Polska Jesień 2020

Polska Jesień 2020 r. ma wymiary klasycznej tragedii antycznej: konfliktu dwóch wartości. A właściwie nawet trzech. Naprzeciw siebie stanęła ortodoksyjna doktryna katolicka obrony życia w każdej postaci i za każdą cenę a z drugiej pragnienie wolności kobiet. Nie tej wolności abstrakcyjnej, wyidealizowanej, ale konkretnej.  Kobiety chcą i mają do tego pełne prawo, prawo decydowania o sobie, o swoim ciele, o swoim miejscu w społeczeństwie. Tragizm spotęgowany został niepomiernie przez próbę wplątania w jego wiry wartości trzeciej: obrony Kościoła. Sceneria tej mega-tragedii też jest upiorna: szalejący nowy, nierozpoznany wirus, siejący choroby i śmierć.

Jak to w tragedii antycznej nie ma dobrego rozwiązania – każde będzie w jakiś sposób złe. I jak to zwykle w antycznej tragedii konflikt ujawnia najczarniejsze strony ludzkiej duszy.

Jak się okazuje PiS miał niespełna 2 lata na rozpatrzenie przez swój pseudo-konstytucyjny trybunał wniosku o stwierdzenie niezgodności z ustawą zasadnicza zapisu o dopuszczalności aborcji z powodów ciężkiego i/lub letalnego uszkodzenia płodu. Kaczyński i jego poplecznicy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że taka decyzja wywoła ostry społeczny sprzeciw i uliczne protesty. Ale przecież były wybory: najpierw samorządowe, potem parlamentarne a w końcu wybory prezydenckie. Decyzję kunktatorsko odwlekano więc do „lepszych czasów”. I za te lepsze czasy polityczne kierownictwo PiS uznało szczyt pandemii sars-cov2. Ludzie przestraszeni, częściowo izolowani, do najbliższych wyborów daleko – pasowało jak ulał. Decyzja o odpaleniu politycznej miny pod nazwą „aborcja” w trakcie szalejącej pandemii była nie tylko prowokacją, była ludzką nikczemnością, ohydą, wyrazem traktowania Polaków jak stado baranów, które należy pilnować, straszyć i strzyc. To była polityczna zbrodnia na narodzie, na demokracji.

A jednak kobiety ruszyły. I to ruszyły na skalę niespotykaną i z niespotykaną determinacją. To już nie kilka demonstracji w największych miastach. To ogólnopolski zryw kobiet w setkach miast i miasteczek trwający już ponad tydzień. To olbrzymi ruch społeczny w Internecie. To pieśni i wiersze. To skrajny, zbiorowy gniew.

Wielkim i niebezpiecznym spłycaniem tego zjawiska jest sprowadzanie go do ekscesów młodzieży, która z nadmiaru wolnego czasu (niedziałające szkoły) znalazła sobie na ulicach alternatywę dla dyskotek. Młodzi ludzie świadomie walczą o swoją przyszłość. Walczą o swoją podmiotowość. Nie godzą się, aby w sprawach dla nich najważniejszych decyzję podejmował za nich ktoś inny: polityk, urzędnik, ksiądz. Dzisiaj dotyczy to prawa kobiety do decydowania o urodzeniu bądź nie płodu z góry skazanego na śmierć. Ale jutro dotyczyć to może zgoła innych spraw, jeśli jakiś ortodoksa u władzy znajdzie w tym swoją drogę do bram niebieskich. Wiedzą, że jeśli dzisiaj nie powiedzą „W********aj!”, to  zgodzą się na swoje piekło na długie lata.  Młodzi dokonali wyboru, przedłożyli swoją przyszłość i swoją wolność nad zagrożenie pandemiczne.  Czy dlatego należy im się etykietka osób nieodpowiedzialnych, czy, jak chce wicepremier polskiego rządu – przestępców? Z pewnością już nie z ust tych, których za politycznych przestępców uznać należy, którzy w imię wyznawanej ideologii bardzo kontrowersyjny społecznie cel osiągnąć chcieli pod parasolem pandemii i strachu. Przecież protestujących równie dobrze można by uznać za herosów, którzy swoją realną wolność przedkładają nad cierpienia, a może nawet śmierć. Teraz, albo nigdy.

Jak zakończy się ta tragedia? Tragedie, raz zaistniałe nigdy się nie kończą. Trwają przez pokolenia, przez wieki, w różnych oczywiście szatach. Ale jedno jest pewne. Polska Jesień 2020 uformuje nowe polityczne pokolenie Polaków.  W życiorysach tych setek tysięcy uczestników i milionów ich wspierających udział w buncie przeciwko autorytarnej, cynicznej, bezdusznej władzy, w dramatycznych warunkach szalejącej epidemii będzie historycznym spoiwem. I w tym jest jeszcze jakaś nadzieja na demokratyczną, obywatelską Polskę.

Mamy więc narodową tragedię i jak to często bywa, w jej tle grasują pospolite, karłowate poczwary. To bardzo łagodne określenie Ministra Edukacji i Nauki, który niezadowolony z tego, że rektorzy niektórych uczelni uszanowali prawo studentów do protestu, zaszantażował ich konsekwencjami w postaci nieprzyznania grantów na badania naukowe czy funduszy na inwestycje. Taka podłość, takie niezrozumienie tradycji autonomii szkół wyższych może być autorstwa tylko pisowskiego sługusa, tylko tego, który ma świadomość, że jego tytuł naukowy jest wielce wątpliwy, że jego miejsce w uczelnianym środowisku wynika wyłącznie z politycznych aktywów. Publiczne pieniądze na naukę nie tam, gdzie tworzą się największe naukowe odkrycia, nie dla najlepszych, najbardziej wartościowych projektów naukowych, ale dla swoich, ale dla posłusznych, którzy kornie pochylą czoło przed satrapą – oto nowy Minister Edukacji i Nauki. Swoją postawą najlepiej uzasadnia on aktualność głównego hasła Strajku Kobiet.