Zdrowie najważniejsze

Chory jest nasz kraj. W przenośni i dosłownie.

Art. 68 Konstytucji RP stanowi:

  1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia.
  2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa.
  3. Władze publiczne są zobowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku.
  4. Władze publiczne są obowiązane do zwalczania chorób epidemicznych i zapobiegania negatywnym skutkom degradacji środowiska.

Jako obywatele mamy konstytucyjne prawo do ochrony zdrowia – tyle tylko, że z prawa tego nie możemy korzystać. Państwo polskie na to nie pozwala. Prawo do ochrony zdrowia bowiem to nie prawo do wizyty za dwa (przed koronawirusem) lata u endokrynologa, lecz prawo bycia wyleczonym (ochrona zdrowia!). Niestety, również pojęcie „służby zdrowia” straciło wiele ze swojego pierwotnego etosu. Nie mamy już służby zdrowia – mamy za to biznes zdrowia, który kręci się w najlepsze, a najlepiej w MZ. Na dobrą sprawę Ministerstwo Zdrowia swoją nazwę powinno zmienić na Ministerstwo Chorób. Zajmuje się ono bowiem wyłącznie administrowaniem chorobami a nie ochroną zdrowia obywateli.

Za sprawą pandemii wirusa sars-cov2 organizacja tzw. ochrony zdrowotnej w Polsce poddana została surowemu testowi. I ten test oblała dokumentnie i z kretesem. I to nie dlatego, że krzywe infekcji i zgonów na COVID 19 niebezpiecznie rosną. Koronawirus tylko do końca obnażył iluzoryczność realizowania przez państwo jego konstytucyjnych obowiązków w zakresie ochrony zdrowia Polaków.

Liczba zgonów na COVID przeraża. Przeraża też ciemna, nieznana liczba zgonów Polaków chorujących na inne choroby, którym, z tytułu walki z epidemią odmówiono należnych im świadczeń, którym wstrzymano zabiegi operacyjne, badania. Jest bardzo prawdopodobne, że liczba tych niepotrzebnych zgonów znacznie przewyższy liczbę ofiar koronawirusa. Przerażają też sypiące się jak skalna lawina informacje o dezorganizacji tzw. służby zdrowia, o głupich przepisach wydalanych przez rząd, o nie odpowiedzialnych zachowaniach premiera i ministrów, o kręceniu lodów na epidemii na ministerialnych szczeblach.

Winni ludzie? Tak, minister Szumowski, Premier Morawiecki, Prezydent Duda, parlamentarna większość… można wymieniać długo. Ale widać jak na dłoni, że głównym winowajcą zapaści polskiej służby zdrowia, ochrony zdrowia obywateli jest SYSTEM.

Urynkawianie usług medycznych w Polsce rozpoczęło się od wczesnych lat dziewięćdziesiątych, by w 1999r. za rządów J.Buzka przybrać ustawowy charakter reformy służby zdrowia. Jej zasadą miała być równoważność sektorów prywatnego i państwowego świadczących usługi z zakresu ochrony zdrowia dla ludności i sztandarowe hasło: PIENIĄDZ BĘDZIE SZEDŁ ZA PACJENTEM!.

Bardzo szybko okazało się, że będzie odwrotnie: pieniądz kroczył i kroczy przed pacjentem! W publicznych placówkach służby zdrowia (o prywatnych nie wspominając) liczy sie tylko pieniądz. Limit świadczeń z NFZ wyczerpany – spadaj człowieku do domu i czekaj na kolejny rok. Może ci się uda. Albo wywalaj ciężką kasę na te same usługi, wykonywane często przez tych samych lekarzy, czasami też w tych samych pomieszczeniach, lecz teraz już jako skomercjalizowana, prywatne nie państwowa służba zdrowia.

Jaskrawą patologią tego systemu jest sytuacja, kiedy to, aby „dostać się” do szpitala trzeba najpierw odwiedzić prywatną przychodnię prowadzoną przez właściwego ordynatora, który w tej przychodni zatrudnia swój szpitalny personel. Ale wyjścia nie masz! Choroba to choroba, zdrowia ponad wszystko.

