NIK bilbordem Konfederacji

Wiele razy obiecywałem sobie, że mój wpis na blogu poświęcony Najwyższej Izbie Kontroli jest tym ostatnim, że więcej nie będę w sprawie Izby zabierać głosu. Ale po prostu się nie da.

Dzisiejsza Nikowska bomba to zapowiedź wspólnej konferencji prasowej prezesa NIK z liderem Konfederacji, która stanęła w szranki wyborczej rywalizacji. Banaś ramię w ramię z Mentzenem – ten widok z jednej strony, biorąc pod uwagę życiorys szefa NIK nie dziwi, z drugiej musi głęboko zaniepokoić wszystkim, którzy w demokracji dostrzegają przyszłość Polski. Panowie mają się wypowiadać w sprawie pomysłów „zwiększenia uprawnień i niezależności NIK”. W trakcie konferencji popłynie rzeka patriotycznych zaklęć, słowo demokracja wymieniane będzie we wszystkich przypadkach. To pierwsza w historii NIK taka sytuacja, kiedy Izba staje się wyborczym bilbordem jednego z ugrupowań politycznych.

Najwyższa Izba Kontroli, „naczelny organ kontroli państwowej” (Konstytucja) wymaga rzeczywiście reform zarówno w aspekcie prawnych ram swojej działalności jak i wewnętrznych zasad funkcjonowania. Najwięcej argumentów potwierdzających tą tezę dostarczyła sama afera z powołaniem i próbami odwołania obecnego szefa tej instytucji. Choć nie tylko to. Uzbierało się bardzo dużo doświadczeń w praktyce demokratycznego państwa polskiego, aby elity polityczne odpowiedzialnie pochyliły się nad rolą, zadaniami i kompetencjami Izby. Tymczasem prezes Banaś cynicznie wykorzystuje tą okoliczność do wspierania w kampanii wyborczej jednego, miłego swojemu sercu ugrupowania.

Gdyby prezes NIK w trakcie kampanii wyborczej zorganizował nie „konferencje prasową”, ale otwartą dyskusję na temat reform NIK z liderami WSZYSTKICH ugrupowań ubiegających się o mandaty w Sejmie i w Senacie, dyskusję, w trakcie której Izba (Kolegium NIK) przedstawiłaby swoje koncepcje reform pytając się kandydatów do rządzenia krajem o ich stanowisko – sytuacja byłaby jasna, zrozumiała i godna uwagi. Najbardziej racjonalną drogą jest jednak organizowanie takich dyskusji po wyborach, z liderami partii, które rzeczywiście zasiadać będą w Sejmie. Jest to tym ważniejsze, że wiele koniecznych zmian wymagać będzie zmiany zapisów konstytucyjnych dotyczących Izby. Tak postąpił Prezes Lech Kaczyński, który tuż po wyborach w 1993 r. skierował do Sejmu projekt autorstwa Najwyższej Izby Kontroli nowej ustawy regulującej jej działalność.

Tymczasem, idąc pod pachę z jedną tylko partią, sytuującą się najdalej od wartości demokratycznych spośród wszystkich innych pretendentów, w dodatku z partią, z której list zadeklarował start w wyborach jego syn, nota bene będący dzisiaj szarą eminencją w NIK, prezes Banaś zamienił Najwyższą Izbę Kontroli w wyborczy bilbord Konfederacji, w jej tubę wyborczą.

Wybór Mariana Banasia na prezesa NIK doskonale wpisał się onegdaj w serię niszczenia instytucjonalnych fundamentów Polski jako państwa prawnego. Ogłoszone dzisiaj wspólne polityczne przedsięwzięcie NIK i Konfederacji jest twórczą kontynuacją tej intencji. Skłania ono do innej jeszcze refleksji: jak daleko posunąć się można jeszcze w „dziele” niszczenia państwa i jego demokratycznych instytucji. Kilka lat temu wydawało się, że osiągnięto już dno, a tu: puk, puk od spodu. I skłania mnie do wniosku radykalnego. Jeżeli uda się Polskę, wykolejoną przez Jarosława Kaczyńskiego postawić z powrotem  na torach demokratycznego rozwoju, jednym z celów tego renesansu powinna być głęboka refleksja nad rolą i zadaniem najwyższego organu państwowej kontroli, refleksja zakładająca zakończenie działalności Najwyższej Izby Kontroli w jej obecnym kształcie i powołania w jej miejsce nowego organu wolnego od obciążeń przeszłością i dostosowanego do potrzeb państwa i społeczeństwa.

Ukraiński standard

W 2000 roku wracałem samolotem z Ukrainy, gdzie na zaproszenie Stowarzyszenia Ukraina – USA brałem udział w konferencji na temat systemu finansowania samorządów terytorialnych. Na kijowskim lotnisku okazało się, że lot jest bardzo opóźniony, i sporo czasu, wraz z innymi pasażerami do Warszawy spędziłem w hali odlotów. Hala ogromna, ale ludzi tłumy. W tym tłumie jeden z pasażerów mnie rozpoznał, przywitał się i zaczęła się adekwatna do sytuacji rozmowa. Okazało się, że mój interlokutor jest polskim biznesmenem prowadzącym interesy w Ukrainie. Naturalnym więc moim pytaniem było: – jak tam Interesy? Da się wyżyć? Odpowiedź była znamienna.

– Panie prezesie – odpowiedział mój rozmówca. Da się wyżyć, chociaż nie jest łatwo. W innym miejscu bym Panu tego nie powiedział, ale tutaj mogę. Otóż jest jeden podstawowy warunek powodzenia w biznesie na Ukrainie, jedna żelazna zasada. Należy otóż – prawił nieznajomy – prowadzić podwójną sprawozdawczość finansową. Jedną, oficjalną dla ukraińskiej administracji, na przykład  dla służb podatkowych i drugą – tą prawdziwą – dla siebie. Wszyscy tak postępują, bez tego daleko się nie zajedzie.

– Dlaczego tak? – drążyłem temat.

– Wszystko przez wszechogarniającą Ukrainę korupcję. Na każdym kroku, czy to w kontaktach z biznesowym partnerem, czy z urzędami musisz mieć w kieszeni gotówkę.

Scena ta stanęła mi przed oczami w trakcie lektury „Sprawozdania Najwyższej Izby Kontroli z kontroli wykonania budżetu państwa za 2022r.” To bardzo ciekawe, bogate w treści opracowanie. Ale generalny wniosek jest następujący. Polskie władze stosują dokładnie taką samą jak na Ukrainie zasadę: jeden budżet, oficjalny, przedstawiany parlamentowi i drugi, mniej oficjalny, dla zwykłego człowieka niewidoczny – budżet środków publicznych wyprowadzonych poza sferę publicznej (parlamentarnej) kontroli, z którego środki wydawane są w woluntarystyczny sposób, w większości, jak się okazuje na potrzeby też korupcji – tyle tylko że politycznej. Jak inaczej wytłumaczyć można wydawanie z na przykład wciąż funkcjonującego „Funduszu do walki z COVID” miliardów złotych na budowę  wież widokowych, parkingów przykościelnych czy innych lokalnych inwestycji. Środki przekazywano w świetle reflektorów, z należytą oprawą medialną w formie ogromnych tablic – czeków uroczyście wręczanych nieprzypadkowym włodarzom nieprzypadkowych samorządów terytorialnych przez premiera rządu lub w jego imieniu.

