Co jest grane?

Niespodziewana decyzja PiS o zakwestionowaniu wyników wyborów do Senatu w okręgach, w których kandydaci tej patii przegrali z kandydatami Koalicji Obywatelskiej wstrząsnęła mediami, zelektryzowała publiczne i prywatne dyskusje. Pytanie, na które wszyscy usiłują w ten lub w inny sposób odpowiedzieć jest w istocie to samo: CO JEST GRANE?

Fakty są takie, że we wszystkich właściwie jednobrzmiących sześciu „Protestach wyborczych” pełnomocnicy Komitetu Wyborczego PiS sformułowali zarzut: „Naruszenie przepisu artykułu 227 Kodeksu, polegające na niewłaściwym zakwalifikowaniu głosów, jako nieważnych, podczas gdy głosy te powinny zostać uznane za ważne”.

Kuriozalność tak postawionego zarzutu jest oczywista. Jeśli takie protesty zostaną uznane i przyniosą w efekcie ponowne przeliczanie głosów, to stworzony zostanie precedens, dzięki któremu każde wybory w przyszłości będzie można kwestionować w ten sam sposób. Opinie prawników – specjalistów od prawa wyborczego są jednoznacznie negatywne i druzgocące dla wnioskodawców. Nie mniej jednak bardzo charakterystyczne i ciekawe są wypowiedzi polityków PiS dla niezależnych mediów w tej sprawie. I tak Szef Gabinetu Premiera, indagowany na okoliczność niewłaściwego przywołania Art. 227 stwierdza, że „taki czy inny artykule – to nie jest rzecz najważniejsza. To zadaniem sądów jest ustalenie jaki artykuł ma tu zastosowanie”. Jest to stanowisko typowe dla PiS, traktowania prawa jak narzędzia, którego można używać w dowolny sposób, byle tylko osiągnąć konkretny cel. To pisowskie sądy mają za zadanie „dopasowania artykułu do sprawy”. Póki co do sprawy tylko, a nie do człowieka.

Inną, charakterystyczną wypowiedzią była odpowiedź wicemarszałka Terleckiego na pytanie o podstawy tej „akcji protestu PiS”. Z właściwą sobie arogancją rzucił on do kamery: „Ze zwykłej ciekawości warto sprawdzić”.

Największe jednak wrażenie robi wypowiedź rzecznika prasowego PiS, który stwierdził, że „formułując zarzut (co wymagane jest przepisem prawa J.U.) należało stworzyć jakąś podstawę. Przyjęto więc, że jeśli były głosy niesłusznie zakwalifikowane jako nieważne, to powinny one być zaliczone na rzecz kandydata przegranego”. Wypowiedź rzecznika jest o tyle istotna, że w połączeniu z przywołaną treścią „Protestu przeciwko ważności wyborów”, Prawo i Sprawiedliwość, wprawdzie nie expressis verbis, ale jednoznacznie sformułowało zarzut o intencjonalności kwalifikacji głosów nieważnych przez komisje wyborcze, a więc zarzut sfałszowania przez nie wyników wyborów.

Dlaczego Jarosław Kaczyński zdecydował się na tak desperacki krok? To właśnie jest przedmiotem domysłów i spekulacji mediów. Trzy opcje prezentowane są w tych spekulacjach najczęściej.