Za Polski Ludowej było inaczej. Cały, absolutnie cały system skoncentrowany był na pacjencie. To pacjent, nie pieniądz był punktem centralnym systemu, osią, wokół której wszystko się kręciło. Poczynając od systemu kształcenia kadr medycznych: lekarskich i pielęgniarskich. Kształcone one były na potrzeby powszechnej służby zdrowia. Liczba pacjentów na 1 lekarza spadała z 2700 w 1950 r., do 796 w 1965 i  do 466 w 1990. I na tej wartości dynamika „ulekarzowienia” społeczeństwa się zatrzymała. Obecnie wskaźnik ten wynosi 416 wobec średniej europejskiej 263 . Z tych 416 nie wszyscy jednak pracują w powszechnej służbie zdrowia – znaczna część w biznesie zdrowia, tak więc efektywna, realna liczba lekarzy na 1000 mieszkańców, świadczących usługi ze środków publicznych jest większa. Uczyniliśmy krok wstecz.

Podobnie rzecz ma się ze szpitalami. Liczb wybudowanych w okresie powojennym szpitali nie ma nawet co porównywać z tymi, powstałymi ze środków publicznych po 1990 r. Nie mówiąc już o skali. Centrum Zdrowia dziecka, Centrum Onkologii, Centrum Zdrowia Matki Polki – to przykłady nie tylko wspaniałych inwestycji, ale przemyślanej, zorientowanej na podnoszenie jakości świadczeń zdrowotnych polityki państwa. Ale okazało się, że wybudowano za dużo! Komercjalizacja notorycznie wpędzała szpitale publiczne w długi – więc je  likwidowano. Proces likwidacji szpitali  szczególnie dotknął Polskę powiatową. Nie tylko o szpitale chodzi. Niektóre obszary powszechnych, konstytucyjnych usług medycznych zostały zlikwidowane całkowicie, lub – jak na przykład stomatologia – znakomicie ograniczone. Praktycznie zlikwidowano przychodnie zakładowe i opiekę zdrowotną w szkołach wszystkich szczebli.

Przywoływanie czasów Polski Ludowej jest dzisiaj w Polsce bluźnierstwem, asumptem do oskarżeń o bezbożny komunizm, sowiecką agenturę i wszelkie niegodziwości. Ale przecież zdrowie jest najważniejsze!   Jeżeli chcemy uczynić zadość przepisom Konstytucji to wniosek z minionych 30 lat jest jeden:  gruntownie zmienić trzeba cały system ochrony zdrowia. Odrzucić należy neoliberalne, pekuniarne podejście do najważniejszej dla człowieka sprawy: zdrowia. Znowu przywrócić należy obywatelowi, pacjentowi z jego chorobami należne mu centralne miejsce w tym systemie.

Lubimy, zwłaszcza ostatnimi laty stawiać sobie szczytne zadania:  a to rechrystianizacja Europy, a to niesienie przez świat kaganka prawdziwej demokracji i wolności. Nie zbawiajmy całego świata. Postawmy sobie inny, bardziej przyziemny cel. Sprawmy, aby Polska była krajem ludzi maksymalnie zdrowych.

I to zadanie powinno być jednym ze strategicznych celów polskiej lewicy.

 

Ach, ta trójka….

Wybory – drugie podejście – nabierają tempa. Prawie każdy z kandydatów za obfite źródło głosów wyborców uznał negatywne odnoszenie się do Polski Ludowej (najczęściej nazywanej przez nich komunizmem). Końca nie ma niewybrednym epitetom, mniej lub bardziej mniej zawoalowanym aluzjom, porównaniom, mającym pogrążyć konkurentów. Taki sznyt, taki standard. Walą telewizje maczugą „czasy komunizmu” na prawo i lewo a jednocześnie bez zażenowania emitują na okrągło takie dzieła jak „Wesele” czy „Ziemia obiecana” Wajdy, „Potop”, „Stawka większa niż życie”, „Czterej pancerni i pies” i wiele, wiele, wiele innych dzieł filmowych i teatralnych. Taka polska schizofrenia, taki specyficzny rodzaj narodowego dualizmu psychofizycznego. Ale czasami ktoś się zagalopuje… i jest problem. Przynajmniej dla mnie.

Oglądałem otóż na telewizyjnym ekranie scenki z protestów na ulicy Mazowieckiej w Warszawie, pod siedzibą studia Trzeciego Programu Polskiego Radia – popularnej „Trójki”. Oczywiście za sprawą władczej ingerencji kierownictwa stacji w kolejność piosenek na „Liście przebojów Marka Niedźwieckiego”. Władczej i jednocześnie skandalicznej, niedopuszczalnej. Zaskoczyła mnie spora liczba młodych ludzi wśród protestujących. Zaskoczyła, ale i nieco rozczuliła.