Do budżetu oficjalnego NIK nie miała żadnych zastrzeżeń. Można nawet powiedzieć, że zrealizowany został wręcz wzorowo, zarówno w sferze decyzyjnej, kontrolnej jak i formalnej. Niestety, znaczna liczba (dokładnie nikt nie wie jaka) podmiotów poprzez które rząd wydawał wyjęte spod społecznej kontroli ponad 300 mld zł, uniemożliwiły przeprowadzenie w tym zakresie szczegółowej kontroli NIK. Sam fakt utworzenia „budżetu równoległego” był wystarczający do udzielenia przez NIK negatywnej opinii w kwestii wykonania budżetu przez rząd w 2022 r.

Nie mam jednak wątpliwości co do tego, czy Sejm weźmie tą ważną, jedyna przecież fachową opinię pod uwagę. Wszak większość parlamentarna ochoczo z tego para-budżetu korzystała współuczestnicząc w tej mega-korupcji.

Pisowski rząd znakomicie rozwinął, udoskonalił i nobilitował ukraiński system podnosząc go do rangi systemu państwowego. Wszak uczyć należy się od najlepszych.

Danse macabre a la polacca c.d.

Jarosław Kaczyński, którego poparło niespełna 19% uprawnionych do głosowania Polaków, wniósł wiele nowych elementów do polskiej polityki najwyższego szczebla. Niestety większość z nich powinna jak najszybciej stać się epizodem, o którym się nie zapomina, ale którego powtórzenia unikać należy jak ognia. Do tych skrajnie destrukcyjnych „innowacji” Kaczyńskiego zaliczyć należy codzienne niemal przekonywanie, że czarne jest białe, a białe jest czarne, zwyczaj działania „bez żadnego trybu”, brak poszanowania dla osób niebędących zwolennikami PiS, świadome dzielenie społeczeństwa i wiele innych. Nade wszystko jednak czarną wizytówką Kaczyńskiego i skupionej wokół niego kamaryli jest stosunek do praw, a więc: bardzo swobodna, stosowna do aktualnych potrzeb politycznych PiS interpretacja przepisów prawa, powszechne łamanie niewygodnych przepisów prawa łącznie z Konstytucją, tworzenie przepisów prawa pod doraźne potrzeby pisowskiego interesu politycznego, upolitycznienie i podporządkowanie sobie wymiaru sprawiedliwości metodami terrorystycznymi a to wszystko w oprawie bezwzględnego autorytaryzmu.

Niestety zaobserwować można, że pisowski wirus atakuje i inne partie, w tym lewicowe, które – o zgrozo – w nazwie maiły przymiotnik „demokratyczny”. Sposób, w jaki wygumkowano z polskiej sceny politycznej największą polską partię lewicową: Sojusz Lewicy Demokratycznej jest jednoznacznym dowodem tej tezy. Zaczęło się od autorytaryzmu Przewodniczącego, od praktycznego zawieszenia działalności ciał kolegialnych SLD. Potem przyszła fatalna Konwencja w grudniu 2019 r., a z nią kuriozalny statut nowej partii, który nie tylko całkowicie zmienił jej charakter, strukturę i metody działania, ale dał realne podstawy dla opinii, że nastąpiło sprywatyzowanie partii przez jej Przewodniczącego. Zarzutów nie można jednak kierować tylko do Czarzastego. Przecież na owej konwencji dostał przyzwolenie od czołowego aktywu partii. Potem cała partia stała się zakładnikiem haseł o fatalnych konsekwencjach wewnętrznych dyskusji dla jedności lewicy. Sam statut, jego interpretacje i wprowadzanie w życie godne są najlepszych uczniów Kaczyńskiego: ukrywanie treści statutu przez długi czas, jednoczesne kierowanie się dwoma statutami: nowym i starym, interpretacja na zawołanie, pokrętne wyjaśnienia. Kulminacją – jak dotąd – prywatyzacji partii przez Czarzastego była tyleż spektakularna co gorsząca akcja zawieszania przez Przewodniczącego członków organu kolegialnego jakim jest Zarząd partii do skutku, do uzyskania większości dla swojej opcji. W tym dramacie, jak wynika z relacji z obrad Zarządu, dzielnie sekundowali mu „pomocnicy” zgłaszając kolejne kandydatury do zawieszenia gdy okazało się, że liczbo dotychczasowych zawieszonych jest niewystarczająca.. Wszystko według zasady cel uświęca środki. Połączenie autorytaryzmu z bufonadą doprowadziło do tego, że nawet obiektywnie dobre decyzje, jak ta o poparciu polskiego rządu w kwestii ustalenia nowych źródeł dochodów Unii Europejskiej obróciło się przeciwko Lewicy. Nie wykorzystano argumentu, że w ten sposób Lewica ratuje Unię Europejską, rozmowy z rządem podjęto w tajemnicy przed klubem poselskim i partią, nie zadbano o należyte zabezpieczenie medialne dla tej decyzji. Manipulowanie prawem, autorytaryzm, instrumentalne traktowanie członków partii nie zasługuje na inne określenie jak pisienie Lewicy – wtłaczanie do praktyki lewicowej partii politycznej kanonu wartości i wzorców zachowań PiS.

W Sejmie trwa danse macabre a la polacca, czyli wojny i wojenki wokół Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Poparcie wniosku PiS o uchylenie immunitetu Banasiowi zapewne odczytane byłoby przez większość lewicowego elektoratu za zdradę przez duże Z. Ale…

Samo sformułowanie takiego wniosku i jego procedowanie jest jaskrawym przypadkiem klasycznej tragedii antycznej we współczesności, a więc sytuacji, w której ma miejsce konflikt dwóch istotnych wartości. Osoba pokroju Mariana Banasia nigdy nie powinna kandydować na szefa jednego za najważniejszej instytucji państwowej – w imię zachowania jej powagi, autorytetu i wiarygodności. Dzisiaj ci, którzy jeszcze niedawno, zasadnie, głosowali w Sejmie przeciwko tej kandydaturze staja się jej obrońcami. Dlaczego? Wyjaśnia to Przewodniczący Klubu Lewica: „odbieranie immunitetu Marianowi Banasiowi to pozbawianie wzroku i słuchu najważniejszej dziś instytucji będącej opornikiem obozu władzy… NIK pod rządami Banasia ujawnia rzeczy, których żadna instytucja by nie ujawniła. Banaś walcząc o swoje życie pokazuje prawdziwe oblicze władzy, więc powinien pozostać na stanowisku”. W innym publicznym wystąpieniu Gawkowski zdaje się relatywizować wagę zarzutów stawianych jeszcze nie tak dawno Banasiowi.  Wygląda na to, że sejmowa lewica gotowa jest sprzedać jedną z najważniejszych wartości Najwyższej izby Kontroli – wiarygodność, za kilka sensacyjnych raportów. Politycy zdają się być skrajnie podekscytowani ostatnimi raportami NIK, chociaż na dobrą sprawę  niewiele jest w nich rzeczy nowych, dotąd nieznanych. Z całą pewnością raporty te podzielą losy setki innych, nie mniej sensacyjnych, jakie w przeszłości publikowała Izba. Przez całą ćwierć wieku Sejm starannie dbał wszak o to, aby skuteczność NIK sprowadzić do krótkotrwałych sensacji medialnych. Dlaczego dzisiaj miałoby być inaczej? Tym bardziej, że wiarygodność NIK, która stała się maczugą w wewnątrz i międzypartyjnych, paramafijnych walkach obozu władzy sięgnęła dna. Sam prezes nie ukrywa już politycznego charakteru swojego urzędu, czemu dał wyraz zamawiając analizę aktualnej sytuacji politycznej w kraju. Nawet najbardziej rasowy polityk, jaki stał na czele Izby – Lech Kaczyński sobie na to nie pozwalał. Co Prezes NIK ma do aktualnej sytuacji politycznej, układów kto z kim, przeciw komu? Prezesowi NIK nic do tego, ale Marian Banaś widać ma.

