Komisarz Wojciechowski

W trakcie wczorajszych obrad Sejmu rządząca koalicja chłostała PiS i satelitów po nogach rózgą „pisowski komisarz UE – Janusz Wojciechowski”. Nawet sam wicepremier, szef PSL przejechał się po unijnym komisarzu jak po łysej kobyle wytykając przy tym PiS, że to właśnie Wojciechowski jest twarzą unijnej polityki rolnej, ergo – to pośrednio PiS winny jest obecnej sytuacji rolników.

Daleki jestem od oceny pracy komisarza Wojciechowskiego poza uwagą, że jakoś mało był widoczny w mediach publicznych jako reprezentant Komisji Europejskiej, częściej jako paprotka przy pisowskich kampaniach politycznych. Ale podnoszę temat Wojciechowskiego z innego, bardzo moim zdaniem ważnego powodu. Rządząca koalicja i cały „antypisowski” świat zarzucają Wojciechowskiemu, że niedostatecznie bronił interesów polskich rolników. Nie bronił, bo nie takiego zadania podjął się przyjmując tekę unijnego komisarza ds. rolnictwa. Jakoś nie dociera to do olbrzymiej większości Polaków, że osoba powoływana na stanowisko decyzyjne w Unii Europejskiej (Komisarz, Sędzia Europejskiego Trybunału Konstytucyjnego, członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego itp.) przed objęciem funkcji składa uroczyste, publiczne ślubowanie, że wypełniając swoje obowiązki nie będzie kierował się żadnymi wytycznymi żadnego europejskiego rządu ani partii politycznej i nie będzie ubiegał się o takie wytyczne. Będzie natomiast kierować się wyłącznie interesem Unii Europejskiej.

Niestety, w polskim rozumieniu polskiego członkostwa w Unii, zarówno po stronie PiS,. Jak i KO, PSL czy Lewicy, głęboko zakorzenione jest przekonanie, że osoba, którą Polska proponuje do objęcia takiego urzędu będzie NASZYM człowiekiem i będzie ekspozyturą w Unii Europejskiej NASZYCH interesów. W ogóle nie dociera do polskich polityków ten fakt, że desygnowanie kandydata na wysokie unijne stanowisko jest polskim, osobowym  wkładem do Unii Europejskiej, konkretnie w tym przypadku do administracji Unii Europejskiej.

Niestety, wczorajsze sejmowe wystąpienia polityków rządzącej koalicji są niebezpiecznym sygnałem, że ona również nie uznaje tego, że zgłaszając kogokolwiek na unijne stanowisko wystawia taką osobę poza obszar spraw wewnętrznych Polski, że dalej skłonna jest oczekiwać od Polaków piastujących decyzyjne stanowiska w Unii „obrony naszych interesów”. To przecież nic innego, jak przyłączanie się do tych, którzy z Unii wyszarpać chcą jak najwięcej bez względu na konsekwencje dla samej Unii. Bardzo źle wróży to przyszłości Polski w Unii, pozycji Polski jako współtwórcy (Unia wciąż się tworzy) tego wspaniałego niegdyś projektu, który szczególnie dzisiaj, przechodząc głęboki, wielopostaciowy kryzys wymaga myślenia kategoriami wspólnoty europejskiej właśnie a nie tylko kategoriami własnych, narodowych interesów.

Niestety, takie wsobne rozumienie polskiego członkostwa w Unii właściwe jest nie tylko polskim elitom politycznym, ale znacznej części polskiego społeczeństwa. W okresie polskiego dotychczasowego członkostwa w Unii żaden polski rząd nie podjął żadnej kampanii, aby to myślenie zmienić, aby mówią krótko sprawę postawić na nogi.

Powracając do komisarza Wojciechowskiego. Wypełniając swoje obowiązki kierował się on zapewne politycznymi decyzjami Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej. To, że polityczna decyzja o otwarciu na oścież rynku UE dla towarów rolno-spożywczych z Ukrainy była rujnująca dla Wspólnej Polityki Rolnej Unii i rujnująca dla unijnych producentów dla komisarza d.s. rolnictwa powinno być sprawą oczywistą od samego początku. Jedyne co w tej sytuacji mógł dwa lata temu uczynić komisarz Wojciechowski to ustąpić ze stanowiska. Nie uczynił tego. Dlaczego? – dobre pytanie.

KO

Już trzeci dzień po – jak wielu słusznie utrzymuje – historycznych wyborach do parlamentu, połączonych z ogólnonarodowym „referendum”, a w szeroko rozumianym obozie Nowej Lewicy znamienna cisza. Żadnego komentarza ze strony liderów, zdawkowe uwagi na lewicowych stronach internetowych. Lewica, a dokładniej „Nowa Lewica” zachowuje się jak bokser po KO. Oszołomiona, niezdolna do zebrania myśli, chwiejąca się na nogach. Pora przerwać tą ciszę – niech będzie na mnie.

Skąd ten marazm myślowy i paraliż ludzi tak bardzo jeszcze niedawno elokwentnych?  Przecież my wszyscy jako demokratyczna opozycja odnieśliśmy historyczne zwycięstwo! Mało tego. Wszyscy na lewicy pamiętamy te hasła głoszone przy każdej okazji: „Będziemy rządzić! Obiecuję Wam!”, „Będziemy współrządzić! Itp. I stało się! Nowa Lewica będzie współrządzić, wejdzie w skład nowego, koalicyjnego rządu, jeżeli taki powstanie. Główny cel został więc osiągnięty. Skąd więc taka cisza?

Poważniejszych powodów do radości jest klika. Po pierwsze zanosi się na polityczny pogrzeb obecnej elity rządzącej, która przez 8 lat terroryzowała Polskę i jej okolice. Chociaż będzie to pogrzeb długi i z pewnością nie bez rozmaitych fajerwerków, którymi obecna władza będzie próbowała się utrzymać. . Po drugie społeczeństwo ostentacyjnie, jednoznacznie odrzuciło pisowskie referendum. To świetna wiadomość gdyż jedynym właściwie politycznym celem tego „referendum” było pozyskanie przez PiS twardego, niezbitego dowodu na poparcie suwerena pisowskiej, antyunijnej polityki. A tu klapa! Jest się z czego cieszyć? – Jest.

I trzeci powód do satysfakcji lewicy. Jak wykazały szczegółowe badania uczestnictwa w wyborach na lewicę głosowało ponad 14% wyborców w wieku 18 – 29 lat! To wspaniała informacja, to znak, że młodzież otwarta jest na lewicowe ideały, że w znacznej mierze odporna jest na cała prawicową – w tym, a może przede wszystkim ze strony Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej antylewicową kampanię, która, prowadzona już przez dziesięciolecia miała na zawsze obrzydzić lewicę społeczeństwu.  Jak widać nie udało się. Tak, młodzież, jak wykazują badania, to potężny potencjał lewicowej myśli i lewicowego działania.

Główną przyczyną ciszy jest prawdopodobnie skrywana świadomość lewicowych liderów swojej porażki, porażki eksperymentu likwidacji SLD i rozpuszczenia tej partii w nieklarownym roztworze z innymi ruchami społecznymi.  Efekt: utrata ponad 38% miejsc w Sejmie. Lewica uzyskała wynik ledwie o 1,5 punktów procentowych lepszy od skrajnie prawicowej Konfederacji. Cieszyć się nie ma z czego.  Jeszcze w przededniu wyborów rozmawiałem z obecnie już posłem Nowej Lewicy, który przywoływał najnowsze, najbardziej wiarygodne jego zdaniem dane sondażowe według których Lewica powinna zgarnąć minimum 12% z kawałkiem. A może nawet więcej. Dwa mandaty w okręgach dolnośląskich były więc według niego pewne. A tutaj nagle klops. Lewica utraciła ponad 16 mandatów poselskich. Najgorsze, co może się przydarzyć, to kampania odtrąbienia wielkiego sukcesu Nowej Lewicy, usiłowanie zamienienia tej porażki w olbrzymi sukces – tym bardziej, że sytuacja polityczna, jak rysuje się po wyborach stawia przed lewicą poważne wyzwania.