Niewątpliwie „Trójka” jest czymś szczególnym na polskiej scenie kulturalnej. Od początku do dzisiaj była to rozgłośnia młodych! W okresie, w którym nie rozstawałem się z radiem słuchałem wyłącznie „Trójki”. Nie tylko ja – chyba wszyscy, a z pewnością młodzi, w czasach, w których nie było Internetu, You tube, Spotify, w których nie było smartfonów, laptopów i innych gadżetów, radio było potęgą, a dla młodych potęgą wśród potęg była „Trójka”. Nie tylko za sprawą programów muzycznych na najwyższym radiowym poziomie, które szybko stały się jej wizytówką. Również dlatego, że „Trójka” mówiła bardziej ludzkim językiem, jej programy społeczne i kulturalne były ambitne, ciekawe. Ale również dlatego, że, zwłaszcza w pewnym okresie, „Trójka” stała się symbolem innowacyjności, postępu technologicznego. Był to bowiem bodajże pierwszy program Polskiego Radia emitowany nie z amplitudową, ale fazową modulacją fali radiowej. Jakość dźwięku była nieporównywalnie lepsza, umożliwiała nadawanie programów stereofonicznych.

Czy ktoś pamięta jeszcze strojenie pierwszych radioodbiorników stereofonicznych produkcji Kasprzaka czy Diory przed rozpoczęciem audycji na przykład „Trzy kwadranse jazzu”? Prowadzący zapowiadał: „kanał lewy szszszsz…, kanał prawy szszszsz…”. Na młodych ludzi ten postęp musiał działać.

Dzisiaj zawirowało wokół „Trójki”. Ale to zawirowanie uzmysłowiło wielu, jakim kulturowym gigantem stała się ta rozgłośnia. Ale przecież nie stała się tym gigantem z dnia na dzień. Nie stała się również dzięki ustrojowej rewolucji w 1989 r. Fundamenty pod tą budowlę, położone jeszcze w latach pięćdziesiątych – sześćdziesiątych  ubiegłego wieku: mądra i konsekwentna polityka programowa sprawiły, że „Trójka” doskonale wytrzymała konkurencję nowych, komercyjnych, w większości bardzo dobrych stacji jak RMF FM, Eska. Mało tego. Zapowiedziany dzisiaj przez nowego szefa Programu Trzeciego PR powrót „listy przebojów” jest nie tylko spektakularną porażką obecnych politycznych władców mediów publicznych, których arogancja rozbiła się niczym „Titanic” o górę lodową, jaką okazała się „Trójka”. Jest świadectwem społecznej siły tej stacji. Twórcom „Trójki”, pokoleniom jej dziennikarzy, należą się najwyższe słowa uznania.

Sprzeciw wobec ocenzurowania „listy przebojów” szybko uzyskał swoje logo. Jego autorem jest mieszkający w Kolumbii polski artysta plastyk Mariusz Waras, a wygląda ono tak:

Nie mam złudzeń, że zamiarem autora było wpisanie się w ten antypeerelowski standard, przyrównanie obecnych praktyk politycznych władców Polski do „niecnych praktyk komunistycznych”.

Ale można na ten znak spojrzeć inaczej – jak na przypomnienie proweniencji stacji, jej historycznych korzeni. Przecież „Trójka” jest wciąż żywym przykładem mądrej na ogół, dalekowzrocznej polityki kulturalnej Polski Ludowej, a więc i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Kiedyś i znakomita piosenka „Twój ból jest lepszy niż mój” zejdzie z listy przebojów, a „Trójka” pozostanie i ciągle będzie młoda. Przynajmniej mam taką nadzieję i tego jej życzę.

