Kogo i jak wybierać?

Sąd Okręgowy w Poznaniu orzekł właśnie, że zatrzymanie Józefa Piniora było uzasadnione. Nie przesądza to rzecz jasna o winie sanatora. Ja tym bardziej daleki jestem od ferowania w tej sprawie wyroków, a swoja opinię wyraziłem wcześniej. Casus Piniora nieodparcie natomiast przywołuje refleksje, które kołaczą się w mojej głowie od lat. Im dłużej przypatruję się polskiej obyczajowości politycznej, tym bardziej krystalizują się we mnie poglądy, że cały nasz system wyborczy jest do bani.

Pytanie na początek: ile musi wyłożyć z prywatnych pieniędzy kandydat partii politycznej, aby być umieszczonym na pierwszym miejscu listy wyborczej? To, że w przypadku wielu partii musi – jest tajemnicą poliszynela. Pytanie tylko: ile? Ile za pierwsze miejsce, ile za drugie? Ile za kandydowanie na wójta czy prezydenta miasta?

Niby media mamy wolne, ale – pewnie jako dowód tej wolności – nie bardzo chcą się one zainteresować problemem. Temat tabu? Pewnie nie dzieje się tak przez przypadek. Kandydaci gromadzą prywatne fundusze, pożyczają od znajomych, pożyczają w bankach. Na pokrycie kosztów kampanii wyborczych w bankach (a jak pokazują choćby ostatnie wybory parlamentarne nie tylko w bankach) zaciągają poważne pożyczki również partie polityczne.

Nie mam żadnych dowodów na twierdzenie, że zaciągając pożyczkę kandydat traktuje wydatki na kampanię jako inwestycję, która – jak każda inwestycja – powinna się zwrócić w takiej bądź w innej formie.  Dowodów nie mam, ale nie zdziwiłbym się, gdyby w wielu przypadkach tak właśnie było – zwłaszcza, gdy zaangażowany kapitał prywatny stanowi poważne obciążenie rodzinnego budżetu kandydata, a pożyczki trzeba spłacać. Z całą pewnością stwierdzić natomiast mogę, że z samej swojej istoty ukształtowany w Polsce model kampanii wyborczych dyskryminuje mniej zamożnych i mniej finansowo zaradnych potencjalnych kandydatów oraz sprzyja tworzeniu mechanizmów politycznej korupcji.

Tak dalej być nie powinno. Model kampanii wyborczych w naszym kraju wymaga głębokiej refleksji i gruntownej przebudowy.  Dotychczasowy oparto na zasadach dosyć bezkrytycznie przeniesionych do nas zza Wielkiej Wody w latach 1989/90. Głównym operatorem kampanii wyborczych są tam (i u nas) media wszelkiej maści. I to właśnie media, firmy PR-owskie, właściciele tablic ogłoszeniowych przejmują gros partyjnych i prywatnych funduszy na kampanie wyborcze.  Ten model nie zdaje egzaminu. W audycie wykonania zadań jednym z podstawowych kryteriów oceny jest kryterium value for money (wartość za pieniądze). W naszym kraju z kampanii na kampanię, za coraz większe pieniądze, naród otrzymuje coraz to gorszy jakościowo parlament. „Wartość za pieniądze” leci w dół na łeb na szyję. Fatalne merytoryczne i etyczne przygotowanie posłów (elity narodu) przekłada się wprost na coraz gorsze prawo, a ostatnio na psucie całego systemu prawnego.

Próbując naszkicować zarys nowego modelu kampanii wyborczych zacząć należy od generalnych celów tych kampanii. Są nimi:

  1. Dostarczenie każdemu wyborcy niezbędnych informacji o programie ugrupowania i indywidualnych programach kandydatów.
  2. Dostarczenie wyborcy niezbędnych informacji o kandydatach, obejmujących również informacje o ich statusie majątkowym.
  3. Zapewnienie każdemu wyborcy możliwości bezpośredniego spotkania z kandydatem do funkcji publicznych.
  4. Zapewnienie każdemu wyborcy możliwości korespondencji z kandydatem.