W tej sytuacji obrona Banasia – to w istocie wpisywanie się w strategię PiS – strategię demontażu instytucji państwowych, upolitycznianie tych, które z zasady powinny być jak najdalej od polityki. Niedawno jak wczoraj Marian Banaś doskonale sam wpisał się w tą strategię obrażając swoim zachowaniem Sejm. Nie inaczej nazwać bowiem należy jego ostentacyjne opuszczenie obrad komisji sejmowej, obradującej w jego sprawie, uzasadniane opinią jego pełnomocnika prawnego. To bardzo groźny precedens, mogący mieć w przyszłości naśladowców. Nie jest przy tym ważna okoliczność, że dla wielu obecny Sejm na nic innego nie zasługuje, lub to, że argumenty pełnomocnika Banasia brzmią przekonywująco. Konstytucja stwierdza jasno: „Najwyższa Izba Kontroli podlega Sejmowi”. Dlatego zachowanie Mariana Banasia musi być ocenione jako przykładanie ręki do nieliczenia się z Konstytucją, ośmieszanie i Sejmu i Najwyższej Izby Kontroli

Z drugiej strony głosowanie za przyjęciem wniosku też jest politycznie wielce ryzykowne – głównie z powodów ciężkich oskarżeń o koalicję z antydemokratycznym PiS, jakie taka decyzja by wyzwoliła. Dylemat: bronić osobę piastującą stanowisko Prezesa NIK, która nigdy nie powinna na tym stanowisku się znaleźć, czy, w imię ochrony powagi demokratycznego państwa polskiego i jednej z jego najważniejszych instytucji dążyć do jego usunięcia, nawet za cenę wsparcia wniosku autorstwa politycznego „imperium zła” jakim w Polsce stało się polityczne zaplecze Kaczyńskiego – to właśnie wymiar współczesnej tragedii Polski. Tragedii, do której doprowadził Jarosław Kaczyński swoją polityką, misją przebudowy państwa i narodu wedle własnych ideałów za wszelką cenę, pogardą dla prawa i swoją żądzą władzy, to właśnie tragedia, w której, jak w każdej tragedii nie ma dobrego wyjścia, w której wszyscy są przegrani.

Chociaż paradoksalnie ten ostatni wariant niesie z sobą pewne możliwości konstruktywnego wyjścia progresywnych sił politycznych z twarzą. Głosowanie za uchyleniem immunitetu to przecież przejaw wierności głoszonym nie tak dawno poglądom, to obiektywnie działanie dla obrony powagi polskiego państwa. Jest jednak jeszcze coś innego, ważniejszego. Czy nie można całej tej żenującej afery z wyborem i odwoływaniem Banasia wykorzystać do wprowadzenia nowej, ze wszech miar pozytywnej i pożądanej dla Polski wartości? Chodzi mi o sytuację, w której opozycja popiera wniosek o uchylenie immunitetu wcześniej zawierając z PiS publiczną umowę, przypieczętowaną publiczną deklaracją szefostwa tego ugrupowania, o wprowadzeniu w parlamencie zasady, że wprawdzie większość parlamentarna zatwierdza kandydaturę na Prezesa NIK, ale samą kandydaturę zgłasza opozycja i tylko opozycja. Rozwiązanie takie, na dobrą sprawę nie wymaga nawet natychmiastowej zmiany ustawy. Rzecz przecież w zasadach dobrej praktyki parlamentarnej i mogłoby być świadectwem dźwigania się kultury politycznej na Wiejskiej z jej najgłębszego dotychczas upadku. Zgłaszanie kandydatury Prezesa NIK przez opozycję i zatwierdzanie jej przez parlamentarną większość niewątpliwie wzmocniłaby system kontroli władzy przez społeczeństwo. Rządzący i opozycja mieliby do wyboru dwie drogi: wzajemnego blokowanie się, co prowadzi do praktycznego paraliżu największej instytucji kontrolnej w państwie bądź wyboru kandydata nie związanego z żądną formacją polityczną, za to dającego gwarancję budowania profesjonalizmu i autorytetu Izby.

Gdyby PiS, po upokarzającej lekcji z wyborem nowego Rzecznika Praw Obywatelskich, taką ofertę przyjęło – Lewica, jej pomysłodawca, wyrosłaby na bohatera nie dnia, ale dziesięciolecia. Gdyby ją odrzuciło – Lewica miałaby ręce rozwiązane. Pomarzyć dobra rzecz.

Noc i mgła nadciaga

Cyniczne, obłudne uzasadnienia zajazdu kontrolowanego przez „PiS” (piszę w cudzysłowie, gdyż organizacja, która kryje się za tym akronimem jawnie naigrywa się zarówno z prawa jak i sprawiedliwości) koncernu paliwowego na polskie media nie wzbudzają większej egzaltacji, większego poruszenia w Narodzie. Naród, a przynajmniej znaczna jego część zdaje się mówić: „Cóż, tak widocznie ma być”. Otóż nie ma tak być. Ale jeżeli Naród tak mówi, to będzie dużo gorzej. Gorzej dla tego Narodu oraz gorzej dla polskiego państwa, a więc znowu gorzej dla Narodu.

Polska Press, której właścicielem de facto stał się ulubieniec Kaczyńskiego, były wójt Pcimia, to 500 stron internetowych, 20 dzienników regionalnych i prawie 150 tygodników, które gromadzą ponad 17 mln odbiorców. Na co to wszystko Orlenowi? Z punktu widzenia celów dla jakich utworzony został ten koncern – na nic. Ale wpływ na 17 milionów odbiorców jest strategiczną sprawą dla „PiS”. Okazało się, że Telewizja Polska, Polskie Radio, tabuny prawicowych gazet i gazetek, kościelne ambony to za mało, aby w parlamencie zdobyć uprawnioną przez wodza większość konstytucyjną. Przygotowywana jest więc Wielka Ofensywa Propagandowa na owe 17 milionów, aby wyłuskać z tej grupy dodatkowe głosy w najbliższych wyborach. W ramach tej ofensywy „PiS” potrzebuje stworzyć swoistą tarczę, medialną osłonę potencjalnych kandydatów na Prawdziwych Polaków przed herezjami, jakie niedobitki niezależnych dziennikarzy jeszcze gdzieniegdzie publikują. A potrzeba jest coraz bardziej paląca.