Napotkałem opinie, że przyczyną marnego wyniku wyborczego była niebywała jak na polską tradycję frekwencja wyborcza.  Raczej unikałbym tego argumentu w publicznej debacie. Cóż bowiem by to oznaczało? Ano to, że lewica absolutnie nie trafiła ze swoim wyborczym przekazem do wyborców „nadprogramowych”, tych, którzy w dotychczasowych wyborach nie uczestniczyli. Jeżeli wziąć pod uwagę, to co napisane wyżej, że mianowicie 14 % młodych wyborców głosowało na lewicę, to bliski jest wniosek, że ten skromny wynik końcowy lewicy uratowany został przez ludzi młodych właśnie, którzy dominowali w późnych godzinach wieczornych w kolejkach przed wyborczymi lokalami.  Przyczyn szukać należy gdzie indziej. Do rangi symbolu urasta wynik Nowej Lewicy w okręgu 32 , w czerwonym Sosnowcu. Lider Nowej Lewicy został tam zdeklasowany przez młodego kandydata, po raz pierwszy ubiegającego się o poselski mandat, w dodatku z ostatniego miejsca na liście.  Tymczasem lekko nie będzie.

Przyjmując, że, jak wynika z anonsów liderów, z posłów Trzeciej Drogi wyłonią się dwa kluby poselskie: PSL i Polska 2050, przyszła koalicja rządząca składać się będzie z czterech zasadniczych części: dominujący Klubu KO (157 mandatów) i trzy kluby mniejsze o liczności 0d 28 do 32 szabel każdy. Utrzymanie jedności koalicyjnej będzie na dłuższą metę bardzo trudne. Każdy będzie musiał z czegoś ustąpić, a jak pokazują intuicja, doświadczenie i prawa fizyczne najmniej w takich układach ustępuje najsilniejszy, a najbardziej najsłabszy. Gdyby choć powstawaniu koalicji towarzyszyła, jak na przykład w Niemczech, publiczna dyskusja o programie koalicji na tą kadencję przed powołaniem rządu, o programie, który w jasny sposób określałby kto dla dobra kraju i społeczeństwa z czego,  z jakich swoich politycznych obietnic się wycofuje. Tymczasem zamiast informacji o takiej debacie społeczeństwo bombardowane jest spekulacjami na temat personaliów. Teka premiera jest bezdyskusyjna, ale dalej? Giełda nazwisk szaleje, ale o wspólnym programie ani słowa.

Program koalicyjny byłby szansą dla Lewicy. Mogłaby ona poddać go konsultacjom w swoim środowisku licząc na zrozumienie koniecznych ustępstw. Ale tylko tych, wynikających z tego programu. Brak takiego dokumentu spowoduje, że lewicowość Nowej Lewicy wystawiana będzie na próbę niemal codziennie, aż w końcu zachowane resztki tej lewicowości rozpłyną się w szarości powszedniego dnia powyborczego. I wówczas pytanie: Co znaczy lewicowość w XXI wieku w Polsce stanie się jeszcze bardziej donośne i jeszcze ważniejsze niż przed wyborami.

Biedna Polska

Idioci z PiS (choć nie tylko), profesory, doktory, docenty wszelkiej maści przes..li Polskę. Niestety.  Historyczną szansą na mocną pozycje Polski w świecie i w Europie była rola naszego państwa i społeczeństwa jako pomostu pomiędzy bogatą kulturowo, ale biedną zasobami naturalnymi Europą, a też bogatą kulturowo lecz i bogatą we wszelkie prawie dobra naturalne Rosją. Zwracano mi na to uwagę w Luksemburgu jeszcze w roku 2000, na cztery lata przed formalnym przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Ścisłe więzi Europy z Rosją stanowiły jednak poważne zagrożenie dla dominacji nad światem źródła wszelkiego dobra, cnót i zasad moralnych, jedynie słusznego wzorca demokracji nietolerującego innych dróg rozwoju społecznego takich jak tylko przykładowo Chile socjalisty Allende, Irak, Libia, Syria, wzorca, którego prezydenci, niezależnie od koloru politycznej skóry zawsze gotowi byli do militarnej agresji dla obrony swojej światowej pozycji i nie stronili nigdy od użycia argumentu siły wobec niepokornych, czyli dla Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Dlatego zaraz po zburzeniu muru Berlińskiego USA rozpoczęły działania z jednej strony będące przejawem oczywistej presji militarnej (przesunięcie – wbrew pierwotnym uzgodnieniom – granic NATO na wschód), a z drugiej wzniecania antyrosyjskich nastrojów zarówno w krajach byłego układu Warszawskiego jak i we Francji, Wielkiej Brytanii i innych krajach UE. ZSRR przestał istnieć, ale reaganowskiej „Imperium zła” dalej zostało na wschodzie Europy. Chociaż był taki okres, gdzieś w latach 2000 – 2007, kiedy to rysowały się perspektywy rozszerzenia i pogłębienia współpracy UE z Rosją.

To, że USA nie było to w smak nie dziwi. Ale dlaczego Unia Europejska dała się zaangażować w tą antyrosyjską politykę Wuja Sama? Szerzenie antyrosyjskich nastrojów padło na szczególnie podatny grunt w Polsce. Politycy wszystkich niemal opcji zaczęli prześcigać się w swojej antyrosyjskości. Niektórzy, jak na przykład Radosław Sikorski, poddany Korony Brytyjskiej, efektywnie działali w tym kierunku zarówno w rządach PiS jak i PO. Dzisiaj i Unia Europejska i Polska (zwłaszcza Polska) znalazły się w czarnej dziurze bez wyjścia. Dzisiaj z Unii Europejskiej, jeszcze przed 20-tu laty światowego giganta politycznego i gospodarczego pozostało niewiele. Na liście przegranych toczącej się wojny na Ukrainie państw spoza terenu konfliktu Unia zdecydowanie zajmuje  „zaszczytne” drugie miejsce. Pierwsze – moim zdaniem – bezsprzecznie należy się Polsce. Unia jakoś sobie poradzi:  Borrell i Von der Layen szybko zejdą ze sceny i być może zachodni politycy wypracują jakąś nową formułę funkcjonowania Unii w Nowym Świecie. Tak, w nowym, gdyż do sytuacji sprzed 2022 r. powrotu już nie ma.  Realizując z nadzwyczajną brutalnością swoją strategię podporządkowania sobie Unii Europejskiej USA doprowadziły do wykopania pomiędzy Unią Europejską i Rosją rowu nie do przebycia w okresie najbliższych dziesięcioleci. Nie chodzi tu tylko o zmuszenie Unii Europejskiej do czynnego wojskowego zaangażowania się w konflikt. Rzecz należało przypieczętować spektakularny zniszczeniem symbolu europejsko-rosyjskiej współpracy gospodarczej czyli wysadzeniem gazociągów Nord Stream 1 i 2 .

Na terenie Europy zapodała nowa żelazna kurtyna. Zapadła ona właściwie na wschodniej granicy Polski. Wymiana towarowa pomiędzy Polska a Rosją i Białorusią istnieje w szczątkowej, ręcznie sterowanej formie, samochody z rosyjską rejestracją nie są wpuszczane na terytorium Unii itp. W ślad za rusofobicznymi politykami polskiej extraklasy ochoczo idą lokalni liderzy-idioci, którzy też chcą się wykazać i zasłużyć. Klinicznym przypadkiem jest tu decyzja dyrektorki NOSPR w Katowicach o wycofaniu z programu dorocznego Międzynarodowego Konkursu Muzycznego imienia Karola Szymanowskiego dzieł kompozytorów rosyjskich. Dyrektorka zasłaniała się zaleceniami Ministerstwa Kultury: „Wobec zbrodni wojny na Ukrainie zdecydowanie zalecamy powstrzymanie się od prezentacji dzieł kultury rosyjskiej i rosyjskich twórców”. Wybitni światowi muzycy, w tym dyrektorka Waszyngtońskiej Opery Narodowej, w geście protestu przeciwko dyskryminacji muzyki światowej sławy rosyjskich kompozytorów wycofali swoje członkostwo w jury tego Konkursu. Ale „chwała” dyrektorki NOSPR Ewa Bogusz-Moore pozostanie na wieki. Nam czekać tylko trzeba innych zakazów na przykład wspominania w szkołach i na uniwersytetach o Tablicy Mendelejewa.