PiS to nie PRL

Ostatnimi czasy, na kanwie niebywałych poczynań pisowskiej grupy trzymającej władzę, często daje się słyszeć (czytać) slogan: „Wracamy do PRL”. Nawet naczelny Newsweeka, Tomasz Lis, którego cenię za wiele odważnych analiz i diagnoz  zdaje się lubować w takiej paraleli. Od tego formatu publicystów oczekiwać należy jednak głębszej refleksji  a przede wszystkim uczciwości. PiS nie zawraca Polski do PRL-u. Polska Ludowa to przede wszystkim nowe, lepsze granice Polski, to cywilizacyjny i gospodarczy gigantyczny skok naszego kraju, to dźwiganie kraju z wojennej hekatomby, to społeczny i kulturowy awans milionów, to złote czasy dla polskiej kultury, to bezpieczeństwo socjalne, to również bezpieczeństwo międzynarodowe. Polska Ludowa to tysiące nowych zakładów pracy (kilkanaście przedwojennych Centralnych Ośrodków Przemysłowych), to tysiące szkół, przedszkoli, rewolucja na polskiej wsi, to rozwój uczelni wyższych i polskiej nauki itd. itp. Młode pokolenia z natury rzeczy obojętne są na minione dzieje, ale uczciwi publicyści, kształtujący postawy ludzi, którzy chcą się uważać za myślących, uciekać powinni od taniego populizmu, od szkodliwych uproszczeń.

Stwierdzenie „Wracamy do PRL”, które w założeniu ma być pejoratywne, jest szkodliwe, gdyż wymierzone w życiorysy milionów Polaków, którzy Polskę Ludową uznali za SWOJE państwo, którzy temu państwu poświęcali swój czas, swoja pracę, którzy je w znoju uczciwie budowali.

Oczywiście miała Polska Ludowa i ciemne karty, wielokrotnie już publicznie pokazywane i piętnowane, karty, których nie usprawiedliwiają ani szczytne, humanistyczne ideały socjalizmu, ani szczególne, ukształtowane przez wojenne okrucieństwo normy społeczne. Ale po pierwsze Polska Ludowa za te ciemne karty  zapłaciła cenę historyczną dekapitacją. Po drugie jednak, to nie te ciemne karty były bezpośrednia przyczyną upadku PRL. Tą przyczyną, czy też właściwie pra-przyczyną był brak zdolności PZPR, czy też ogólniej systemu, w którym działała partia, do odważnych reform gospodarczych i społecznych zgodnych z rosnącymi oczekiwaniami  i aspiracjami społeczeństwa. Jednakże nawet wówczas, świadoma wyczerpania się jej możliwości kreowania dalszego rozwoju kraju potrafiła Polska Ludowa stworzyć podwaliny pod nową, lepszą przyszłość. To Polska Ludowa (Jaruzelski, Rakowski, Kiszczak) wydobyli z apatii, pogrążoną w rezygnacji „Solidarność”, posadzili ją wręcz – jako jedynego możliwego wówczas partnera społecznego dialogu – przy Okrągłym Stole tworząc tym samym podstawy dla nowej, demokratycznej w rozumieniu euro-atlantyckim, opartej na jasnym trójpodziale władzy Polski.

Ów przełom możliwy był nie tylko dzięki „Solidarności” i Mieczysławowi Rakowskiemu. On był możliwy również dzięki szerokiej i bardzo dogłębnej dyskusji, jaka przez całe lata osiemdziesiąte toczyła się wśród setek tysięcy członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dyskusji nie tylko na statutowych zebraniach, ale również w gronach wielu pozastatutowych partyjnych,tzw. porozumień poziomych czy też na otwartych, często bardzo gorących, zebraniach partyjnych. Gdy dzisiaj próbuję porównać intensywność i jakość wewnątrzpartyjnych dyskusji obecnych ugrupowań politycznych z tymi, które w latach osiemdziesiątych toczyły się wewnątrz PZPR,  to tak, jakby kałużę chcieć przyrównać do wielkiego jeziora. To również dzięki temu niespotykanemu intelektualnemu ożywieniu możliwe były zmiany w 1989r. Ale o tym nie chce się wiedzieć, o tym nie chce się pisać. Lepiej, wygodniej, wszystko zamalować jednolitą, czarną farbą i krzyczeć: „Wracamy do PRL!” Nie wracamy.

PiS nie wraca Polski do czasów Polski Ludowej. PiS wprowadza autorytaryzm w państwie rozwiniętym, prawie kwitnącym, a z pewnością z gospodarką w  dobrym stanie z jasnymi perspektywami rozwoju, w państwie z ugruntowaną, mocną pozycją na scenie międzynarodowej oraz z całym worem grzechów zaniedbania poprzedników. PiS nigdy nie będzie się kojarzył (chociaż propagandowo bardzo chce) z gospodarczym rozwojem, z postępem. PiS przejął władzę dzięki Platformie i środowiskom z nią związanym, które użyły całego dostępnego im instrumentarium medialnego aby zminimalizować wyborczy efekt Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Udało się z nawiązką, żadna lewicowa partia do Sejmu nie weszła, a przez to PiS zdobył niewielką arytmetyczną większość, którą eksploatuje bez żadnych skrupułów.