Dla najbardziej plastycznego scharakteryzowania problemów PiS przypomnieć należy jedną scenkę z sali sejmowej. Z mównicy, wśród braw całej Zjednoczonej Prawicy, schodzi Marian Banaś. Właśnie złożył uroczyste ślubowanie przed objęciem jednego z najważniejszych urzędów w Rzeczpospolitej, urzędu Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Dla zwiększenia wyrazu swojego uznania posłowie prawicy biją brawa na stojąco. Oficjalne miejsce na sali sejmowej Prezesa NIK jest w tzw. „tramwaju” po lewej stronie Marszałka i sejmowej trybuny. Po prawej znajduje się „tramwaj” dla rządu. Nie ma w tym przypadku. W „tramwaju” po lewej stronie zasiadają szefowie urzędów, które z konstytucyjnych względów powinny być niezależne od władzy wykonawczej, a więc prezesi trybunałów, władz sądowniczych itp. Sejmowe „tramwaje” są więc ilustracją trójpodziału władzy.

Świeżo upieczony Prezes NIK nie zmierza jednak z trybuny na właściwe urzędowi, który właśnie objął miejsce. Swoje pierwsze kroki kieruje ku „tramwajowi” rządowemu, z którego już wyrywają się na wyprzódy urzędnicy z gratulacjami. Którzy spośród nich są pierwszymi? Warto zapamiętać: koordynator służb specjalnych, członek Rady Ministrów Mariusz Kamiński i jego zastępca Michał Wąsik. Z ich oczu tryska triumf i nieukrywana radość spotęgowana uśmiechami od ucha do ucha. Oczywiście misiaczki, buziaczki itp. Stało się! Hosanna! Ci dwaj panowie doskonale wiedzą, że podległe im służby od roku prześwietlają Banasia i z pewnością przed całą procedurą „wyboru” dokładnie z efektami pracy agentów się zapoznali. W normalnym państwie takie ostentacyjne zachowanie szefów służb specjalnych byłoby nie do pomyślenia. W Polsce miało być swego rodzaju publicznym „certyfikatem moralności” dla obejmującego urząd Prezesa najwyższego organu kontroli państwa. Było jednak zapewne jeszcze czymś więcej

Ostatnio publika bombardowana jest przez media rewelacjami z tego właśnie kręgu. Zaczęło się od bez dwóch zdań kontrolowanego przecieku z NIK o poważnych zarzutach głównie pod adresem Premiera Rządu z tytułu organizacji tzw. wyborów „kopertowych” w 2020 r.Zarzuty dopiero za 3 tygodnie mają ujrzeć światło dzienne w zapowiadanym raporcie Izby. Odpowiedź przyszła natychmiast: przeszukanie przez funkcjonariuszy CBA willi syna Prezesa NIK, niegdyś wiązanego z zapominaną powoli „aferą Banasia”. Kolejny cios wyprowadza Banaś, oskarżając służby specjalne o wywieranie nacisku na NIK i uroczyście deklarując, że on tym naciskom nie ulegnie. Żenujący spektakl rodem z amerykańskich filmów gangsterskich, w których rodziny rywalizują o przywództwo w mafii.

Któż jest sprawcą tego skandalu? Otóż jest nim nie kto inny jak dziennikarz śledczy Bertold Kittel, który niemal nazajurz po zaprzysiężeniu Prezesa NIK opublikował słynny reportaż „Pancerny Marian i pokoje na godziny”. Materiał Kittela wstrząsnął Polską. To po tym reportażu byliśmy świadkami pierwszego starcia: uda się odwołać z funkcji prezesa NIK osobę do cna skompromitowaną, która, jak się okazuje miała bardzo podejrzane konszachty ze światem przestępczym i niejasne źródła majątku czy nie. Pierwszą rundę wygrał Banaś – stanęła za nim Konstytucja i ustawa o NIK. Druga, którą miał być „wariant awaryjny Kaczyńskiego” spaliła na panewce

Jak wyglądałaby dzisiaj sytuacja polityczna w Polsce gdyby nie artykuł Kittela? Niewątpliwie byłaby zupełnie inna, sielankowa. Marian Banaś byłby królem warszawskich salonów, ozdobą państwa pisowskiego, wokół którego roztaczałaby się właściwa pisowskim politykom aureola sukcesu, ale de facto chodzącym na krótkim sznurku, którego drugi koniec trzymałby Mariusz Kamiński. Przeciek w sprawie Morawieckiego prawdopodobnie by się nie ukazał. Nie byłoby zapewne takich ustaleń. Byłyby tylko „drobne uwagi” tak jak w przypadku NIK-owskiej kontroli skandalicznych rządowych zakupów respiratorów za pośrednictwem podejrzanego handlarza bronią, który w momencie otrzymania rządowego zlecenia i sowitej zaliczki około 120 milionów złotych, w 2020 r. legitymował się jedyną fakturą na kwotę bodajże 18 000 zł z tytułu obrotu mięsem. Handlarza bronią, od którego aż śmierdziało służbami specjalnymi. Drobne zarzuty? Najwyższa Izbo – daruj sobie! Ale czyż nie dla takich sytuacji postawiono na funkcji szefa NIK osobę, na którą haki rozsadzają niejedną szafę pancerną służb? Czy nie dlatego tak ostentacyjnie radośnie koordynatorzy służb specjalnych fetowali objęcie urzędu przez Banasia? Lepszego, bardziej posłusznego kandydata nie mogli znaleźć. NIK wzięta!

Ale Kittel wszystko popsuł. Tyle tylko, że popsuł więcej niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Nie tylko na czas jakiś popsuł humory Kaczyńskiemu i znacznej części pisowskiej elity, która na pięcie odwróciła się od Banasia, ale, o ironio, Kittel przyczynił się do dalszego psucia państwa. Swoim artykułem osiągnął on niezamierzony absolutnie efekt – w sumie umocnił na zajętym stanowisku skompromitowanego urzędnika o silnych mafijnych powiązaniach! To bardzo gorzka lekcja demokracji. W każdym innym państwie po ujawnieniu przez dziennikarza śledczego takich rewelacji urzędnik nie mógłby nawet przez 5 minut sprawować urzędu prezesa najwyższego organu kontrolnego. W każdym – ale nie w państwie, w którym rządzi bezprawie, łgarstwo i nikczemność. Bezprawie, kłamstwo i nikczemność podniesione do rangi dewizy władz państwowych okazały się silniejsze od faktów. A teraz umocniony, jeszcze bardziej opancerzony Banaś, widząc, że wszyscy mogą mu po prostu nadmuchać, głosi urbi et orbi, że nie było żadnej afery Banasia a była prowokacja służb specjalnych i demoralizuje jedną z najstarszych instytucji państwa polskiego czyniąc z niej maczugę w wewnątrzpartyjnych porachunkach. To w jak diametralnie różny sposób NIK Banasia potraktowała sprawę afery z wyborami kopertowymi i sprawę afery respiratorowej (o wcześniejszej maseczkowej nie wspominając) świadczy o tym, że Banaś ostro wchodzi do wewnętrznych rozgrywek na prawicy. W której gra drużynie? Z pewnością nie w drużynie Morawieckiego, a więc w drużynie Ziobry. A może w jakiejś trzeciej, jeszcze nie ujawnionej?