Pławimy się więc w naszej antyrosyjskości nie dostrzegając tego, że nad przyszłością naszego kraju gromadzą się potężne, czarne chmury. Gospodarcze, logistyczne, polityczne i kulturowe rozejście się Unii Europejskiej i Rosji spowoduje, że Polska, jako państwo „przedmurza” zostanie w polityce międzynarodowej i gospodarczej zmarginalizowana. Będąc już skrajnie skonfliktowanymi z Unią Europejską staniemy się krajem buforowym, wręcz  „bagiennym” na wschodnich rubieżach „kwitnącego ogrodu Borrella”, w którym inwestowanie, za wyjątkiem inwestycji militarnych,  obarczone będzie wielkim ryzykiem. Będziemy potrzebni jako przedmurze właśnie, a więc teren od zniszczenia w pierwszej kolejności, karmieni przez kolejnych prezydentów USA frazesami o uznaniu dla naszej gotowości walki „za wolność naszą i waszą” za naszą antyrosyjskość, za Kościuszkę i Puławskiego i oczywiście zapewnieniami o wiecznej przyjaźni amerykańsko-polskiej. W polityce „przyjaźń” ma bardzo określony, praktyczny charakter. Ale nawet w tym ujęciu Polska nie może pochwalić się polityczną przyjaźnią z żadnym, prócz USA, krajem. Może z Saint Eskobar? Taką przyszłość dzielnie wywalczyli nam przez minione dwadzieścia lat nasi politycy. Biedna Polska.

„Ratunku! Amerykanie mnie biją!”

„Obrona suwerenności Polski” to najwyżej wzniesiony sztandar propagandowy Prawa i Sprawiedliwości od momentu powstania tej partii. Ze świecą szukać  publicznego wystąpienia polityka PiS, w którym nie znalazłaby się patetyczna deklaracja obrony suwerenności kraju za wszelką cenę poprzedzona rzecz jasna wywodem mającym pokazać jak bardzo na ta suwerenność wszyscy nastają. Oczywiście głównym celem na tarczy PiS jest Unia Europejska, która „ogranicza”, „wymusza” i „szantażuje”. Ale nie tylko UE. Również Niemcy, Rosjanie, a nawet uciekający przed okropnościami wojny uchodźcy z Syrii czy Somali. Biada nam, biada.

W tym propagandowym humbugu, w huku nieustającego obstrzału społeczeństwa pociskami: „PiS jedynym obrońcą suwerenności Polski” opinii publicznej umykają rzeczy doniosłe – choć z pozoru drobne. Oto przykład.

Wojewódzka Komenda Policji we Wrocławiu na swojej stronie (https://dolnoslaska.policja.gov.pl/wr1/aktualnosci/biezace-inf/103648,Wyjatkowe-spotkanie-zaowocowalo-podjeciem-kolejnych-dzialan-na-rzecz-bezpieczens.) z dumą informuje, że skutkiem spotkania Komendanta Wojewódzkiego z dowódcą 773 Batalionu Żandarmerii Wojskowej Stanów Zjednoczonych już niedługo ulice stolicy Dolnego Śląska patrolowane będą przez wspólne patrole polskiej Policji Państwowej i amerykańskiej żandarmerii wojskowej. Wrocławianie zapewne oszaleją z dumy i z radości. Wszak kilka lat temu ówczesny minister obrony deklarował, że „Polacy nie mogą doczekać się chwili, w której amerykański żołnierz postawi swój but na polskiej ziemi”. Póki co postawi ma ziemi wrocławskiej, ale z pewnością znajda się naśladowcy.

Ja nie oszaleję – ja się głęboko zasmuciłem. Powodów do gorzkich refleksji  jest bardzo dużo. Państwo – jak wiadomo – pełni wobec swoich obywateli również funkcje opresyjne, w tym związane z jego zadaniami zapewnienia bezpieczeństwa jego obywateli. Główną instytucją czuwającą nad bezpieczeństwem obywateli jest Policja Państwowa. To policja ma prawo stosowania wobec obywateli Polski przymusu bezpośredniego, w tym używania kajdanek, paralizatorów a nawet broni palnej. Ma prawo do przeszukań, inwigilacji i wielu innych czynności, których porządnemu obywatelowi lepiej unikać. Dlatego właśnie policja państwowa na całym świecie jest synonimem suwerenności państwa, w tym suwerenności w obszarze najbardziej wrażliwym społecznie – ograniczania wolności osobistej. Nie przez przypadek podstawowym wymogiem, który spełniać muszą kandydaci do policji jest posiadanie polskiego obywatelstwa.  Nie przez przypadek ostatnie wspólne patrole, kiedy to ulice polskich miast przemierzane były przez polskich policjantów w „towarzystwie” obywateli innego państwa miały miejsce w okresie hitlerowskiej okupacji, kiedy to polscy policjanci wcieleni zostali do niemieckiego systemu policyjnego.

Podstawowe pytanie, które należy zadać to cel takiego przedsięwzięcia. Z racjonalnego i formalno-prawnego punktu widzenia celem takich patroli będzie interwencja w przypadkach incydentów z udziałem amerykańskich żołnierzy. Ci bowiem – nie wiedzieć czemu – nie podlegają polskiemu prawu i polski policjant „może im skoczyć”. Nie przypominam sobie medialnych doniesień o pladze przestępstw czy chuligańskich ekscesów we Wrocławiu z udziałem dzielnych amerykańskich wojaków. Są więc wspólne patrole polskiej policji z amerykańską żandarmerią wojskową zapowiedzią nawiedzenia naszego miasta przez pokaźne liczebnie oddziały wuja Sama? Jeżeli nawet tak, to ta okoliczność, to jest znaczne zwiększenie obecności we Wrocławiu wyjętych spod polskiego prawa obywateli amerykańskich  powinna zostać wyeksponowana, a zadania amerykańskich  żandarmów powinny zostać ściśle określone.

Być może chodzi jednak o coś innego, o efekt propagandowy, o demonstrację polsko-amerykańskiej przyjaźni po wsze czasy. Demonstrację codzienną, na ulicach miasta. Z tym tylko, że istotą demonstracji jest prezentowanie jakiejś idei osobom czy zbiorowością, które tych idei (jeszcze) nie popierają. Czy przez amerykańskich żandarmów Polacy jeszcze bardziej pokochają Amerykę?

Nie od rzeczy jest pytanie o kompetencje amerykańskich „towarzyszy”. Załóżmy, że taki wspólny patrol nieoczekiwanie znajdzie się w sytuacji wymagającej interwencji, a w skrajnym przypadku znajdzie się pod ostrzałem. Jak zachowają się wówczas amerykańscy żandarmi? Będą stosować przymus bezpośredni wobec Polaków, będą do nich strzelać? Jan Maria Rokita ze swoim rozpaczliwym „Ratunku! Niemcy mnie biją!” kłania się w pas. Tyle tylko, że rzecz ma miejsce nie w samolocie, lecz w całej Polsce.  A może staną sobie z boku w bezpiecznym miejscy i będą pełnić rolę instruktorów, udzielać polskim policjantom porad, dzielić się doświadczeniami rodem z Chicago? W końcu pytanie nie bez kozery: czy wspólne polsko-amerykańskie patrole będą miały zastosowanie w przypadkach demonstracji społecznych w tym demonstracji politycznych?

Równie ciekawe co powyższe rozważania na temat potencjalnych realiów działania wspólnych polsko-amerykańskich patroli policyjno-żandarmerskich są rozważania o charakterze ogólniejszym. Po pierwsze na jakiej podstawie prawnej formowane wdrażane są takie patrole. Jeżeli ich celem ma być zwiększenie bezpieczeństwa obywateli, to na podstawie art. 89 Konstytucji potrzebna jest stosowna umowa międzynarodowa ratyfikowana przez Parlament. W komunikacie Komendy Wojewódzkiej nie wskazano takiej okoliczności.