Realizacja tych celów zachodzić powinna przy respektowaniu następujących zasad:

  1. Decyzja wyborcy w największym stopniu powinna wynikać z jego świadomej, merytorycznej decyzji, a nie być efektem możliwości i zdolności „uwodzenia elektoratu” przez ugrupowania polityczne i ich kandydatów. Z procesu wyborów władz publicznych wyeliminować należy wszelkie agresywne techniki marketingu komercyjnego
  2. Zaplecze finansowe kandydata i/lub ugrupowania wyborczego nie powinny mieć wpływu na wynik wyborów.
  3. Komisje Wyborcze zapewniają dostarczenie we właściwym terminie do każdego gospodarstwa domowego kompletnego zestawu programów wyborczych i sylwetek kandydatów w formie papierowej oraz przez strony internetowe.
  4. Komitety wyborcze zapewniają możliwość spotkania wyborców z kandydatami oraz obecność kandydatów w Internecie.
  5. Wyeliminowana zostanie uliczna walka komitetów wyborczych na banery, plakaty, tablice ogłoszeniowe itp. Publiczne przekazy dotyczyć winny tylko wskazania miejsca, gdzie wyborca uzyskać może informacje o celach i programach wyborczych oraz kwestii technicznych.
  6. Rola mediów ograniczona zostanie do organizowania debat kandydatów, przekazywania informacji o planowanych spotkaniach przedwyborczych oraz informacji technicznych dotyczących wyborów. Wykupywanie czasu antenowego przez ugrupowanie bądź kandydata powinno być niedopuszczalne.
  7. Agitacja wyborcza przez kościoły i związki wyznaniowe powinna być zakazana.

 

Jeżeli powyższe zasady uzupełnione byłyby przez przywrócenie instytucji List Krajowych (w wyborach parlamentarnych), to istnieją duże szanse na to, że decyzje wyborców będą bardziej świadome i  podejmowane z podejmowane z poczuciem współodpowiedzialności, że merytoryczny i etyczny poziom wybranych do pełnienia służby publicznej się podniesie i że sumaryczne koszty kampanii wyborczych będą w efekcie dużo, dużo niższe niż obecnie.

Że to jest utopią? Tak, ale wszystko kiedyś było utopią.