Historyjka powyższa pokazuje, że niezależne dziennikarstwo, zwłaszcza dziennikarstwo śledcze może, na czas jakiś, spędzać sen z powiek rządzącym, zwłaszcza w kontekście kampanii wyborczych. Dlatego potrzebny był zajazd na Polska Press. Jeśli nie można zatrzymać Kittelów, Pankowskich czy Szczygłów, jeżeli ze smyczy zerwał się Prezes NIK, to należy maksymalnie osłabić moc rażenia ich ustaleń. Prawda jest dla „PiS” bolesna. Ale historyjka ta uczy również, że system urzędowego bezprawia, jeżeli opanuje już najważniejsze instytucje państwowe, potrafi być pancernie odporny na najbardziej niewygodne dla siebie fakty. Ujawnienie ponurej prawdy o Marianie Banasiu wcale nie zaszkodziło ani jemu, ani systemowi, który go wykreował. Czy oznacza to kres dziennikarstwa śledczego? Mam nadzieję, że nie, że póki istnieć będą ostatnie wyspy dziennikarskiej niezależności, praca dziennikarzy śledczych nie ustanie. W spektakularny sposób padła niedawno przed trybunałem Julii Przyłębskiej reduta Bodnara. Kolejnym celem „PiS” będzie niezależne dziennikarstwo i niezależne media. Jeżeli i te reduty padną Polska na długie lata pogrąży się w mroku. Noc i mgła nadciąga.

 

List otwarty do KP „Lewica”

Wciąż toczy się dyskusja czy lewica powinna poprzeć w Sejmie rządowy projekt ustawy ratyfikującej decyzji Rady w sprawie systemu zasobów własnych Unii Europejskiej. Uważam, że taki projekt lewica poprzeć powinna, ale nie bezwarunkowo. Przychylam się tu do opinii, że to rząd zabiegać powinien o zdobycie parlamentarnej większości dla swojego projektu. Warunkowość oparcia ze strony lewicy, czy też całej sejmowej opozycji jest jak najbardziej uzasadniona. Codzienna praktyka pokazuje z jaką wręcz frywolnością rządzący odnoszą się dzisiaj do przepisów normujących gospodarowanie środkami publicznymi, z jaką łatwością wykorzystują je do budowania swojej i swoich rodzin potęgi finansowej. Ostatnim, skandalicznym przykładem jest odmowa Polskiej Fundacji Narodowej, jednego ze sztandarowych projektów rządu PiS, o wartości na dzisiaj ponad 600 mln złotych poddania się badaniom Najwyższej Izby Kontroli. Ile jeszcze jest takich fundacji, funduszy i innych podmiotów, do których wyprowadzane są środki budżetowe i środki przedsiębiorstw zarządzanych przez przedstawicieli rządu, i które uznają się za zwolnione od kontroli najwyższego organu kontroli państwa?

W pełni zasadne jest więc moim zdaniem uwarunkowanie poparcia opozycji dla wspomnianego rządowego przedłożenia od ustalenia zasad tworzenia i funkcjonowania Krajowego Planu Odbudowy, który ma być odpowiedzialny za realizację na szczeblu krajowym NextGenerationEU – największego w historii pakietu środków na rzecz ożywienia gospodarki. Chciałem jednak zwrócić uwagę na inny problem – nie mniej doniosły, o którym jednak zwykło się zapominać. Rzecz idzie o system kontroli wydatkowania środków unijnych. Jeszcze za czasów rządów PO przyjęto fatalne moim zdaniem rozwiązanie lokujące jednostkę odpowiedzialną za sporządzenie „rocznego podsumowania dotyczącego dostępnych audytów i deklaracji”, czyli de facto dokumentu potwierdzającego wiarygodność wydatkowania unijnych środków w Polsce w Ministerstwie Finansów. Mógł rząd, śladem niektórych innych państw, podjąć decyzję o przekazaniu tych kompetencji Najwyższej Izbie Kontroli, ale zdecydował inaczej, według zasady: nikt tak dobrze nas nie oceni jak my sami.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości poszedł dalej. Wyjął procedury poświadczenia wiarygodności z Ministerstwa Finansów i powołał z hukiem Międzyresortowy Zespół do spraw Funduszy Unii Europejskiej, któremu przewodniczy minister funduszy i polityki regionalnej. Europejski Trybunał Obrachunkowy co rok publikuje obszerny raport z badania wykonania budżetu Unii Europejskiej, w tym z badania wiarygodności wydatków. Ale 80% budżetu unijnego realizowane jest na szczeblu krajowym. Konia jednak z rzędem temu, kto na stronach rządowych znajdzie publikację „Rocznego podsumowania…” jakie rząd polski zobowiązany jest dostarczać Komisji Europejskiej w ramach wspólnej kontroli budżetu unii. Prawdą jest też, że nikt o taką publikację nie woła.

NextGenerationEU jest programem nie tylko o olbrzymiej wartości, ale również oryginalnym, gdyż po praz pierwszy wprowadzi do obrotu środki pozyskane z pożyczek zaciągniętych solidarnie przez państwa członkowskie – w znacznej części na rzecz wsparcia różnych podmiotów gospodarczych. Pociągnie to za sobą nieuchronnie nowe problemy związane z systemową kontrolą wydatkowania tych środków.

Dlatego uważam, że Lewica swoją zgodę na ratyfikację właściwego rządowego projektu ustawy bezwzględnie uwarunkować powinna od:

  1. Wprowadzenia do Krajowego Planu Odbudowy szczegółowych i konkretnych zapisów odnoszących się do systemu kontroli wydatkowania tych środków.
  2. Wyznaczenia Sejmowej Komisji Kontroli Państwowej zadania bieżącego monitorowania procesu kontroli środków w ramach NextGenerationEU.
  3. Niezwłocznego zlecenia wydania opinii prawnej w sprawie uznania środków z NextGenerationEU za środki publiczne, co jest warunkiem rzetelnego audytu wykorzystania tych środków.

Niezależnie od powyższego proponuję, aby KP Lewica wystąpił do Kolegium Najwyższej Izby Kontroli o:

  1. Uwzględnienie w Strategii Kontroli NIK zadania „Kontrola tworzenia i realizacji Krajowego Planu Odbudowy”.
  2. Przeprowadzenia audytu „rocznych podsumowań dotyczących dostępnych audytów i deklaracji”, jakie rząd polski jest zobowiązany corocznie przedkładać Komisji Europejskiej.

Być może stanowisko KP Lewica nie będzie ważyło na decyzji Sejmu, ale przecież liczy się również opinia publiczna.

Republika banasiowa

W jednym dniu Marian Banaś, Prezes NIK udzielił dwóch ważnych wypowiedzi. W pierwszej ogłosił, że nie było żadnej „afery Banasia” z hotelem na godziny i współpracą ze światem przestępczym, gdyż była to „prowokacja służb specjalnych”. W drugiej wypowiedzi Prezes Najwyższej Izby Kontroli zapowiedział szereg kontroli w urzędach państwowej administracji, wskazując, że w odróżnieniu do afery Banasia „prawdziwe afery są gdzie indziej”. Prezes NIK powiedział: „– Obecnie prowadzimy już kilka, a za chwilę rozpoczniemy kolejne, bardzo wrażliwe kontrole. One odbiją się głośnym echem.”

To kolejny mega skandal. Zachowanie szefa najważniejszego organu kontrolo państwa jest jawnym, publicznym pogwałceniem międzynarodowych standardów audytu i zasad etyki audytorów. Prezes NIK nie ma prawa wypowiadać się na temat wyników bieżących, niezakończonych kontroli w inny sposób niż w przypadku ujawnionych w trakcie kontroli istotnych nieprawidłowości, niezwłocznie informując o nich przełożonych kontrolowanego lub/i właściwą prokuraturę. I w żadnej innej formie!