Po drugie, zżera mnie ciekawość kto był inicjatorem tego przedsięwzięcia: czy pisowsko-patriotyczny komendant komendy wojewódzkiej, czy też strona amerykańska. Też nie podano informacji na ten temat, a przecież nie mógł ten pomysł spaść jak kamień z jasnego nieba podczas wspólnej, polsko-amerykańskiej kawy w gabinecie przy ul. Podwale. Polski komendant musiał działać w ścisłej współpracy z przełożonymi w Warszawie, wręcz na ich polecenie. A może była to wręcz inicjatywa amerykańska? Jeżeli tak, to z pewnością całe przedsięwzięcie ma charakter eksperymentu z opcją rozszerzania na inne miasta. A później być może i na wsie. Wszak Polakom mieszkającym na wsi też się należy jakaś część dumy narodowej.

Może moi rodacy będą dumni widząc na ulicy  polskiego policjanta pełniącego służbę w towarzystwie amerykańskiego żandarma. Ja, kiedy napotkam taki patrol, nie wyzbędę się przekonania, że żyję w kraju okupowanym.

Zróbmy sobie antyunijne referendum!

To już nie demontaż, to nie destrukcja, to totalne rozpierducha państwa w wykonaniu Prawa i Sprawiedliwości. Chodzi oczywiście o tak zwane ”referendum”. Początkowo pisowkie referendum miało dotyczyć: „sprzeciwu wobec unijnego mechanizmu relokacji imigrantów”. Mniemam jednak, że głównym celem polityków PiS było nie tyle uzyskanie odpowiedzi w tej sprawie, ale przeprowadzenie ogólnonarodowego sondażu na ile społeczeństwo polskie, do niedawna  pokazywane jako najbardziej prounijne w Europie, jest w stanie poprzeć wrogą politykę Kalczyńskiego wobec UE budowanej na podstawie Traktatu z Maastricht. Takie pisowskie „sprawdzam”.

Pytanie straciło merytoryczny sens, gdy okazało się, że proponowany „mechanizm relokacji” niczego państwom członkowskim nie narzuca. Nie straciło jednak sensu politycznego – polityczna decyzja została podjęta i najprawdopodobniej już niedługo pisowska większość sejmowa przegłosuje stosowną uchwałę.

Póki co, wobec kompromitacji głównego tematu referendum, trwa w najlepsze ogólnonarodowy konkurs na dodatkowe pytania referendalne, organizowany przez PiS. Nagrodą będą oczywiście dalsze rządy tej polityczno-gospodarczej mafii. Wydawać by się mogło, że w niszczeniu demokratycznych podstaw państwa niczego już spieprzyć się nie da. Ale mistrz Młynarski w swojej piosence „Co by tu jeszcze…” przestrzega:, że wcale tak być nie musi.

Dywagacje jakie powinny być pytania w referendum połączonym z wyborami parlamentarnymi to już nie stawianie sprawy na głowie lub konia przed wozem. To wmawianie ludziom, że cukier może być słony, gorzki lub kwaśny – czasami słodki, że noc może być dniem a prawda fałszem – w zależności jak władza postanowi. Referendum powinno być podstawowym narzędziem angażowania społeczeństwa we współrządzenie państwem, przez zbiorowe podejmowanie decyzji w strategicznych, najważniejszych w długookresowym wymiarze  dla społeczeństwa i państwa  kwestiach, zwłaszcza wokół których istnieją w społeczeństwie poważne różnice zdań (jak na przykład referenda konstytucyjne i unijne). Zamiana referendum w przedwyborczą zabawę „zróbmy sobie referendum- pytania sformułujemy później” – to nie tylko przestępcze niszczenie demokracji w naszym kraju, to również próba uczynienia ze społeczeństwa współsprawców tego wandalizmu.

Oczywiście każdy, komu na sercu jest rzeczywista demokracja w Polsce powinien odmówić udziału w tej politycznej hucpie. Ale sama odmowa to za mało. Rzecz w tym, że o ważności referendum decyduje frekwencja. Według wyjaśnień PKW o frekwencji zaś „decyduje liczba kart wrzuconych do urny”.  Oczywiście można będzie odmówić udziału w referendum i nie pobrać karty do głosowania. W tym przypadku w rękach członków komisji wyborczych znajdzie się znaczna liczba pustych kart „referendalnych”. Jeżeli jakimś cudem znajdą się te karty wśród przeliczanych po otwarciu urny, to głos będzie wprawdzie nieważny, ale zawyżać będzie rzeczywistą frekwencję. Dlatego sensownym wydaje się postulat aby, w tej nadzwyczajnej sytuacji zafundowanej Polakom przez PiS, deklaracji odmowy wyborcy udziału w referendum towarzyszyło opieczętowanie przez członka komisji, w obecności wyborcy, niepobranej karty do głosowania dużą czerwona pieczęcią: „Odmowa udziału w referendum”. W ten sposób ukróci się może pokusy co niektórych pisowskich aktywistów korekty wyników „referendum”.

NIK bilbordem Konfederacji

Wiele razy obiecywałem sobie, że mój wpis na blogu poświęcony Najwyższej Izbie Kontroli jest tym ostatnim, że więcej nie będę w sprawie Izby zabierać głosu. Ale po prostu się nie da.

Dzisiejsza Nikowska bomba to zapowiedź wspólnej konferencji prasowej prezesa NIK z liderem Konfederacji, która stanęła w szranki wyborczej rywalizacji. Banaś ramię w ramię z Mentzenem – ten widok z jednej strony, biorąc pod uwagę życiorys szefa NIK nie dziwi, z drugiej musi głęboko zaniepokoić wszystkim, którzy w demokracji dostrzegają przyszłość Polski. Panowie mają się wypowiadać w sprawie pomysłów „zwiększenia uprawnień i niezależności NIK”. W trakcie konferencji popłynie rzeka patriotycznych zaklęć, słowo demokracja wymieniane będzie we wszystkich przypadkach. To pierwsza w historii NIK taka sytuacja, kiedy Izba staje się wyborczym bilbordem jednego z ugrupowań politycznych.

Najwyższa Izba Kontroli, „naczelny organ kontroli państwowej” (Konstytucja) wymaga rzeczywiście reform zarówno w aspekcie prawnych ram swojej działalności jak i wewnętrznych zasad funkcjonowania. Najwięcej argumentów potwierdzających tą tezę dostarczyła sama afera z powołaniem i próbami odwołania obecnego szefa tej instytucji. Choć nie tylko to. Uzbierało się bardzo dużo doświadczeń w praktyce demokratycznego państwa polskiego, aby elity polityczne odpowiedzialnie pochyliły się nad rolą, zadaniami i kompetencjami Izby. Tymczasem prezes Banaś cynicznie wykorzystuje tą okoliczność do wspierania w kampanii wyborczej jednego, miłego swojemu sercu ugrupowania.

Gdyby prezes NIK w trakcie kampanii wyborczej zorganizował nie „konferencje prasową”, ale otwartą dyskusję na temat reform NIK z liderami WSZYSTKICH ugrupowań ubiegających się o mandaty w Sejmie i w Senacie, dyskusję, w trakcie której Izba (Kolegium NIK) przedstawiłaby swoje koncepcje reform pytając się kandydatów do rządzenia krajem o ich stanowisko – sytuacja byłaby jasna, zrozumiała i godna uwagi. Najbardziej racjonalną drogą jest jednak organizowanie takich dyskusji po wyborach, z liderami partii, które rzeczywiście zasiadać będą w Sejmie. Jest to tym ważniejsze, że wiele koniecznych zmian wymagać będzie zmiany zapisów konstytucyjnych dotyczących Izby. Tak postąpił Prezes Lech Kaczyński, który tuż po wyborach w 1993 r. skierował do Sejmu projekt autorstwa Najwyższej Izby Kontroli nowej ustawy regulującej jej działalność.