Wyobrazić niewyobrażalne

Wyżywanie się na rzeczywistości to dzisiaj łatwizna. Wykazywanie głupoty, niekompetencji, nieodpowiedzialności grupy trzymającej władzę nie wymaga zbytniego wysiłku.  Gdzie nie spojrzeć – tam sprawa, afera, odjazd zupełny. Istota polskiego problemu doby obecnej ma naturę dualną.  Z jednej strony to lawina tych wynaturzeń. Jedno spycha ze stron gazet czy monitorów komputerowych drugie, włazi drzwiami i oknami. Czy dzisiaj ktoś pyta o aferalne związki ministra Ziobry et consortes z defraudacją unijnych pieniędzy? Czy ktoś podnosi skandaliczną rozprawę szefostwa MON z generalicją, czy medialne praktyki „odbitej” TVP i Polskiego Radia, przy których programy informacyjne lat 80-tych jawią się jako szczyt obiektywizmu poruszają szersze kręgi społeczne?  Czy budzi się jakaś głębsza społeczna refleksja nad wyposażeniem IPN w nowe kompetencje – orzekania komu należy obniżyć legalnie nabyte świadczenia emerytalne, a komu nie? Chuligaństwo ministra sprawiedliwości i jego zastępców wobec sędziów, prokuratorów i adwokatów jest bezkarne. Społeczeństwo przytłoczone tym potokiem nieprawidłowości i nieprawości obojętnieje, traci wrażliwość. A przecież jeszcze kilka lat temu każda z takich afer z osobna trzęsła by rządzącym obozem.  Nie ulega wątpliwości, że PiS jest szkodnikiem, że na PiS-owską narrację nie może być zgody i czynić należy wszystko, aby ta ponura karta w polskiej historii zamknęła się jak najprędzej. Aby jednak tak się stało, nie wystarczy epatować się „numerami” obecnej władzy. Je trzeba oczywiście spisywać, śledzić, komentować – ale to nie wystarczy. Z lekcji, jaką wszystkim daje PiS wyciągać należy stosowne wnioski. A podstawowym jest ten, że działania PiS mają też ważną, pozytywną stronę.  Strona ta to zwrócenie się PiS do zapomnianej, zepchniętej na margines części polskiego społeczeństwa. Zwrócenie się do rodzin zadłużonych, bez perspektyw rozwoju, kształcenia dzieci, latami oczekujących na wizytę u specjalisty itp itd. Zwrócenie się do bezrobotnych i emerytów dla których dylemat: lekarsdtwo czy żywność jest codziennością. Jednym z efektów (wcale nie ubocznym) polskiej transformacji jest głębokie rozwarstwienie socjalne i społeczne. Patrząc w przeszłość liderów PiS nie mam złudzeń, że to zwrócenie się do wykluczonych, bądź zagrożonych wykluczeniem wynikało z zimnej kalkulacji politycznej. Było wynikiem chłodnej analizy słabych i mocnych punktów nurtu neoliberalnego  a nie wynikało z głębokich przekonań ideowych. Ale było. Oczywiście za dominację kursu neoliberalnego w polskiej polityce odpowiedzialność ponoszą siły polityczne wywodzące się z „Solidarności”, które forsując w 1989 r. Plan Balcerowicza zdradziły swoją bazę społeczną. Nie bez winy jest też lewica. Nie tyle nawet SdRP, ale głównie SLD dało się zwieść mirażom wyrównywania poziomu życia w Polsce w miarę rozwoju kapitalistycznej gospodarki. Bez aktywnej roli państwa okazało się to iluzją. SLD mniej lub bardziej świadomie przyjęła rolę, jaką przyjęli na siebie europejscy socjaliści: „socjalizowania” neoliberalnych pomysłów gospodarczych i ekonomicznych w miarę posiadanych możliwości parlamentarnych. Ma więc za co lewica skupiona wokół SLD bić się dzisiaj w piersi. Niech więc wyborczy sukces PiS będzie kubłem zimnej wody na głowy lewicowych liderów i skłoni ich do intensywnego, śmiałego kreślenia swojej, lewicowej wizji Polski XXI wieku. U źródeł każdego prawdziwego sukcesu politycznego leży zdolność wyobrażenia sobie tego, co na obecną chwilę dla otoczenia jest niewyobrażalne. Nie będzie to łatwe gdyż prezentowanie lewicowej propozycji porządku społecznego i gospodarczego zbiegnie się prawdopodobnie z finansową klapą PiS-owskiego programu powszechnego rozdawnictwa. Notowania SLD oscylują dzisiaj wokół progu 5%. Może się i tak zdarzyć, że bez specjalnego wysiłku, tylko na skutek przyspieszonego moralnego zużycia obecnej władzy SLD próg ten przekroczy i do Sejmu się wczołga. Ale czy  będzie to politycznym sukcesem SLD?

Reaktywacja cz.1.

Po trzech latach przerwy powracam do pisania mojego skromnego bloga. Witam więc starych znajomych, a też i może nowych? Kto wie. Chociaż czasy takie nastały, że więcej ludzi pisze niż czyta. Z drugiej strony takie czasy nastały, że nie można robić NIC, gdyż bierność ludzi „gorszego sortu”, apatia, pogodzenie się z „nieuchronnym”, to właśnie coś, na czym zależy gronu, które objęło władzę w Polsce rok temu. Mając do wybory: być obywatelem „gorszego sortu” ale „jasnym” ludem, czy być „ciemnym” ludem pierwszej gildii – zdecydowanie wybieram tę pierwszą opcję! Ale bierności mówimy NIE!

Jeśli więc choć kilka osób zechce mnie poczytać, nie zgodzić się ze mną lub wręcz przeciwnie, to będzie to mała kropelka, z której mnóstwa podobnych utworzy się być może strumień, rzeczka, aż wreszcie fala, która oczyści ten mały zakątek świata pomiędzy Odrą a Bugiem. Zapraszam do bloga!

