Kto nas „broni”?

Jakie wojska stacjonują w Polsce? Tego nie wie nikt. Minister Macierewicz, jego podwładny Prezydent Duda,  mówią jednym tchem o „wojskach NATO i USA”. Ale USA są przecież członkiem NATO. Skąd więc to rozróżnienie? Które z wojsk stacjonujących w Polsce są natowskie i podlegają dowództwu NATO, a które amerykańskie, podlegające rozkazom Waszyngtonu? Zasadnicze pytanie, z punktu widzenia bezpieczeństwa naszego kraju, zwłaszcza po niejasnych wypowiedziach nowego Prezydenta USA na temat NATO, to to czyich interesów bronią te wojska? Jak USA potrafią bronić swoich interesów kosztem innych państwa, na przykład Szwecji pokazał emitowany niedawno na platformie PLANETEPLUS niemiecki film z 2015r. „Tajna wojna Reagana”. Wszystkie relacje medialne pokazują ostentacyjne przejazdy kolumn wojskowych przez Niemcy do Polski ale pod flagami Stanów Zjednoczonych. Prezydent Duda witając oficjalnie „obrońców” występuje na tle szpaleru flag Polski i USA. Ani jednej flagi NATO. Dla przypomnienia, gdyby ktoś zapomniał, wygląda ona tak:

Yankee go home!

– i to jak najprędzej.

Przed laty ówczesny minister obrony narodowej, Radosław Sikorski publicznie deklarował, że „marzeniem Polaków jest, aby żołnierz amerykański postawił but na polskiej ziemi”. Wypowiadanie się w imieniu całego polskiego narodu jest jakąś genetyczną wadą polskich polityków – niezależnie od ich proweniencji. Tak naprawdę to ta wada, której rewersem jest pogarda dla myślących inaczej niż władza, zawsze leżała u podstaw naszych narodowych klęsk.

Ale powróćmy do Amerykanów. Stało się. Amerykańscy pancerni kawalerzyści, występujący jako NATO-wskie wojska sojusznicze, przybyły do naszego kraju na – jak się to za granicą podkreśla – wyraźne życzenie Polski. (Skąd my znamy ten schemat?). Oficjalne komunikaty mówią,  że celem tej historycznej (JU) operacji militarnej jest „odstraszanie” i „zapewnienie bezpieczeństwa” w dobie „wzrostu zagrożenia”. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że żaden z tych celów nie jest ani prawdziwy, ani realny.

Dożyliśmy czasów, w których politycy świadomie porzucili prawdę jako główną swoją podporę w działalności publicznej na rzecz tzw. postprawdy, czyli faktów medialnych, które z rzeczywistością niewiele mają wspólnego, a których jedynym celem jest odpowiednie kształtowanie opinii publicznej. Oddzielanie ziarna od plew w świecie postprawdy jest niezmiernie trudne. Oto najświeższy przykład. Międzynarodowa społeczność epatowana jest od jakiegoś czasu doniesieniami o wpływie rosyjskich hakerów na wynik wyborów prezydenckich w USA. Dowody ponoć są, ale utajnione. Tymczasem nowy prezydent podważa tą tezę. Komu wierzyć?

Myślę, że jedynym sposobem, aby w oszukańczym świecie postprawdy móc choćby zorientować się w prawdziwym charakterze i kierunkach zachodzących procesów politycznych i gospodarczych należy uciec się do metody patrzenia na te procesy z lotu ptaka.  Oto trzy próby.