Tymczasem, idąc pod pachę z jedną tylko partią, sytuującą się najdalej od wartości demokratycznych spośród wszystkich innych pretendentów, w dodatku z partią, z której list zadeklarował start w wyborach jego syn, nota bene będący dzisiaj szarą eminencją w NIK, prezes Banaś zamienił Najwyższą Izbę Kontroli w wyborczy bilbord Konfederacji, w jej tubę wyborczą.

Wybór Mariana Banasia na prezesa NIK doskonale wpisał się onegdaj w serię niszczenia instytucjonalnych fundamentów Polski jako państwa prawnego. Ogłoszone dzisiaj wspólne polityczne przedsięwzięcie NIK i Konfederacji jest twórczą kontynuacją tej intencji. Skłania ono do innej jeszcze refleksji: jak daleko posunąć się można jeszcze w „dziele” niszczenia państwa i jego demokratycznych instytucji. Kilka lat temu wydawało się, że osiągnięto już dno, a tu: puk, puk od spodu. I skłania mnie do wniosku radykalnego. Jeżeli uda się Polskę, wykolejoną przez Jarosława Kaczyńskiego postawić z powrotem  na torach demokratycznego rozwoju, jednym z celów tego renesansu powinna być głęboka refleksja nad rolą i zadaniem najwyższego organu państwowej kontroli, refleksja zakładająca zakończenie działalności Najwyższej Izby Kontroli w jej obecnym kształcie i powołania w jej miejsce nowego organu wolnego od obciążeń przeszłością i dostosowanego do potrzeb państwa i społeczeństwa.

„Raport” czyli co?

Klub Parlamentarny „Lewica” opublikował właśnie „Raport o stanie państwa”. Odkładając na bok dywagacje czy termin „raport” ma w tym przypadku uzasadnienie, stwierdzić trzeba, że jest to materiał ciekawy a nawet oryginalny zwłaszcza w kontekście faktycznie trwającej już kampanii wyborczej do parlamentu. Żadna polityczna partia nie zdobyła się jak dotąd na prezentację poglądów swoich liderów na najważniejsze problemy Polaków i Polski. Raport nie raport bezsprzecznie jest ten dokument zbiorem autorskich esejów na najważniejsze polskie tematy.

Już słyszę w środowiskach Nowej Lewicy (media, nawet te opozycyjne nie ekscytują raczej społeczeństwo tym wydarzeniem)   ochy i achy zachwytu nad tym opracowaniem. Moja nikowska natura  oraz głębokie przekonanie, że szczera, życzliwa krytyka więcej jest warta niż tony pochlebstw skłaniają mnie do wyartykułowania kilku słów idących pod prąd tym zachwytom.

Zacznę od spraw formalnych: jaki jest status tego „Raportu”? Został on podpisany przez kierownictwo Klubu Parlamentarnego „Lewica”, ale czy jest to dokument obowiązujący członków tego klubu? Czy został przez klub zaakceptowany? Niestety, tego nie podano, więc nie zdziwiłbym się, gdyby wiele osób uznało go li tylko za formę przedwyborczej autopromocji  lewicowej czołówki parlamentarnej – i nie jest w tym nic złego. Ale że nie jest to jakaś forma programu wyborczego Lewicy świadczy i ten fakt, że wśród autorów zabrakło nazwisk dla dzisiejszej lewicy parlamentarnej najważniejszych: Czarzastego i Biedronia. Trudno uznać to za przypadek. Niestety – nie tylko ten fakt.

W krótkim felietonie nie sposób odnieść się do merytorycznej zawartości wszystkich dwudziestu rozdziałów „Raportu” – tym bardziej że z większością zawartych w nich  tzw. rekomendacji czy propozycji trudno się człowiekowi lewicy nie zgodzić. Do niektórych jednak odnieść się należy. Przede wszystkim kwestie ustrojowe. Autorzy nie zauważają, że PiS pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego przeprowadziło w Polsce prawicowo-nacjonalistyczną kontrrewolucję. Będąc tego świadomym czy nie Kaczyński okazał się naśladowcą Adolfa Hitlera, który głosił: „Aby przeprowadzić rewolucję należy najpierw wygrać demokratyczne wybory”. Dokładnie tak stało się w Polsce. PiS Systemowo i systematycznie niszczył instytucje państwa demokratycznego: Konstytucję, Parlament, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Najwyższą Izbę Kontroli itd. Nie chodziło przy tym wyłącznie o instytucje jako takie. PiS chodziło o całkowitą wymianę polskich elit intelektualnych, skupionych wokół tych instytucji. Polska jest więc na rozdrożu (a właściwie to już jedną nogą na jego prawicowej odnodze): demokratyczne państwo (i społeczeństwo!) prawne, czy państwo autorytarne funkcjonujące pod kamuflażem pozorów demokracji przy biernej akceptacji części społeczeństwa.  Tymczasem rozdział „Ustrój i działanie państwa” zaczyna się od dywagacji na temat liczby ministrów i wiceministrów.

Zupełnie tragicznie moim zdaniem prezentują się w „Raporcie” rozważania i rekomendacje dotyczące Najwyższej Izby Kontroli. Widać, że Lewica pogodziła się z historyczną wizerunkową i merytoryczną katastrofą Najwyższej Izby Kontroli, jaką akcją „Banaś Prezesem NIK” zgotowało PiS. W raporcie nie tylko ani słowa o tym, jak zmyć tą hańbę z polskiego Sejmu, jak w przyszłości zabezpieczyć się przed takimi ekscesami. Wręcz przeciwnie: bez refleksji na kondycją i autorytetem NIK proponuje się Izbie nowe, poważne uprawnienia. Dla lewicy, jak i dla całej opozycji Banaś jest już OK, gdyż dostarcza tak cennej amunicji przedwyborczej. I w tym jest główny problem. Polski Sejm tradycyjnie i z uporem traktował i traktuje NIK jako pałę w politycznych rozgrywkach i rzecz tylko w tym kto tą pałę trzyma w ręku. Zupełnie zaniechano traktowania NIK jak podstawowej instytucji bieżącej konserwacji i naprawy państwa. Politycy w Polsce nie dostrzegali – i jak widać nie dostrzegają, że problem efektywności NIK nie leży na ul. Filtrowej, ale na ul. Wiejskiej, że to Sejm i tylko Sejm odpowiedzialny jest za to, w jak efektywna jest praca 1500 pracowników NIK. W traktowaniu NIK przez Sejm interes partyjny z reguły dominował nad interesem państwa. Kuriozalny jest pomysł utworzenia w NIK „pionu śledczego” powołując się na rozwiązania włoskie. Autorom zabrakło refleksji nad tym dlaczego te rozwiązania nie znalazły dotychczas naśladowców w innych krajach Unii Europejskiej. Nie starczyło refleksji i nad tym, że takie nowe uprawnienia wymagają zmiany Konstytucji, są więc nierealne. Więc czym takie propozycje są? Ponadto występując z takimi propozycjami Lewica wspiera ideowo PiS, który na potęgę mnoży instytucje opresyjne i represyjne. Idea „pionu śledczego” w NIK to też powrót do rozwiązań typu „Inspekcja Robotniczo-chłopska”, to zawrócenie o 180 stopni reformy Najwyższej Izby Kontroli rozpoczętej przez polską lewicę w 1995 r.

Kolejna sprawa: Unia Europejska. Autorzy nie dostrzegają, że toczy się ogólnoeuropejska batalia o charakter Unii Europejskiej. Nasi politycy niefrasobliwie zadowalają się wysokim społecznym poparciem dla polskiego członkostwa w Unii. Nikt nie pyta: w jakiej Unii. Tymczasem Kaczyński nie jest przeciwnikiem Unii Europejskiej. On jest zagorzałym przeciwnikiem Unii jaką ona jest dzisiaj. Wraz z Orbanem, Le Pen i innymi europejskimi politykami pracują nad innym modelem Unii. Zasadniczym pytaniem jest więc to ilu z Polaków opowiadających się za członkostwem Polski w Unii opowiada się za Unią według traktatów z Maastricht, czy za Unią Kaczyńskiego-Orbana? Co zrobić, aby zmienić polskie postrzeganie UE, które dzisiaj jest głównie pekuniarne, na postrzeganie Unii jako zbioru konkretnych wartości i zasad?