PiS nawiązuje w swojej retoryce i w swojej praktyce społecznej i politycznej do  rozwiązań właściwych ustrojom autorytarnym. W pierwszym rzędzie PiS niszczy trójpodział władzy (którego wprowadzanie rozpoczęło się w Polsce jeszcze przed Okrągłym Stołem – Trybunał Konstytucyjny), co „po wsze czasy” zapewnić ma trwałość pisowskich rządów. Sprowadza Konstytucję RP do „takiej książeczki”. Konsekwentnie podejmuje też próbę – w zupełnie innych niż PZPR uwarunkowaniach geopolitycznych, społecznych i gospodarczych – reaktywowania modelu: naród z partią – partia z narodem. O ile jednak w Polsce Ludowej znalazło się miejsce dla wybitnego warszawskiego powstańca, żołnierza AK, Rajmunda Kaczyńskiego o tyle jego syn stawia sobie za cel oczyszczenie narodu ze „zdrajców” i „kanalii”. Podziały na gorszy i lepszy sort społeczeństwa nie zaczęły się jednak od Jarosława Kaczyńskiego. One zaczął się w 1989 r, kiedy to wyborczy triumfalizm „Solidarności” kazał napiętnować, uznać za gorszy sort Polaków  wszystkich tych, nie ważne: członków PZPR czy bezpartyjnych, którzy z zaangażowaniem, z patriotycznych pobudek budowali w taki czy inny sposób Polskę Ludową. Pospiesznie zdemontowano Okrągły Stół, który miał szansę być historyczną podstawą dla narodowej umowy społecznej – fundamentu nowej, demokratycznej Polski. A potem już „poszło”: rozwinęła się osobliwa praktyka budowy państwa przez mnożenie społecznych podziałów. Obecny PiS jest tylko mistrzowskim kontynuatorem wcześniejszych politycznych i społecznych mainstreemów. Do perfekcyjnie opanowanej technologii dzielenia społeczeństwa na swoich – prawdziwych patriotów i tych innych – zdrajców, dorzucił dobrze znaną ze światowej praktyki polityki społecznej metodę zastraszania, metodę najpierw kreowania zagrożeń, a później wmawiania, że tylko PiS jest w stanie „zwykłych ludzi” przed tymi zagrożeniami ochronić.  PiS wreszcie twórczo skorzystał ze zdobyczy cywilizacyjnych, przede wszystkim z Internetu skutecznie zaprzęgając to narzędzie do szerzenia postprawdy, faktów równoległych, czy pospolitych fake-newsów.

PiS usiłuje maksymalnie zwiększyć efektywność oddziaływania partii w każdej płaszczyźnie, poczynając od wymiaru sprawiedliwości, oświaty i mediów. Ale PiS to nie PZPR. Partyjne państwo PiS może być tylko karykaturą Polski Ludowej. Działaniami PZPR kierowała wizja państwa socjalistycznego, państwa pozbawionego społecznych, klasowych i ekonomicznych nierówności, państwa społecznej sprawiedliwości. PiS takiej wizji nie ma. PiS odwołuje się do ludzi, którzy – często nie ze swojej winy – zostali przez transformację ustrojową w 1989r. poszkodowani i zostali zapomniani, uznani przez solidarnościowych liderów tej transformacji za „nieuniknione koszty społeczne”. Ale PiS odwołuje się również do bardzo szerokiego grona frustratów i zwykłych zazdrośników. Do nieudaczników, którzy przyczyny swoich życiowych niepowodzeń nie doszukują się w sobie, lecz u innych, najlepiej u tych co „kradną”. Do nieudaczników, którzy nie potrafią poruszać się po nowym, otwartym świecie, którzy nie znają obcych języków, nie znają, nie rozumieją i nie chcą rozumieć innych, którzy przejawiają atawistyczny lęk przed „obcymi”.