A już zupełnie niewyobrażalne i niedopuszczalne jest przesądzanie przez Prezesa NIK o wynikach kontroli, które jeszcze się nie zaczęły! Nie sposób nie przywołać starego, sprzed kilkudziesięciu lat żartu Szymona Kobylińskiego na pierwszej stronie  „Polityki”: Mówca z trybuny grzmi: – Oczywiście towarzysze, że kryl jest jadalny! Już dwa instytuty naukowe pracują nad tym, aby to udowodnić!

Historia więc się powtarza, tyle, że jak twierdził Karol Marks (uzupełniając Hegla), historia lubi powtarzać się dwukrotnie: po raz pierwszy jako dramat, a po raz drugi jako farsa. Wystąpienia Marcina Banasia to nie farsa, to dramat całego naszego społeczeństwa. W swoim zachowaniu Banaś prezentuje przy tym klasyczne podejście pisowskie do litery prawa: furda tam ustawy, traktaty, konstytucje, artykuły czy paragrafy! Prawo to my, a my to suweren. Prawo powinno służyć suwerenowi, a więc nam!

W ten sposób Marian Banaś niszczy Najwyższą Izbę Kontroli, a wraz z nią całe państwo. Czy należy skontrolować aferę SKOK-ów, KFN, czy idące już w setki podejrzane decyzje rządzących. Jak najbardziej tak! Ale w imię powagi niezależnego audytora, w imię ochrony autorytetu NIK, w imię wiarygodności ustaleń kontrolnych nie może jej prezes uprzedzać o wynikach kontroli, które jeszcze się nie rozpoczęły!

Nie może tym bardziej, że szokująca jest czasowa zbieżność tych dwóch wypowiedzi. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Banaś, traktuje NIK jako oręż w bijatyce ze swoimi niedawnymi kolesiami, że poprzez media na jednym wydechu stawia im ultimatum: przyjmijcie moją wersję w sprawie „afery Banasia” i odpuście bo jak nie, to uderzę was w bolące miejsca.

Najwidoczniej Banaś ma coś na swoich niedawnych kolesiów, ci mają coś na Banasia. Klasyczna sytuacja „złapał Kozak Tatarzyna…” Tylko społeczeństwo wychodzi przy tej gierce na zbiorowisko głupców.

P.S.

Właśnie w mediach ukazał się komunikat: „Śledztwo w sprawie afery Banasia przedłużone”. Przedłużanie i tak już historycznego śledztwa może świadczyć o woli jego przeciągania bez finalizacji bądź wolę jego rozwodnienia. Czyżby Tatarzyn przystał na ofertę Kozaka?

Smutna historia pewnego orła

Logo Najwyższej Izby Kontroli jest dzisiaj powszechnie znane, ale na potrzeby tego wpisu przypomnę je. Wygląda ono tak:

 

Jego historia jest następująca. Gdzieś, chyba w 1997, wystąpiłem na posiedzeniu Kierownictwa NIK z propozycją sporządzenia jakiegoś logo naszej instytucji, którym znaczyć będziemy wszystkie dokumenty i wydawnictwa niewymagające oficjalnego godła państwowego i które będzie znakiem rozpoznawczym Izby. Prezes Wojciechowski bez entuzjazmu, ale  na tą propozycję przystał, powierzając mi doprowadzenie sprawy do końca. O sporządzenie kilku wariantów logo zwróciłem się do znanego warszawskiego grafika, specjalizującego się w tych formach graficznych. Po kilku miesiącach wylądowały na moim biurku trzy propozycje, z których ta powyżej najbardziej przypadła mi do gustu. Zapytałem jednak autora skąd pomysł na zawijasy. Odpowiedź artysty była znamienna:

– Te zawijasy mają nawiązywać do grafiki przedwojennych obligacji skarbowych i bankowych. Grafika taka miała na celu utwierdzać ich posiadacza, nabywcę o wiarygodności emitenta, stanowiła niejako graficzny symbol tej wiarygodności. A cóż Panie Prezesie jest najważniejsze dla instytucji, którą Pan reprezentuje? Właśnie wiarygodność.

Kierownictwu NIK przedstawiłem wersje logo ze zdecydowanym wskazaniem na ten właśnie wariant.  Używanie logo było z początku ograniczone, ale bardzo szybko rozprzestrzeniło się na wszystkie aspekty działania Izby: od oficjalnych dokumentów przez wydawnictwa do materiałów promocyjnych.  Ten znak graficzny jest ważny nie tylko dla zewnętrznych odbiorców NIK-owskich materiałów. Codziennie przypomina on również wszystkim pracownikom NIK o ich powinności strzeżenia tej wartości, jaką jest wiarygodność.

Dlatego trafia mnie wszystko, co może mnie trafić, gdy w mediach oglądam zdjęcia jak to:

I co? – I psińco.

Cała Polska ekscytowana była przez media problemem: – Premier przeczytał już raport CBA dotyczący Prezesa NIK, czy jeszcze nie, a jeżeli nie, to kiedy zasiądzie do lektury. Premier złożył obietnicę, że uczyni znajdzie czas na lekturę tego dokumentu w miniony weekend i być może, jak powiedział,  po tej lekturze „zadzwoni do Banasia”. Oczywiście, jak zwykle słowa nie dotrzymał, w poniedziałek okazało się, że Premier miał na głowie inne, bardzo ważne sprawy i do raportu CBA nie sięgnął, więc opinia publiczna w napięciu czekała kiedy to nastąpi. Nareszcie ulga! Nastąpiło! W minioną środę. I co? – I psińco.

Cała ta sprawa z Banasiem, premierem – jego byłym zwierzchnikiem, Jarosławem Kaczyńskim i PiS to jedna wielka hucpa, to bezczelne naigrywanie się ze społeczeństwa, niestety wspierane niekompetencją mediów. Całe to powołanie tej właśnie osoby, w takim, a nie innym trybie było jedną, wielką manifestacją arogancji PiS-owskiej władzy, przekonania o swojej bezkarności. W sumie osoba samego Mariana Banasia nie jest tu najważniejsza. PiS wyrządził olbrzymią szkodę polskiemu państwu, obywatelom i szkodę jednej za najbardziej społecznie zaufanych instytucji – Najwyższej Izbie Kontroli

Pytanie zasadnicze: co Premier ma do raportu w sprawie Prezesa NIK? Otóż nie ma nic. Jeżeli ktoś miałby czytać raport i ogłaszać opinii publicznej wyciągnięte z niego wnioski w stosunku do Prezesa NIK, to jedynie Marszałek Sejmu i Prezydent. Ale Premier? Premier powinien oczywiście zapoznać się z raportem, ale nie pod kątem afery Banasia, ale pod kątem skandalicznego działania podległych Premierowi służb: CBA i ABW i Ministerstwa Finansów. To powinno Premiera interesować od samego początku. Jeżeli nie miał czasu, gdyż zajęty był podróżowaniem po kraju i opowiadaniem głupot w trakcie kampanii wyborczej do parlamentu, to przecież od takich spraw ma swój gabinet. Szef tego gabinetu powinien z takim materiałem się zapoznać i bezzwłocznie zreferować go Premierowi wraz z wnioskami. Sprawa jest ewidentna: PiS celowo opóźniał zajęcie się aferą Banasia, by nie psuć sobie kampanii wyborczej.