Docenić trzeba, że autorzy dostrzegli zasadniczy problem polskiej legislacji. Nie stać ich było niestety na nazwanie rzeczy po imieniu.  To imię to projekt poselski. Propozycje w tym zakresie są rozwodnione, mgliste. Tym czasem niezbędne są radykalne zmiany. Projekt poselski – tak, ale przechodzący przez całą (niegdyś zupełnie dobrą) ścieżkę legislacyjną. A więc projekt poselski obowiązkowo przejmowany przez wskazany resort i przechodzący całą procedurę konsultacji, uzgodnień wewnątrz i międzyresortowych, Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów. Tymczasem stanowisko reprezentowane w „Raporcie” wyraźnie wskazuje, że posłowie tej dzisiejszej „zabawki” nie chcą wypuścić z rąk. Chodzi tylko o to, aby m.in. „skończyć z ekspresowym tempem przyjmowania ustaw”.  Ekspresowe nie, ale pośpieszne już tak?

Na koniec wyboru uwag merytorycznych kwestie ochrony zdrowia. To osobliwy rozdział. Bardzo dobra, skondensowana krytyka stanu systemu ochrony zdrowia, z którą kontrastują przyczynkarskie w sumie konkluzje i rekomendacje. Czy po 25 latach wprowadzania tzw. „reformy służby zdrowia” nie dostrzegali nasi parlamentarzyści, że ten system po prostu się nie sprawdził. Nie tylko się nie sprawdził, ale stał się przyczyną nieszczęść tysięcy Polek i Polaków, i ich rodzin. Zapowiadana zasada ”pieniądz za pacjentem” bardzo szybko obróciła się w swoje przeciwieństwo: „pieniądz przed pacjentem”. I co proponuje Lewica? Tu dodać, tam ująć, i jakoś to będzie. A co z lewicowym rozumieniem konstytucyjnej odpowiedzialności państwa za ochronę zdrowia obywateli?

Rozdział „ochrona zdrowia” jest swoista kwintesencją całego „Raportu”. Ujmując rzecz w skrócie, nie przeziera z niego żadne, nawet fragmentaryczne myślenie liderów Lewicy o lewicowej alternatywie dla obecnego państwa. Swoją rolę posłowie postrzegają raczej jako rolę lewicowej paprotki na politycznych salonach Warszawy, jako korektora, usprawniacza niektórych rozwiązań. Nic ponadto.

P.S.

Rzetelności „Raportu o stanie państwa” nie zrujnowałby rozdzialik o tym, które z rozwiązań społecznych i administracyjnych wprowadzonych przez PiS Lewica uznaje za słuszne i godne kontynuacji.

Czwartego czerwca w Warszawie

 

Czwartego czerwca 2023 r wziąłem udział w marszu organizowanym w Warszawie przez Platformę Obywatelską. Nigdy PO nie popierałem i tylko w ostateczności głosować będę na jej kandydatów. Powodów jest sporo – od ideowych poczynając. Dla mnie ( pewnie nie tylko) PO to taki trochę bardziej ucywilizowany PiS. Może bardziej przewidywalny, z pewnością bardziej proeuropejski. Wielu błędów nie mogę jednak Platformie wybaczyć, w tym i tego, że to ta partia pierwsza zaczęła psuć Trybunał Konstytucyjny. Nie mogę również nie dostrzegać atawistycznej antylewicowości liderów tej organizacji a zwłaszcza jej obecnego wodza Donalda Tuska. Zdecydowałem się jednak pojechać do Warszawy z dwóch powodów. Po pierwsze za najważniejsze dzisiaj dla wszystkich prodemokratycznych sił w Polsce uznaję odsunięcie od władzy prawicy skupionej wokół PiS. Jeżeli nie nastąpi to w najbliższych wyborach, jeżeli PiS znowu zdobędzie władzę w Polsce to najpewniej zdobędzie ją na bardzo długi czas. Trzeba się więc mobilizować, a frekwencja na zapowiedzianym marszu z pewnością będzie wskaźnikiem prawdopodobieństwa zmiany władzy w Polsce. Być może, jak to często bywa na mniejsze zło. Dlatego postanowiłem pojechać, postanowiłem być tą kropelką, która być może będzie częścią fali, która być może z gabinetów władzy zmiecie PiS – organizację mafijną, złodziejską, prowadzącą Polskę w historyczną i cywilizacyjną przepaść. Być może… Cóż więcej mogę zrobić tym bardziej, że swój udział zapowiedzieli liderzy parlamentarnej lewicy?

Drugi powód to te, że chciałem osobiście poczuć atmosferę wydarzenia organizowanego przez PO, zobaczyć jacy ludzie wezmą w nim udział, popatrzeć na wielką politykę z perspektywy żaby. (perspektywa żaby to określenie z dziedziny fotografii, ujęcie z najniższego poziomu ku górze)

Pojechałem więc (wraz z grupą znajomych) na ten marsz. Problem zaczął się jednak od samego początku: jaki to będzie marsz? Czy będzie to marsz zwolenników Platformy Obywatelskiej czy marsz antypisowskiej opozycji? Od pierwszej medialnej zapowiedzi zorganizowania tego wydarzenia nie było to jasne i mam podstawy do spekulacji, że ta najważniejsza kwestia ewoluowała już w trakcie samej manifestacji. Oczywiście w realu nie był to żaden marsz a co najwyżej pochód i to dosyć wolny.

Kim byli uczestnicy? Powiedzieć trzeba od razu, że uczestnicy, w odróżnieniu od organizatorów, zdali egzamin na piątkę. Myślę, że aż takiej frekwencji się nie spodziewano. Jest to ważne o tyle, że sam udział w tym wydarzeniu był sporym wysiłkiem fizycznym. Ja musiałem wstać rano o czwartej piętnaście i wróciłem do domu o pierwszej piętnaście następnego dnia. A przecież ludzie przybywali z odleglejszych jeszcze miejscowości. Przeważało pokolenie wieku średniego. Nie brakowało też seniorów i młodzieży, ale wielokrotnie spotkałem się z opinią, że ludzi młodych jest zbyt mało.

Oczywiście w większości byli to zapewne partyzanci PO, chociaż symboliki PO na eksponowanych przez uczestników pochodu plakatach, plakacikach, flagach itp. było tyle co kot napłakał – a nawet mniej. Ile jednak było osób takich jak ja, którzy przybyli nie na „marsz PO” ale na marsz antypisowskiej opozycji? Tego się nie dowiemy, ale z pewnością było nas wielu. Wyróżniał się „Strajk kobiet” zarówno graficznie jak i prezentowanymi hasłami. Donald Tusk został gorąco przywitany na początku, raz, czy dwa zaintonowano skandowanie „Donald Tusk!” i to koniec. Nie zauważyłem żadnych niesionych przez uczestników haseł personalnie nawiązujących do Tuska, choć nie można wykluczyć, że takie były w tym morzu protestujących, morzu flag, transparentów, plakatów i plakacików. W nadawanych komunikatach organizacyjnych podkreślano wprawdzie, że to PO jest organizatorem pochodu, ale trudno się temu dziwić.

Rzecz najważniejsza – atmosfera pochodu. Zdecydowanie antypisowska. Lud pałał wręcz wrogością do PiS, Kaczyńskiego i wszystkiego co się z nim wiązało często nie przebierając w formie i w słowach. Ta wrogość do PiS była dominantą manifestacji. Dostrzegłem też plakacik apelujące o zjednoczenie się opozycji. Drugim mocnym akcentem wśród niesionych symboli była proeuropejskość. Jak każdy mógł zauważyć w telewizyjnych relacjach flagi Polski i Unii Europejskiej dominowały w pochodzie i nie potrafię określić, których było więcej.