Na wstępie dwa tematy, których poruszenie winny jestem niejako moim czytelnikom: „Ja i Najwyższa Izba Kontroli”, oraz”Ja i polityka”.

Dzisiaj NIK.

Kiedy trzy lata temu powtórnie przekraczałem progi NIK przy ul. Filtrowej w Warszawie jako jej wiceprezes, nie zakładałem, że pracę w Izbie zakończę już po trzech latach. Wręcz przeciwnie – z jednej strony  już wcześniej dostrzegałem symptomy psucia się Izby od środka, z drugiej przekonany byłem (i jestem nadal) o doniosłej państwowotwórczej roli najwyższego organu kontroli w państwie demokratycznym. Wzmocniony 6-cio letnim doświadczeniem aktywnej pracy w Europejskim Trybunale Obrachunkowym, praktyką konsultanta OECD i Banku Światowego w zakresie międzynarodowych standardów zewnętrznego audytu chciałem końcówkę mojej zawodowej działalności poświęcić  doskonaleniu polskiej NIK. Powtórnego wejścia do Izby nigdy nie zapomnę. Spotkała mnie tak potężna fala serdeczności, i to ze wszystkich kierunków: od dyrektorów departamentów, doradców, inspektorów po pracowników administracyjnych i technicznych, że powiedziałem sobie wówczas: „Ty Uczkiewicz powinieneś natychmiast zakończyć swoją pracę zawodową, gdyż większego sukcesu jak to przywitanie już nie osiągniesz”. W pełni byłem świadomy też tego, że za tą szczerą, autentyczną serdecznością stały i nadzieje na zmiany. Zmiany na lepsze. Rzeczywistość okazała się trudną. Nie wdając się w szczegółowe analizy stwierdzić trzeba, że na przestrzeni ostatnich ośmiu, dziesięciu lat NIK ewolucyjnie zmieniła swój charakter. Od instytucji kontrolnej działającej na zasadzie kolegialności do para urzędu Audytora Generalnego, zarządzanego przez nieformalną grupę kolegów. Nowemu prezesowi pozycja Audytora Generalnego najwyraźniej odpowiadała – usankcjonował więc tą praktykę. Zasada kolegialności działania Izby, o której przesądzał Art.1. ustawy o NIK stała się karykaturą. A trzeba wiedzieć, że jest to zasada fundamentalna, gdyż nic jak kolegialność działania nie chroni lepiej audytora przed zarzutami tendencyjności, braku obiektywizmu czy wręcz upolitycznienia. Nowa polityka w szczególny sposób dotknęła  grupy wiceprezesów NIK. Z niewiadomych mi powodów, pewnie za inspiracją owej nieformalnej grupy „konsultacyjnej”, prezes za punkt honoru wyznaczył sobie deprecjonowanie swoich formalnych zastępców, ograniczanie ich kompetencji, odsuwanie od procesów decyzyjnych w najważniejszych dla Izby sprawach. W tej sytuacji, wyraźnie publicznie dystansując się od tej polityki, skupiłem się na „pracy u podstaw”, na rzetelnym, zgodnym z międzynarodowymi  standardami przygotowywaniem programów kontroli, których nadzór mi powierzono i na rzetelnym opracowywaniem wyników tych kontroli. Praca wręcz katorżnicza, gdyż i w tym zakresie zaniedbania były ogromne, ale też dająca mi dużo satysfakcji.