Pierwsza z nich, najbardziej korzystna dla PiS (jeżeli coś tu może być korzystnego) to opcja „europejska”. Według niej PiS wykorzystał sytuację, że niedługo Europejski Trybunał Sprawiedliwości rozpatrywać będzie pytania prejudycjalne wysłane na początku sierpnia przez Sąd Najwyższy, co ma pomóc rozwiązać wątpliwości związane m.in. z niezawisłością sędziowską. Innymi słowy PiS, w pełni świadomie wykreował w Polsce problem nieprawidłowości wyborów, aby politycznie utworzona i powołana przez tą partię Izba Kontroli i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego mogła „wykazać się” przed ETS „niezależnością”. Ta opcja jest realna. W perspektywie nieuniknionego Brexitu znaczenie Polski dla gospodarki Unii Europejskiej rośnie i ostatnio KE wyraźnie szuka pretekstów, aby stosunki z Polską unormować. Gdyby opcja ta okazała się prawdziwą, stałaby się jednak wymownym świadectwem pogardy, z jaką PiS traktuje Polaków. Cała bowiem Polska, wszyscy jej obywatele, instytucje i system demokratyczny stają się w tym momencie narzędziem PiS-owskich machinacji. Czy rzeczywiście jest tak, że Kaczyński świadomie wystawia się na kpiny i pośmiewisko, demonstruje totalny brak zaufania do mężów zaufania PiS w komisjach wyborczych, dyskredytuje się jako prawnik byle tylko ETS miał pretekst do korzystnego dla PiS orzeczenia? Odrzucanie przez IKiSP kolejnych protestów wyborczych PiS nie może przecież być żadnym poważnym argumentem za niezależnością i obiektywizmem tego super-urzędu. Bić Izbie brawa za te oczywiste decyzje nie ma podstaw. Tzw. protesty wyborcze PiS zostały już gruntownie ocenione przez całe rzesze prawników, opinię publiczną i IKiSP nie ma innego wyjścia jak podjąć decyzję te protesty oddalającą. Gdyby uczyniła cokolwiek innego, pogrążyłaby się ostatecznie i nieodwołalnie.

Druga opcja zakłada, że rozpętując aferę ze sfałszowanymi wyborami PiS odwrócić chce uwagę od innych, niekorzystnych dla siebie sytuacji. – Lepiej niech zaczną liczyć głosy i się kłócić niż drążyć sprawę Najwyższej Izby Kontroli, lub coraz częściej pojawiającymi się sygnałami i spowalnianiu gospodarki i o iluzoryczności przedwyborczych obiecanek Kaczyńskiego. Jest to o tyle ważne, że PiS przystąpił już „z marszu” do kampanii wyborów prezydenckich. Wyjątkowo śmierdząca, tzw. afera Banasia jest mu tak samo nie na rękę, jak pojawiające się niemal nazajutrz po wyborach zapowiedzi kolejnych pisowskich ministrów wycofywania się z przedwyborczych deklaracji. Piszę „tzw. afera Banasia”, gdyż PiS zapewne chciałoby sprowadzić ją do kwestii personalnej i zwykłej pomyłki. Tymczasem jest to afera, której istotą jest sposób traktowania konstytucyjnego, najwyższego organu kontroli przez pisowską władzę. Osoba Mariana Banasia kompromituje NIK i odbiera Izbie z takim trudem wypracowaną wiarygodność – to fakt bezsprzeczny. Ale nie to jest w tym wszystkiom najważniejsze. Najważniejszy jest stosunek rządzących elit do tej ważnej, konstytucyjnej instytucji. Kiedyś, na zupełnie inny użytek sformułowałem tezę: „Pokaż mi najwyższy organ kontrolny swojego państwa (jego usytuowanie ustrojowe, niezależność, wiarygodność i kompetencje), a powiem ci w jakim kraju żyjesz”. Niezależność i wiarygodność najwyższego organu kontrolnego jest doskonałym miernikiem poziomu demokracji w państwie. W sposób, w jaki PiS obsadziło stanowisko Prezesa NIK, owacje i laudacje pod jego adresem po wyborze przy braku jakiejkolwiek refleksji nad koniecznym, dalszym usprawnianiem działalności NIK, zwiększaniem jego niezależności – to jest istotą afery Banasia. To demaskuje gromkie deklaracje Kaczyńskiego o Polsce jako wzorcu demokracji. Być może pisowski sztab antykryzysowy doszedł do wniosku, że bombę pod nazwą „Marian Banaś” można choćby częściowo rozbroić zajmując uwagę opinii publicznej powtórnym liczeniem głosów.