Tak się złożyło, że przed rozpoczęciem pochodu „wylądowałem” w bliskiej odległości od trybuny z której przemawiali Tusk, Wałęsa i inni  oraz odkrytego autokaru, z którego dachu poseł Arłukowicz „dowodził” samym pochodem. Obok Arłukowicza dostrzegłem Czarzastego i Biedronia. Wystąpienie Tuska, owacyjnie przyjęte prze zebranych oceniam na 3+. Nie przywitał on imiennie liderów innych ugrupowań politycznych, zdawkowo nawiązywał do potrzeby konsolidacji antypisowskiej opozycji. Ktoś mógłby uznać, że to pierwsze wystąpienie miało na celu zaakcentowanie dominacji PO w opozycyjnym bloku. Wystąpienia po Tusku skomentować można tylko w ten sposób, że w żaden sposób nie zrozumieli oni wielusettysięcznego tłumu, który od półtorej godziny, w słońcu oczekiwał na rozpoczęcie pochodu. Entuzjastycznie przywitany Wałęsa zapomniał, że to uczestnicy pochodu, a nie on są najważniejsi. Potraktował nas przedmiotowo, jako pretekst do prezentacji swojego życiorysu, osiągnięć i sprytu. Zakończył swoje wystąpienie zachęcany przez zgromadzonych skandowaniem „idziemy!” „dokończysz później lub wręcz gwizdami. Żałosne tym bardziej, że następni mówcy z tych oznak zniecierpliwienia manifestantów nie wyciągnęli żadnych wniosków. Oni nie mówili do nas, lecz do kamer i mikrofonów.

Po pewnym czasie, gdy już pochód szedł przez aleje Ujazdowskie trzema potokami (jezdnia i chodniki) dostrzegłem przewodniczących Czarzastego i Biedronia przeciskających się pod prąd chodnikiem przy Parku Łazienkowskim. Pierwsza myśl, która przyszła mi wówczas do głowy to ta, że wobec wystąpienia Tuska, nie powitania ich z imienia, nazwiska i funkcji, liderzy Nowej Lewicy doszli do wniosku, że rola „ciekawostki przyrodniczej” na dachu piętrowego autokaru im nie odpowiada. Czy ta manifestacja w manifestacji była przyczyną tego, że Włodzimierz Czarzasty zabrał głos z Trybuny na placu Zamkowym? Być może było zupełnie inaczej, ale z „żabiej perspektywy” wyglądało to właśnie tak.

Udział lewicy w manifestacji organizowanej przez PO to osobny, ważny temat. Zacznę od konkluzji końcowej. Moim zdaniem lewica była największym przegranym tej imprezy. Mało tego. To lewica mogła rozstrzygnąć dylemat czy ta manifestacja to „marsz zwolenników PO” czy „Marsz antypisowskiej opozycji”. Zachowanie się Nowej Lewicy jest dla mnie niezrozumiałe. Z jednej strony liderzy ogłaszają, że wezmą udział w marszu, z drugiej zaś w ogóle nie zachęcają swoich zwolenników, aby poszli w ich ślady.

Jestem głęboko przekonany, że gdyby w pochodzie wzięła udział grupa ze trzystu, może nawet 200 osób z czerwonymi flagami, z hasłami antypisowskimi, obrony demokracji i polskiego członkostwa w UE zostaliby bardzo dobrze przyjęci przez pozostałych uczestników. Dla każdego zewnętrznego obserwatora byłoby wówczas jasne, że to protest antypisowskiej opozycji, a nie wewnętrzna sprawa PO.

Czytam czasem po lewej stronie, że ta manifestacja była wymierzona przeciwko – uwaga – pozostałym partiom i ugrupowaniom opozycyjnym, że jej celem było zdominowanie opozycji przez Donalda Tuska. Podobną narrację szerzy również prawica. Trudno się z tym zgodzić. Jeśli nawet takie były zamiary platformerskich strategów, to absencja lewicy tylko ułatwiła osiągnięcie tego celu.  O to jak ułożą się relacje w dzisiejszym obozie opozycyjnym o jego zwycięstwie w wyborach zadecydują wyniki tych wyborów, liczby zdobytych głosów i mandatów. Swoją nieobecnością w niedzielnym antypisowskim pochodzie w Warszawie Nowa Lewica głosów wyborczych sobie raczej nie przysporzyła, może nawet wręcz przeciwnie. Najbliższe notowania to pokażą.

Antypisowski pochód w Warszawie skłania do jeszcze jednej refleksji: czy możliwe są podobne manifestacje organizowane przez lewicę. Nie pięćset, ale może trzysta, lub choćby dwieście tysięcy uczestników. Tak, to jest możliwe o ile lewica zdobędzie się na programową, ustrojową alternatywę dla współczesnej Polski. Tylko wówczas, a nie powtarzając mantrę „będziemy rządzić, będziemy współrządzić, będziemy rządzić…” zdoła zapobiec długookresowemu podziałowi polskiej sceny politycznej na dwa obozy wywodzące się z jednego politycznego nurtu.

„copy-paste” czyli robienie ludzi w balona

Co robi firma, instytucja, gdy nieoczekiwanie znajdzie się w trudnej sytuacji wizerunkowej? Oczywiście czym prędzej powołuje sztab antykryzysowy, którego zadaniem jest zminimalizowanie tych strat, a jeśli to się uda, to i przekucie porażki w sukces.

Weźmy wzór wszystkich wzorów: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Kiedy jeden z najwybitniejszych dziennikarzy śledczych, wręcz guru dziennikarzy parających się trudną i niebezpiecznym zajęciem patrzenia rządzącym na ręce Seymour Hersh opublikował bardzo niewygodne dla rządu USA wyniki swojego dochodzenia, które jednoznacznie i bezdyskusyjnie obciążają USA winą za wysadzenie rurociągów NS1 i NS2, sztab antykryzysowy natychmiast przystąpił do działania. Pierwsze zalecenie: zaprzeczyć wszystkiemu. Wykonane bezbłędnie: USA stanowczo zaprzeczyły swojemu udziałowi w tym bezprecedensowym akcie terrorystycznym powołując się na… opinię służb specjalnych. USA.

Drugi krok: tak zamącić sytuację, aby ludzie dosłownie zgłupieli. Tak więc niemal na drugi dzień kilka różnych redakcji różnych mediów w różnych częściach świata zaczęło publikować wyniki „swoich” dochodzeń. I tak wśród podejrzanych o ten atak znaleźli się Ukraińcy Polacy i Rosjanie. Wśród nich jedna kobieta (jak równouprawnienie to równouprawnienie), którzy na małym jachcie wyprodukowanym rzekomo w Polsce  przewieźli kilkaset kilogramów materiałów wybuchowych, duże ilości sprzętu do nurkowania, podpłynęli w sobie tylko wiadome miejsce, zanurkowali, wysadzili rurociągi i z szybkością światła zniknęli z radarów wojskowych a także z radarów opinii publicznej. Dziś nikt już nie docieka kto i co.

Nie docieka, gdyż kolejnym etapem było odwrócenie uwagi opinii publicznej. Otóż nad USA pokazał się balon. Przyleciał on ponoć z Kanady, której rząd jak się zdaje nic o tym nie wiedział, pokrążył nad USA, zawrócił do Kanady i znowu wtargnął w przestrzeń powietrzną Stanów Zjednoczonych, przemierzył ją niemal wszerz, by w końcu bohaterską decyzją samego Prezydenta zostać zestrzelonym przez amerykańskie myśliwce nad Oceanem Spokojnym, w którego falach dokonał żywota. Od samego początku balon był oczywiście chiński i wykonywał wrogą przeciw Stanom misję szpiegowską.

Dziś nikt już nie docieka kto wysadził rurociągi, co stało się z jachtem i jego załogą, nikt też nie interesuje się losami chińskiego ponoć balonu ponoć szpiegowskiego. Pełny sukces sztabu antykryzysowego, którego działalność niechybnie znajdzie miejsce w stosownych materiałach szkoleniowych.

Już widać, że temat stał się przedmiotem stosowych szkoleń u najoddańszego wspólnika USA w Europie czyli w Polsce.