Premier winny jest opinii publicznej odpowiedzi na pytania: – jak to się stało, że pomimo od roku prowadzonego przez CBA badania oświadczenia majątkowego M.Banasia został on powołany na stanowisko najpierw Ministra Finansów a potem Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Premier winien również odpowiedzieć jak ocenia działalność ABW, która bez mrugnięcia okiem wydawała certyfikaty dostępu do najwyżej kwalifikowanych tajemnic państwowych osobie tak eksponowanej na potencjalny szantaż ze strony świata przestępczego i obcych wywiadów. Nic takiego nie nastąpiło i dziwnie nikt – posłowie opozycji, niezależne media – tego od Premiera nie wymaga.

Przez media mignęła dosłownie informacja, że osobny i obszerny raport w sprawie przepływów finansowych pomiędzy M.Banasiem a jego wspólnikami z krakowskiego półświatka sporządził i przekazał komu trzeba Generalny Inspektor Informacji Finansowej, urzędnik kompetentny w kwestiach badania podejrzanych operacji finansowych i prania pieniędzy. Dlaczego nikt o opublikowanie tego raportu się nie upomina? Czy Premier też go przczytał?

Premier miesiącami nie miał czasu na przyjrzenie się działalności CBA w tej jednaj z największych polskich afer. Dziwnym zupełnie trafem uczynił to po tym, jak PiS-owska marszałka Sejmu powołała dwóch wiceprezesów NIK na wniosek rzeczonego Banasia. Zbieg okoliczności? Wątpię. Powołanie tych wiceprezesów jest wymownym wydarzeniem. Od 1995 r., od wejścia w życie nowej ustawy o NIK zmieniającej charakter tej instytucji na właściwy państwu demokratycznemu, każdy z prezesów Izby kierował się przy powoływaniu swoich zastępców, z którymi tworzy Kierownictwo NIK, praktyką konsultowania swoich decyzji z klubami poselskimi. Ta bez wątpienia dobra praktyka, w połączeniu z ustawową zasadą kolegialnego charakteru działalności NIK zapewniać miała obiektywizm i niezależność Izby. Tak było przez 24 lata do minionej środy, kiedy to Pani Witek powołała kolejnych wiceprezesów – wszystkich będących politykami Prawa i Sprawiedliwości. NIK został wzięty. Dopiero po tym fakcie „Premier doczytał” a Prezes wezwał Prezesa na dywanik i wyraził oczekiwanie na jego dymisję. Jawna kpina.

Wszyscy żyją teraz w napięciu oczekując na decyzję Banasia: – poda się do dymisji, czy nie?  Groźby usunięcia Banasia z urzędu drogą nowelizacji ustawy są śmieszne. Sejm mógł bez specjalnych międzynarodowych konsekwencji uchwalać ustawy działające z mocą wsteczną w latach dziewięćdziesiątych. Ale teraz, kiedy Polska jest (jeszcze) częścią europejskiego systemu prawnego, uchwalanie prawa działającego wstecz może okazać się nieskuteczne.

Senat pręży muskuły, wzywa Banasia przed swoją komisję, ale nie będzie też mógł nic zrobić – może poza uchwaleniem jakiejś rezolucji czy apelu.

Prezes Banaś może natomiast złożyć rezygnację w dwóch przypadkach. Po pierwsze wówczas, gdy jego polityczni mocodawcy, którzy jeszcze nie tak dawno piali nad jego „krystaliczną uczciwością” zapewnią mu nietykalność. Czyli ustąpienie w zamian za ukręcenie aferze jego imienia łba. Ta opcja jest według mnie najbardziej realna. PiS nie może sobie pozwolić na smród roztaczany przez tą aferę u progu kampanii wyboru Prezydenta RP. Ustąpienie Banasia będzie sprzedawane jako kolejny wielki sukces Kaczyńskiego, który zażądał dymisji i ją otrzymał. Ma to przykryć pytanie o szerokie grono osób, które dopuściło do tej afery. Dlatego opozycja sejmowa powinna domagać się „do upadłego” powołania komisji śledczej d.s. afery Mariana Banasia i domagać się przewodnictwa tej komisji, jako że afera dotyczy najwyższych osób w państwie rządzonym od czterech lat przez PiS i instytucji najważniejszych dla ścigania przestępstw, kierowanych przez pisowskich nominatów.

Prezes Banaś, widząc jak długo rozpatrywane były przez wymiar sprawiedliwości o niebo mniejszego kalibru sprawy swojego poprzednika, może iść „w zaparte”. Mało tego – z odpierania ataków na swoją osobę może próbować czynić dowód swojej od polityków niezależności. W takim przypadku jedynym ratunkiem dla Najwyższej Izby Kontroli i dla kraju jest totalny bojkot Pana Mariana Banasia przez media, polityków, a nawet przez pracowników Izby. Sprawa jest ekstraordynaryjna. Namawianie pracowników NIK do bojkotu swojego szefa jest czymś niebywałym. Ale afera Banasia najbardziej odbije się właśnie na Izbie, na jej autorytecie i skuteczności. Dlatego z racji  współodpowiedzialności za Izbę powinni oni włączyć się do dzieła ratowania NIK. A straty wizerunkowe są ogromne.

ODSPAWAĆ BANASIA

Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że będę musiał sformułować postulat jak niżej. Ubolewam, że tak się stało, ale nie widzę innego rozwiązania.

Co zrobić z Pawłem Banasiem, nowym Prezesem Najwyższej Izby Kontroli? O kontrowersyjności tej postaci rozpisywać się nie zamierzam – codziennie media dorzucają nowe fakty i okoliczności, które Banasia pogrążają. Jest rzeczą dla mnie – i myślę, że nie tylko dla mnie – oczywistą, że sprawowanie tak ważnego urzędu przez taką osobę to uwłaczanie godności Państwa Polskiego, jest wręcz podkopywaniem fundamentów państwa. To również soczysty policzek dla całej Najwyższej Izby Kontroli i swoisty prezent, jaki Izbie na 100 lecie jej działalności zgotował Sejm i Senat. Policzek dla jej wszystkich byłych, obecnych oraz przyszłych pracowników.

Afera Banasia ma wiele wątków, których wyjaśnienie jest konieczne w imię obrony Rzeczypospolitej. Jak choćby ten, jak to możliwe, że osoba o takich powiązaniach ze światem przestępczym, z bardzo, bardzo niejasnymi źródłami swojego majątku a więc będąca nadzwyczajnie eksponowana na werbunek obcych służb specjalnych,  regularnie otrzymywała certyfikat do dostępu do najważniejszych tajemnic państwowych. Ten i inne wątki powinna wyjaśnić specjalna komisja śledcza powołana przez nowy parlament.

Ale to nie rozwiązuje problemu Banasia, któremu Konstytucja RP oraz ustawa o NIK,  gwarantują nietykalność – do czasu prawomocnego skazania przez sąd. I wszystko wskazuje na to, że Marian Banaś zdecydował o skrupulatnym korzystaniu z tego immunitetu. Nad sposobem jego „odspawania” od fotela głowią się prawnicy w wielu kancelariach. Wydaje się, że od strony prawnej nikt mu nic nie może zrobić, prawie jak w tym wierszyku krążącym ostatnio w Internecie:

„Fikumiku – jestem w NIKu.                                                                          Co mi zrobisz prezesiku…”

Sytuacja jest dramatyczna i nadzwyczajna.  Zaostrzy się ona jeszcze bardziej, gdy opinia CBA okaże się dla Prezesa niekorzystna.  Jeżeli nie można liczyć na autorefleksję „bohatera” (a jak widać nie można), to pozostaje jedna, nadzwyczajna, ostateczna droga. Odwołać się tutaj należy do pojęcia instytucjonalnej mądrości. Najwyższa Izba Kontroli zawsze należała do fundamentów państwa. Praca w NIK nobilitowała, wiązała się z misją usprawniania państwa, ochrony interesów obywateli, eliminowania nieprawidłowości w funkcjonowaniu służb publicznych.