Zamiast więc straszyć PRL-em warto okresowi Polski Ludowej poświęcić więcej obiektywnej uwagi starannie odsiewając ziarno od plew. Przestrzegać natomiast należy, a dzisiaj już bić na alarm przed budową pisowskiego państwa autorytarnego, od którego już kroczek do dyktatury. Dyktatury, której symbolem stał się poseł Jarosław Kaczyński, nie ponoszący żadnej prawnej odpowiedzialności za stan państwa a faktycznie państwem kierujący, który bezceremonialnie wchodzi na sejmową mównicę rozpoczynając swoje (haniebne nota bene) wystąpienie od stwierdzenia: „Ja bez żadnego trybu.” Za zgodą pisowskiego marszałka i przy aplauzie sejmowej większości. To jest już dyktatura.

Reasumując: o ile Polska Ludowa istniała w imię czegoś, dla spełnienia szlachetnych, prastarych, ogólnoludzkich ideałów, o ile Polska Ludowa budowała i tworzyła nowe państwo i nowe społeczeństwo, to PiS państwo polskie rujnuje. Rujnuje podstawy polskiej państwowości, rujnuje porządek prawny, i to nie w imię jakiejś nowej, lepszej przyszłości gdyż nie ma swojego „świetlistego szlaku”, ale dla prymitywnego odwetu, w imię leczenia frustracji swoich przywódców i otaczających ich nieudaczników, w imię władzy dla władzy. To nowa jakość, która jest logiczną konsekwencją zaprzepaszczenia historycznej szansy Okrągłego Stołu. Nieszczęście Polski i Polaków polega na tym, że tak jak „Solidarność”, jak Platforma Obywatelska puszystym dywanem wysłały drogę do władzy PiS, tak PiS otworzy drogę do władzy ugrupowaniom jeszcze bardziej radykalnym, jeszcze bardziej nacjonalistycznym. Chyba, że Polacy zmądrzeją. I to będzie cud nad cudy.

Piotrowiczem nie będę

Grupa trzymająca władzę w Polsce  rozhulała się na dobre. To nic, że premier Szwecji natrzaskał publicznie po szanownym obliczu polskiego Prezydenta za zagrożenie demokracji w Polsce, to nic, że Sąd Najwyższy skompromitował wręcz alfę i omegę obecnego wymiaru sprawiedliwości w Polsce, ministra Ziobrę – wszystko jak woda po kaczce (sic!). Grupa trzymająca władzę wprawdzie zrobiła – pod presją zdaje się międzynarodowej opinii publicznej, gdyż krajowa w ogóle jej nie interesuje – pół kroku wstecz w sprawie ustawy o zgromadzeniach publicznych, to jednak sam zamiar przeprowadzenia takiej ustawy, przegłosowanie jej w Sejmie, stanowi nazbyt jasną ilustrację rzeczywistych intencji Grupy. „Za mordę wszystkich nie naszych, a naszych bronić do upadłego”.

W prasie (np. dzisiejsza Rzeczpospolita) znaleźć można komentarze pod hasłem: „Kaczyński cofa Polskę do PRL!” Wypraszam sobie. Przyrównywanie Kaczostanu do Polski Ludowej jest obrazą dla 45 lat historii naszego kraju. Aby móc porównywać się z osiągnięciami PRL Kaczyński musiałby dokonać czynów na miarę odbudowy Polski z totalnych zniszczeń wojennych, przeprowadzenie cywilizacyjnej rewolucji na polskiej wsi i w polskich miastach, zbudować potężny system powszechnej oświaty i służby zdrowia, zbudować tysiące zakładów pracy, stworzyć niemal od podstaw polski przemysł i polską naukę, stworzyć warunki do bezprecedensowego rozwoju polskiej kultury. Nie bez racji wybitny polski aktor Andrzej Seweryn mówił kilka lat temu: „Mówcie co chcenie o PRL, ale to były złote czasy dla polskiej kultury”. Wreszcie Polska Ludowa nie otwierała bram (nawet drzwiczek) dla polskich ruchów nacjonalistycznych i faszyzujących. Kaczostan do Polski Ludowej ma się mniej więcej tak, jak kaczka do orła.

Oczywiście, PRL nie była państwem idealnym, nie przystawała do standardów społeczeństwa demokratycznego drugiej połowy XX wieku, że w obronie porządku konstytucyjnego sięgała czasami po metody naganne. Ale kreowanie okresu Polski Ludowej jako czarnej dziury, jako czasu wszelkiego zła, powszechnej nędzy itp., jest nieuprawnione i bardzo źle służy Polsce. Tym bardziej, że nie wiadomo, po jakie metody gotowa jest sięgnąć obecna władza w obronie porządku konstytucyjnego. Na razie sama porządek demokratyczny niszczy i przygotowuje narzędzia do działań w warunkach wyższej konieczności. Odrzucenie przez Sejm projektu poprawki do przepisów powołujących Wojska Obrony Terytorialnej, zakazującej używania tych wojsk przeciwko obywatelom polskim wpisuje się na czarną listę jednoznacznych intencji GTW.