W Polsce otóż pojawiła się rakieta. Jakieś 2 tony metalu i betonu. Przeleciała przez pół Polski, ponoć zauważona w jakimś momencie przez polskie radary, które jednak szybko ją zgubiły. Rakieta wylądowała w lasach pod Bydgoszczą w grudniu i w kwietniu przypadkowo znaleziona została przez jakąś miłośniczkę wiosennej przyrody. I zrobiła się afera niesłychana. Na pół roku przed wyborami podcięta została jedna z kluczowych podpór programu wyborczego PiS: obronność. PiS będzie chciał bowiem utrzymać władzę odwołując się do naturalnego odruchu skupiania się społeczeństwa wokół rządzących w momentach zewnętrznego zagrożenia. Dlatego wojna na Ukrainie jest darem z nieba dla PiS. PiS pręży muskuły, wydaje bajońskie sumy publicznych pieniędzy na kolejny wojskowy złom i wmawia społeczeństwu: popatrzcie, jacy jesteśmy potężni! My was obronimy!

To znaczy prężył muskuły, gdyż ta nie do końca rozpoznana rakieta odsłoniła starą prawdę: „Klata jak u pirata: z wierzchu karton a w środku wata”.

No cóż – stało się. Ale po co mamy przyjaciół i ich doświadczenia? W USA zadziałał numer z balonem to i u nas musi się udać! Po prostu „copy-paste”!

W ten sposób w polską przestrzeń powietrzną oraz w mózgi milionów Polaków wtargnął nieoczekiwanie balon. Oczywiście białoruski. Pokręcił się nad Polską, po czym według jednych świadków spłonął, według innych źródeł śledzony był przez dzielną obronę powietrzną do granic duńskich. Ale dzisiaj wszyscy Polacy, a szczególnie w województwach północnych mają zajęcie. Od Centrum Zarządzania Kryzysowego otrzymują oni wezwania w formie SMS-ów do poszukiwania szczątków owego statku powietrznego, który ponoć spłonął lub jest już w Danii. Baczność! Cała Polska szuka białoruskiego balona! Niełatwa to będzie sprawa, gdyż balon ten ma najpewniej napęd odrzutowy, a może nawet i naddźwiękowy? Pilotowany był on bowiem przez polskie i amerykańskie myśliwce, ale im zwiał.

Czy uda się PiS-owi odwrócić opinię publiczną do skandalu z rakietą wypełnioną betonem? Pewnie tak, ale przyznam, że jestem zawiedziony. Po rodakach, którzy tak chętnie obnoszą się ze swoją ułańską fantazją spodziewałbym się czegoś bardziej oryginalnego. Na przykład białoruskiej łodzi podwodnej, która z Bugu, systemem rur kanalizacyjnych przedostała się do Zakopanego, skąd górskimi strumieniami dotarła na szczyt Rysów aby stamtąd podglądać nasz kraj, a zwłaszcza nasze i sojusznicze wojska. To też niezbyt oryginalny pomysł, ale jednak bez dwóch zdań polski!

Biała flaga – rozpacz czarna.

 

Piątkowe głosowanie w Sejmie, w którym przyjęto pisowską nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym było kolejnym czarnym dniem polskiej demokracji. Tym razem jednak za sprawą opozycji. Opozycja, w tym i Lewica, po to prawdopodobnie by nie zostać oskarżoną przez propisowskie media o blokowanie unijnych pieniędzy z Krajowego Programu Odbudowy, których wypłatę Komisja Europejska wstrzymuje mając poważne, uzasadnione zastrzeżenia do stanu praworządności w Polsce nie głosowała przeciw projektowi, lecz wstrzymała się od głosowania, dając mu tym samym zielone światło. Wstrzymano się od glosowania przy pełnej świadomości faktu, że pisowski projekt „zmian” nie tylko jest rażąco sprzeczny z Konstytucją RP, ale w dodatku nie naprawia polskiego systemu sądownictwa, lecz wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej go gmatwa i komplikuje.

To nawet nie jest tak, że opozycja, w tym Lewica sprzedała polski system praworządności za miliardy Euro. Lewica po prostu wywiesiła bialą flagę w walce o przywrócenie w Polsce praworządności podeptanej przez Ziobrę, Kaczyńskiego i ich wspólników.

Przez kilka lat setki tysięcy ludzi wychodziło na ulice polskich miast skandując często w deszczu i śniegu jedno hasło: „Konstytucja! Konstytucja!”. Wspierając akonstytucyjny projekt pisowski tym ludziom po prostu napluto w twarz. Napluto w twarz autorytetom, takim jak prof. Ewa Łętowska, którzy ostrzegali przed pisowskimi rozwiązaniami z żelazna logiką uzasadniając swoje obawy. W imię czego?

Liderzy Lewicy przestraszyli się zapewne medialnego ataku pod hasłem: „Oni blokują należne nam pieniądze z Unii Europejskiej!”. Ale wyborów nie wygrywają ci, którzy swoje działania podporządkowują temu, co o nich powie polityczny przeciwnik. Przywódcom Lewicy zabrakło przysłowiowych jaj aby powiedzieć: „Nie możemy się zgodzić na to, aby tak olbrzymie środki wydawane były w kraju, a którym nie funkcjonuje niezależny, skuteczny system sprawiedliwości”. Nie starczyło odwagi, aby powiedzieć, że głosowanie przeciwko projektowi to nie głosowanie przeciwko unijnym pieniądzom – te pieniądze mogły czekać na praworządną Polskę jeszcze kilka miesięcy.

Bilans tej decyzji jest ponury:

– Lewica nie zyskała politycznie nic, tracąc bardzo wiele ze swej wiarygodności obrońcy praworządności. W szczególności Lewica nie przedstawiła żadnej swojej alternatywy godząc się potulnie na pisowski mir, stając się de facto „cichym wspólnikiem” PiS w łamaniu Konstytucji.

-Lewica sama sobie wytrąciła z rąk najważniejszy, a może i jedyny realny oręż w walce o praworządność.

– Zapał do obrony Konstytucji przez prodemokratyczna część społeczeństwa został poważnie osłabiony.

– Komisja Europejska została przekonana, że w swojej walce o praworządność w Polsce nie ma wsparcia, partnera ze strony Lewicy, i jej jedynym realnym partnerem pozostaje PiS. Urzędnicy brukselscy przyjmą takie rozwiązanie ze skrywana radością, ponieważ rozwiązuje ono im ręce, „załatwia” polski problem

– Ci politycy europejscy, którym jeszcze zależało na przywróceniu w Polsce praworządności mają prawo czuć się wystawionymi do wiatru.

– PiS wygrywa na całej linii. Pokazuje Komisji Europejskiej, że bark jest alternatywy dla jego polityki względem Unii.

– Swoim wyborcom PiS demonstruje, że potrafi „ograć” zarówno Komisję Europejską jak i opozycję

– Odblokowanie środków z KPO będzie potężnym podmuchem wiatru w żagle kampanii wyborczej PiS, który ten dzięki swojej olbrzymiej machnie medialnej bezwzględnie wykorzysta do wyborczego zwycięstwa.

W imię czego ten żałosny, pseudomakiawelistyczny spektakl? Po to, by zyskać pochwałę ze strony TVP czy „W sieci”? Dla udowodnienia swojej propaństwowości? Propaństwowości w imię jakiego państwa, państwa według Kaczyńskiego?

Lewica swojej propaństwowości udowadniać nie musi. Musi natomiast mieć swoją wizję państwa i ją propagować, przekonywać do niej. Obawiam się jednak, że odważne myślenie polityczne lewicowych liderów, jeżeli kiedykolwiek takie było, ustąpiło taniemu kunktatorstwu. Lewica, czyli co?

Nie inaczej jak akt rozpaczy odebrać przy tym należy inicjatywę Senatu, aby ten projekt, dla stwierdzenia jego niezgodności z Konstytucją,  odesłać do… Komisji Weneckiej, To może od razu do ONZ lub NATO? PiS już na samym początku swoich rządów pokazał w jakich zakamarkach ulokował nadobną Komisję Wenecką. Czarna rozpacz.