Prócz czynników osobistych, rodzinnych (ale dotychczas te zawsze ustępowały przed obowiązkami służby publicznej), dwie okoliczności przesądziły o tym, że zdecydowałem się skorzystać z nabywanych praw emerytalnych. Pierwszą była rozwijająca się sprawa posła Burego i uwikłania w nią prezesa NIK. Niedługo będziemy świadkami niecodziennego wydarzenia, kiedy to, po raz pierwszy w historii, prezes NIK stanie przed sądem oskarżony o przestępstwo urzędnicze. Uważałem i uważam, że żaden prezes, ani wiceprezes nie powinien całej Izby, jej wiarygodności, jej doniosłej misji, narażać na szwank. Stało się jak się stało. Swego czasu, wnosząc do Kolegium NIK o uchylenie immunitetu kontrolerskiego innym pracownikom Izby, prokuratura przesłała do NIK akta sprawy. Zapoznałem się z nimi i trudno mi oprzeć się smutnej konstatacji, że niezależnie do tego, jaki będzie ostateczny wyrok sądu w sprawie przeciwko prezesowi Najwyższej Izby Kontroli, dla Izby jako całości będzie on niekorzystny.

Drugą ważną okolicznością była moja rozmowa z dyrektorem jednego z departamentów w trakcie dyskusji o założeniach programu pewnej kontroli. Zapytałem się otóż dyrektora dlaczego w przygotowanych założeniach nie przewidziano kontroli wykorzystania środków Unii Europejskiej, o co przedmiot kontroli wręcz się prosił. W odpowiedzi usłyszałem zdecydowany sprzeciw, uzasadniany tym , że raz dyrektor ów popełnił niegdyś taki błąd, który skutkował ostrą reprymendą za wyniki kontroli „które mogą stanowić podstawę od cofnięcia Polsce unijnego dofinansowania”. Jasnym dla mnie stało się, że Izba jest już właściwie instytucją polityczną a nie profesjonalnym, niezależnym audytorem państwa. W tej sytuacji, w atmosferze, o której wyżej, uznałem, że dalsze łączenie mojego nazwiska z rzeczywistością NIK-owską, której zmienić nie byłem w stanie, jest niewskazane. Chcę pozostać wierny standardom i misji najwyższego organu kontrolnego. Może z resztą będąc poza NIK będę mógł dla idei i misji Izby zrobić więcej niż będąc jej malowanym wiceprezesem?

Ktoś mógłby zapytać dlaczego swoich dylematów nie podnosiłem publicznie? Stało się tak z prozaicznego powodu: sytuacja była dosłownie patowa. Jak już wspomniałem Izba wymaga wielu, wielu zmian. Podnosząc jednak publicznie te kwestie, pozbawiony jakiegokolwiek zaplecza parlamentarnego, dmuchałbym w żagle korwety „dobrych zmian”, której dowództwo niechybnie wykorzystałoby instrumentalnie moją aktywność dla „odbicia NIK”. Już sam początek funkcjonowania nowego Sejmu, w którym to zanegowano prawne fundamenty państwa i wprowadzono do praktyki pojęcie „patriotycznej gospodarki” źle wróżył. Na całym audytorskim świecie kryterium legalności jest najważniejsze – nikt też nie opracował (pewnie nawet nikomu to do głowy nie przychodziło) jakiegoś kryterium „patriotyczności” w ocenie podejmowanych decyzji gospodarczych. Z żadnych rządzących ust nie padła dotychczas żadna kwestia, którą można by uznać za publiczną deklarację ochrony profesjonalizmu, obiektywizmu i niezależności Najwyższej Izby Kontroli. Uzasadnienie przedstawiane z sejmowej trybuny we wrześniu tego roku dla wniosku o nieprzyjęcie przez Sejm sprawozdania z działalności NIK było wyjątkowo płaskie, wręcz słabe.

Głęboko niepokoję się o los Najwyższej Izby Kontroli – instytucji osłabianej przez lata, zachowującej się po trosze jak wykolejony pociąg, który siłą bezwładności jeszcze pędzi w kierunku jazdy, gdyż zawsze będą jakieś nieprawidłowości, gdyż jest jeszcze załoga, której zależy, ale który nie ma żadnej strategii, żadnej wizji rozwoju, z kwestionowanym coraz częściej autorytetem. Najwyższa Izba Kontroli, w przeddzień setnej rocznicy swojego nieprzerwanego działania, wymaga głębokiej refleksji i przemyślanych, poważnych zmian. Tymczasem jedyną kwestią, która budzi zainteresowanie mediów jest pytanie: kto będzie nowym prezesem NIK?