem w stanie, jest niewskazane. Chcę pozostać wierny standardom i misji najwyższego organu kontrolnego. Może z resztą będąc poza NIK będę mógł dla idei i misji Izby zrobić więcej niż będąc jej malowanym wiceprezesem?

Ktoś mógłby zapytać dlaczego swoich dylematów nie podnosiłem publicznie? Stało się tak z prozaicznego powodu: sytuacja była dosłownie patowa. Jak już wspomniałem Izba wymaga wielu, wielu zmian. Podnosząc jednak publicznie te kwestie, pozbawiony jakiegokolwiek zaplecza parlamentarnego, dmuchałbym w żagle korwety „dobrych zmian”, której dowództwo niechybnie wykorzystałoby instrumentalnie moją aktywność dla „odbicia NIK”. Już sam początek funkcjonowania nowego Sejmu, w którym to zanegowano prawne fundamenty państwa i wprowadzono do praktyki pojęcie „patriotycznej gospodarki” źle wróżył. Na całym audytorskim świecie kryterium legalności jest najważniejsze – nikt też nie opracował (pewnie nawet nikomu to do głowy nie przychodziło) jakiegoś kryterium „patriotyczności” w ocenie podejmowanych decyzji gospodarczych. Z żadnych rządzących ust nie padła dotychczas żadna kwestia, którą można by uznać za publiczną deklarację ochrony profesjonalizmu, obiektywizmu i niezależności Najwyższej Izby Kontroli. Uzasadnienie przedstawiane z sejmowej trybuny we wrześniu tego roku dla wniosku o nieprzyjęcie przez Sejm sprawozdania z działalności NIK było wyjątkowo płaskie, wręcz słabe.

Głęboko niepokoję się o los Najwyższej Izby Kontroli – instytucji osłabianej przez lata, zachowującej się po trosze jak wykolejony pociąg, który siłą bezwładności jeszcze pędzi w kierunku jazdy, gdyż zawsze będą jakieś nieprawidłowości, gdyż jest jeszcze załoga, której zależy, ale który nie ma żadnej strategii, żadnej wizji rozwoju, z kwestionowanym coraz częściej autorytetem. Najwyższa Izba Kontroli, w przeddzień setnej rocznicy swojego nieprzerwanego działania, wymaga głębokiej refleksji i przemyślanych, poważnych zmian. Tymczasem jedyną kwestią, która budzi zainteresowanie mediów jest pytanie: kto będzie nowym prezesem NIK?