Dezawuowanie Polski Ludowej, odsądzanie tego okresu od czci i wiary,  to plucie w twarz milionom Polaków.  Historia PRL dopełniła się w czerwcu 1989r. Czerwona kartka pokazana władzy przez większość wyborców była jednoznaczna. Ale i w tych wyborach na bezpartyjne listy obozu rządzącego (co jest chyba najlepszym miernikiem zaufania do schodzącego ze sceny ustroju) głosowało w poszczególnych okręgach wyborczych od 10 do ponad 30%. Można przyjąć patrząc na mapę wyborczą, że około 25% wyborców wspierało w 1989 r. PZPR i jej sojuszników. Nie bez znaczenia jest też fakt, że przeciwnicy PZPR w czerwcu 1989r nie głosowali bynajmniej za reformą Sachsa-Balcerowicza z jej wszystkimi skutkami gdyż ta przyszła zaraz po wyborach. Ale jak widać nie potrafimy uczyć się nawet na własnych błędach – zbyt łatwo przychodzi nam wyrzucanie ludzi – milionów ludzi – na śmietniki historii i nie potrafimy doceniać własnych osiągnięć. A efekt jest – jak każdy widzi. Uproszczone, wręcz prostackie oceny Polski Ludowej źle służą ojczyźnie, przede wszystkim jej przyszłości. Polska Ludowa nie tylko zasługuje na obiektywną, wszechstronną ocenę, ale taka ocen jest niezbędna, jeżeli z historii naszej wyprowadzać chcemy właściwe wnioski.

Kaczyński nie cofa Polski do czasów Polski Ludowej. Być może jego instynkt polityczny podpowiada mu, że czasy „mody” na demokrację się kończą zarówno w Polsce jak i na świecie i dlatego cynicznie dążąc do rozszerzenia i umocnienia swojej władzy absolutnej sięga po uniwersalne narzędzia dyktatorskie. Daje tym samym asumpt od porównań z najciemniejszymi aspektami okresu lat 1945 – 1989. Ale to tylko część tamtej, minionej rzeczywistości.

Protest przeciwko praktyce nadużywania demokracji przez PiS jest ze wszech miar potrzebny. Każdego dnia, przy każdej sposobności pokazywać należy, piętnować i zapisywać poczynania GTW. W zapowiadanych na 13 grudnia manifestacjach części opozycji po hasłami obrony demokracji nie pójdę, chociaż miałbym do tego pełne prawo. Reprezentuję bowiem tę część polskiego społeczeństwa, która drogę od systemu mono partyjnego ku demokracji przeszła w sposób bardzo świadomy, po niezliczonych debatach i sporach i nie po to, aby teraz z tej drogi zawracać. W Polsce dzieje się źle. Ale PiS ze swoją polityczną praktyką jest tylko historyczną kontynuacją „dzieła” poprzedników. I o autorach „kamieni kupy” historia nie zapomni. Dlatego nie wezmę udziału w ulicznych demonstracjach 13. grudnia, gdyż nie zamierzam uczestniczyć w zawodach kto głośniej: PiS czy PO krzyczeć będzie „precz z komuną” i kto soczyściej pluć będzie na Polskę Ludową. Drugim Piotrowiczem nie będę.

Parę dni przerwy i nie wiadomo od czego zacząć. Zacznę jednak od skandalicznej, demaskującej już nie miernotę, ale wręcz moralne bagno rządzących. Mam na myśli ustawę po raz kolejny odbierającą znaczne części emerytur tym, którzy chronili polskie państwo.  Tak zwana ustawa „dezubekizacyjna” (to już nie neologizm, to potworek językowy na miarę poziomu intelektualnego jego autorów) to w istocie kolejna rozprawa z polską państwowością z lat 1945 -1989. Ci którzy służyli państwu polskiemu w tym okresie są warci potępienia a cała państwowość wymazana z kart polskiej historii – mówią od lat słowa i czyny prawicy, mówią dziś czyny i słowa obecnych włodarzy Polski. Jeżeli już tak, to bardzo proszę: oddajcie Panie i Panowie Prawdziwi Polacy wszystkie tytuły, stopnie naukowe, dyplomy, na których – o zgrozo! orzeł jest bez korony! Unieważnijcie wszystkie decyzje administracyjne i orzeczenia sądów gdyż orzeł wieńczący ich łańcuchy też nie był koronowany itd. Itp. Unieważnijcie reformę rolną i ogłoście Europie, że chętnie zrzekniecie się Ziem Zachodnich w zamian za wschodnie rubieże!