Dzisiaj, w sytuacji jaka zaistniała, gdy zawiodą wszystkie, przewidziane prawem środki, jedynie Izba jest w stanie zmusić osobę, która – mniemam niefortunnie – wprowadzona została do gabinetu Prezesa, do opuszczenia tego gabinetu. Dzisiaj to pracownicy NIK, również w imię obrony godności i szacunku dla swojej ciężkiej pracy powinni podjąć trud samooczyszczenia, publicznie i gremialnie odmawiając współpracy z  Marianem Banasiem. Tylko w was nadzieja, że Izba uchroni się od katastrofy, od wieloletniego procesu gnicia od środka.

Brońcie siebie, brońcie Polski.

Dziwić się nie przestanę

Jak donoszą media posłowie PO wnieśli do Marszałek Sejmu wniosek o „uzupełnienie składu Kolegium NIK” w związku z tym, że w obecnej chwili Kierownictwo Izby składa się formalnie z dwóch osób: wiceprezeski, pełniącej funkcje Prezesa Izby i Dyrektora Generalnego Izby. Zdaniem posłów ma to paraliżować działania NIK i w związku z tym proponują co proponują. Posłowie raz jeszcze skompromitowali się swoją nieznajomością funkcjonowania najwyższego organu kontrolnego państwa. Dziwić się nie przestanę: typowy strzał we własne kolano nieusprawiedliwiony nawet wyborczą gorączką.

Zacząć należy od tego, że Konstytucja RP w artykule 202, w pierwszym ustępie przesądza, że jedną z kardynalnych zasad, na których opiera się działalność NIK jest zasada kolegialności. Sama instytucja Kolegium NIK, o której mowa w ustawie ma tu o tyle ograniczone znaczenie, że wypełnienie normy konstytucyjnej wcale nie sprowadza się do działania Kolegium. Konstytucja formułuje zasadę generalną, która ma obowiązywać w CAŁEJ izbie: od góry (Kierownictwo NIK) do samego dołu (delegatury). Uzasadnienie jest oczywiste. Zasada kolegialności bardzo spokrewniona jest z jedną z najbardziej skutecznych zasad przeciwdziałania korupcji: zasadą wielu oczu. W przypadku Najwyższej Izby Kontroli nie tyle może chodzić o zwyczajną korupcję (chyba, że polityczną) ile w pierwszym rzędzie o zapewnienie bezstronności i obiektywizmu na każdym etapie procesu kontrolnego (od planowania po realizację wyników kontroli). W tym zapewnieniu obiektywizmu i bezstronności istotną część stanowi uchronienie Izby od politycznych nacisków lub „politycznego dryfu”. Dlatego wprowadzonej ustawą o NIK zasadę kolegialności podniesiono do rangi zasady konstytucyjnej.

W całej swojej strukturze najdalej od tej zasady NIK odeszła na najbardziej newralgicznym poziomie zarządzania: na poziomie ścisłego kierownictwa Izby, składającego się z Prezesa, wiceprezesów i dyrektora generalnego. Proces ten rozpoczął się przed 12 laty, ale w okresie ostatnich 6 lat osiągnął stuprocentową skuteczność. Kierownictwo Izby przestało praktycznie funkcjonować, co fatalnie odbiło się na poziomie pracy departamentów i delegatur. Formalnie kierownictwo istniało – tyle tylko, że nie działało.

Dzisiaj kierownictwa NIK nawet formalnie nie ma i to właśnie stanowi według mnie poważne naruszenie Konstytucji RP i ustawy o NIK. Przez kogo? Osobą w największym stopniu odpowiedzialną jest tutaj Marszałek Sejmu. To on podejmuje decyzje o odwołaniu i powołaniu wiceprezesów NIK. Opinia komisji sejmowej, chociaż konieczna, nie jest dla Marszałka wiążąca.

Wołanie posłów PO o pilne „uzupełnienie składu Kolegium” sprowadza się więc do wołania o pilne powołanie dwóch nowych wiceprezesów. Jarosław Kaczyński powinien wnioskodawcom przesłać skrzynkę wódki w podziękowaniu.  Nie zdziwiłbym się, gdyby w trakcie ostatniego, nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu Pani Marszałkini zwołała posiedzenie Komisji Kontroli Państwowej z porządkiem obrad: zaopiniowanie przedstawianych przez osobę pełniącą obowiązki Prezesa NIK kandydatów na wiceprezesów Izby a przy okazji i dyrektora generalnego (oczywiście wskazanych przez centralę na Nowogrodzkiej). Przedstawiając kandydatury na wiceprezesów Prezes NIK nie ma obowiązku konsultowania ich z kimkolwiek. Niezależnie od opinii Komisji, którą jednak łatwo można sobie wyobrazić, w tym samym dniu Pani Marszałkini wręczy nominacje, a opozycji, która zechciałaby zaprotestować odpowie tyleż wprost co cynicznie: przecież realizujemy wasz postulat i to najszybciej jak to możliwe. Sytuacja może więc być taka, że jeżeli PiS w wyniku najbliższych wyborów nie uzyska parlamentarnej większości, to jednak CAŁE ścisłe kierownictwo NIK będzie z pisowskiego nadania i praktycznie nie do ruszenia. Po wyborach Prezes Banaś wróci spokojnie z urlopu, postępowania w jego sprawie toczyć się będą nie szybciej niż postępowania w sprawie jego poprzednika (casus Banasia jest o wiele, wiele bardziej skomplikowany niż casus Kwiatkowskiego), a Sejm nie będzie miał żadnego wpływu na skład i funkcjonowanie kierownictwa Najwyższej Izby Kontroli przez całe cztery lata. Oczywiście PiS mogłoby powołać swoich wiceprezesów i swojego dyrektora generalnego i bez kuriozalnej „zachęty” ze strony PO, ale jeżeli proszą to, dlaczego nie?

Jedyną szansą na uratowanie (przywrócenie?) zasady kolegialności działania kierownictwa NIK byłoby powoływanie na wakujące stanowiska wiceprezesów przez Marszałka nowego Sejmu i to w sytuacji, kiedy PiS utraci w nim większość i Marszałek Sejmu nie będzie nominatem Nowogrodzkiej. Wówczas Prezes, idąc śladem dobrych obyczajów parlamentarnych oraz w imię nawet formalnego zrównoważenia kierownictwa Najwyższej Izby Kontroli, będzie musiał zwrócić się do największych klubów o wsparcie dla swojego wniosku u Marszałka. Zamiast więc wołać o powołanie nowych wiceprezesów należałoby apelować do Marszałkini Sejmu o niepowoływanie ich do czasu rozpoczęcia pracy prze nowy Sejm. Jak będzie? Pożyjemy – zobaczymy.