Spojrzenie pierwsze. Prezydent Reagan ogłaszając antykomunistyczną krucjatę, „ochrzcił” ZSRR mianem imperium zła. Taka dekretacja rodem z komiksów sf miała uzasadniać między innymi głęboką ingerencję amerykańskich służb specjalnych w procesy społeczno-polityczne zachodzące między innymi w Polsce. ZSRR już nie ma, komunizm, a z nim i socjalizm, zeszły z większości scen politycznych Europy. Ale Rosja nadal kreowana jest przez następców Reagana na „imperium zła”. Dlaczego? Widocznie kwestie ideologiczne nie były tymi najważniejszymi przesłankami lokującymi amerykańskie wyobrażenie o „imperium zła” gdzieś między Bugiem a Kamczatką. W grę wchodzić mogą dwie, uzupełniające się okoliczności. Pierwsza, to konieczność eskalowania zagrożenia,  gdyż takie eskalacje zawsze okazywały się w przeszłości skuteczne w zasilaniu amerykańskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego pieniędzmi podatników. Drugą okolicznością (uwaga – spekulacja!) mogą być super strategiczne cele amerykańskiej polityki ukierunkowanej na realne zawładnięcie terytorium i ogromnymi złożami naturalnych surowców Rosji. Patrząc na mapę świata nie sposób oprzeć się konstatacji, że właśnie tereny Rosji są właściwie jedynymi większymi, nie opanowanymi jeszcze przez amerykański (międzynarodowy) kapitał. Przywódcy rosyjscy, niezależnie od ustroju, którzy sprzyjali temu celowi byli wszak przez Waszyngton hołubieni, a ci, którzy nie chcieli dopuścić do utarty kontroli Rosji nad swoimi bogactwami naturalnymi – piętnowani oraz obrzucani najróżnorodniejszymi inwektywami.

Spojrzenie drugie. Od zakończenia II wojny światowej Stany Zjednoczone, w imię dawania odporu ruchom komunistycznym i socjalistycznym, zaczęły rozmieszczać w świecie swoje bazy wojskowe. Podobnie czynił ZSRR, przez co osiągnięto względną równowagę. Warto jednak spojrzeć z lotu ptaka właśnie na zmiany jakie w ostatnich dziesięcioleciach zaszły w dyslokacji amerykańskich baz wojskowych (jedyna rosyjska jest w Syrii). Proces ma jeden kierunek: jak najbliżej granic z Rosją. Z chwilą przybycia brygady pancernej USA do Polski, Litwy i Łotwy wojska amerykańskie staną przy rosyjskiej granicy. Dlatego tę operację militarną nazywam historyczną.

Spojrzenie trzecie. Od zakończenia II wojny światowej Stany Zjednoczone wysyłały swoich dzielnych chłopaków na ponad 70 misji zbrojnych na całym niemal świecie. Jakie były finalne efekty tych misji? Literatura jest bogata, w skrócie:  żadna z nich nie rozwiązała żadnego nieamerykańskiego problemu. Za to powszechnie obwinia się USA ojcostwem współczesnego światowego terroryzmu.

Eskalowanie poczucia zagrożenia „Zachodu” przez Rosję za pomocą postprawdy jest niebezpieczne z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze jest na rękę rosyjskim jastrzębiom, których też nie brak, i którzy w istocie niewiele różnią się od swoich amerykańskich kolegów. Im też zależy na procencie PKB kierowanym do kompleksu wojskowo-przemysłowego. W ten sposób realne napięcie,  a z nim i zagrożenie dla spokojnego życia obywateli rośnie a nie maleje. Po drugie filozofia taka spycha na dalsze plany rozpoznawanie realnych zagrożeń jakie dla ludzi niesie dzień dzisiejszy i jutrzejszy. Spycha na dalsze plany i rzecz jasna ogranicza finansowanie badań w tych kierunkach.

Dlatego, jeśli nawet przyjąć za dobrą monetę deklaracje, że postawienie buta amerykańskiego żołnierza na polskiej ziemi uzasadnione jest „wzrostem zagrożenia”, to od polityków wszelkiej maści i na całym świecie oczekiwać i wymagać musimy, aby ten stan zagrożenia jak najszybciej zlikwidować metodami politycznymi, bynajmniej nie militarnymi. W przeciwnym razie wyobraźni nie starczy dla uwspółcześnienia uniwersalnej myśli Marii Konopnickiej: „A najmężniej biją króle, a najgęściej giną chłopy”.

Im więc krócej amerykanie będą w naszym kraju – tym lepiej. Dlatego już teraz warto przygotowywać transparenty: „Yankee go home!”.