Milicja Obywatelska broniła zwykłych ludzi. Tak! Zwykłych ludzi – ulubionego podmiotu (a raczej przedmiotu) Pani Premier. Broniła przed chuliganami i złodziejami. Ale sprawiedliwości dziejowej – wbrew tromtadrackim okrzykom Pani Premier i innych – nie stało się jeszcze zadość. Skoro funkcjonariusze organów strzegących publicznego bezpieczeństwa Polski Ludowej są dzisiaj publicznie, pokazowo wręcz piętnowani, to konsekwentnie przestępców gospodarczych, których Milicja ścigała należy uznać za narodowych bohaterów. Wszak wyprowadzili z reżimowej kasy państwowej dużo więcej niż marne 80 mln zł.  Nie tylko należy ich uniewinnić, zatrzeć wyroki, ale również wypłacić należyte odszkodowania im lub spadkobiercom. Podobnie z tymi, którzy – nieważne – po pijaku, czy na trzeźwo – podnosili rękę na stróżów prawa. Tym, prócz uniewinnienia i odszkodowań  należy się status kombatancki. Inaczej  sprawiedliwość dziejowa się nie dopełni!

Z drugiej strony zdumiewają mnie i smucą wielce płacze, skomlenia wręcz typu: „ja chroniłem Lecha Kaczyńskiego…”, „ja pracowałem/ pracowałam tylko kilka miesięcy…”. Do diabła! Nie o to chodzi! Chodzi o godność takich jak wy: dzisiejsi policjanci, którzy ze szczerym zaangażowaniem, poświęceniem swojego zdrowia i życia chronili zwykłych ludzi. Gdyby jednym słowem chcieć określić bagienno-niskie, trącące politycznym sadyzmem działania PiS, to tym słowem jest PODŁOŚĆ.

Wypada też odnieść się do sprawy Piniora. Zaliczam się do grona tych osób, które byłyby wielce zaskoczone, gdyby postępowanie sądowe potwierdziło prokuratorskie zarzuty wobec Józefa. Po prostu nie ten typ człowieka. Ale trudno mi oprzeć się super oryginalnej refleksji, że historia toczy się kołem, a gdy się powtarza to jako farsa.  Mądrość ludowa nie była jednak na tyle mądra, aby powiedzieć w jakiej postaci pojawia się powracająca historia, jeżeli farsą była na starcie.

Józefa znam od 1990 r, kiedy to kierowałem młodą, wrocławską Socjaldemokracją i kiedy nawiązywaliśmy pierwsze kontakty z lewicą „Solidarności”. Józef z wąskim gronem koleżeńskim był dużo bardziej na lewo niż SdRP; ściśle współpracował wówczas z IV Międzynarodówką. A były to czasy, kiedy tzw. „moskiewska pożyczka SdRP” nie schodziła z pierwszych stron gazet i ust – również solidarnościowych polityków. Józef przekonywał, że ta afera jest czysto polityczną i chodzi w niej wyłącznie o dyskredytację Rakowskiego i SdRP. Należy bronić Rakowskiego – wykładał. – Nie chodzi o żadne pieniądze. „Takie pieniądze to my w Solidarności przepijaliśmy w pół roku” – twierdził i nawoływał do obrony SdRP-owskiego guru. Coś mi się wydaje, że w dzisiejszej „sprawie Piniora” też nie o pieniądze głównie chodzi. Ale jak mówią starożytni Francuzi: pożyjemy, zobaczymy.

Ogólniejsza refleksja z tej historii jest jednak taka, że prawdopodobnie ginie kategoria „zaufania do organów wymiaru sprawiedliwości” – jako całości. Oceny będą skwantyfikowane. Poszczególne prokuratury i sądy oceniane będą przez pryzmat pojedynczych spraw. Będzie ciekawie.