Trzecia wreszcie opcja – najkorzystniejsza dla Polski – to taka, że cała afera z wniesieniem przez PiS protestów wyborczych jest wynikiem szoku w tej partii spowodowanego realną groźbą „utraty” Senatu. PiS na taką okoliczność nie było przygotowane i kierując się zasadą „raz zdobytej władzy nie oddamy” ucieka się do wszystkich możliwych środków, półśrodków i kruczków. Na realność takiej opcji wskazywałaby różnorodność reakcji polityków PiS pytanych u uzasadnienie wnoszenia protestów. Dopiero po kilku dniach wykrystalizowała się jedna, powszechnie w PiS obowiązująca linia interpretacyjna. Groźba utraty Senatu ma dla PiS znaczenie nie tylko prestiżowe. Cała, nadzwyczaj sprawnie i nadzwyczaj szkodliwie dla państwa funkcjonująca dotychczas maszynka ustawodawcza PiS ulega poważnemu demontażowi. Jest to dla partii Kaczyńskiego niewygodne również z tego względu, że zasadniczo zmieniła się sytuacja polityczna w Sejmie. PiS wprawdzie utrzymało większość, ale otoczony został zarówno z lewej (LEWICA) jak i z prawej (Konfederacja) flanki. Właśnie ta różnorodność antypisowskiej opozycji będzie dla Kaczyńskiego, z misją zostania mężem opatrznościowym całego Narodu kością w gardle. Dodatkowo wewnątrz obecnego układu władzy narastają konflikty, gdyż zarówno „Solidarna Polska” Ziobry jak i „Porozumienie” Gowina zwiększyły po wyborach swoje udziały w prawicowej koalicji montowanej przez Kaczyńskiego. Być może więc akcja” „Wnosimy protesty!” jest wypadkiem przy pracy, niekontrolowanym odruchem odsłaniającym wewnętrzne pęknięcia i konflikty prawicy. I to może być nadzieją dla Polski.

Większą jasność na postawione w tytule pytanie uzyskamy, jeśli opublikowane zostanie oficjalne stanowisko Ministra Sprawiedliwości, Prokuratora Krajowego w sprawie pisowskich protestów. Stanowisko takie zostało ponoć przesłane do IKiSP, ale treści jego dotąd nie ujawniono. Ciekawe dlaczego? Przecież w żadnej mierze materia wyborcza nie jest objęta tajemnicą państwową i wszystkie oficjalne dokumenty powinny być dostępne opinii publicznej. Póki co odpowiadając na pytanie „co jest grane?” powiedzieć trzeba, że jest to brutalna, nie przebierająca w środkach walka o władzę. O władzę jak największą i trwającą jak najdłużej. Walka, w której społeczeństwo, prawo i dobre obyczaje sprowadzone zostały do roli kawałków plasteliny, z których PiS usiłuje lepić nową, jedynie słuszną rzeczywistość.

W tył zwrot!

 O tragedii gdańskiej, o morderstwie Prezydenta Adamowicza wypowiedziano i napisano już bardzo wiele słów dobrych i mądrych. I jeszcze więcej zostanie powiedzianych i napisanych. Porywanie się więc na jakiś tekst na ten temat jest dzisiaj z mojej strony być może jakimś szaleństwem. Nie ma w tym jednak krztyny megalomanii – jak nigdy dotąd piszę dla chwili, dla siebie. Piszę, ale właściwie krzyczę. I jest to tak, jak w lesie, kiedy czasami musisz krzykiem wyrzucić z siebie cały swój ból i wszystkie swoje nadzieje, nie bacząc na to czy ktoś cię słucha.

Tragedia gdańska rozgrywa się na dwóch co najmniej płaszczyznach: osobistej i publicznej. Jest to wielka tragedia człowieka, który życiem przypłacił swoją społeczną aktywność, polityka z wielkimi perspektywami. Jest to niewyobrażalna tragedia jego najbliższych: rodziny, przyjaciół. Chylę przed nią głowę.

Tragedia ta rozgrywa się też w innym wymiarze: w wymiarze społecznym. Nóż, który ugodził serce prezydenta Adamowicza ugodził jednocześnie serca milionów Polaków, zranił ich boleśnie. Sceneria tej tragedii godna jest najlepszych tragedii greckich: finał ogólnonarodowego Święta Dobroci, Święta Dzielenia się Dobrem, Święta Szlachetnych Serc, wielotysięczne audytorium, podniosły, kulminacyjny, radosny moment „wysyłania światełka do nieba”, światełka nadziei, światełka ludzkiej solidarności.

I nóż, który nagle, niespodziewanie tą całą scenerię rozdziera jak płótno.

Ten nóż ugodził nie tylko w serce prezydenta Adamowicza, w serca milionów Polaków. On ugodził również w wartości, które współdzielimy, w dobro, szlachetność, szacunek dla człowieka, wzajemną życzliwość.

Ten nóż przebił również jakiś olbrzymi balon, który od dawna w Polsce nabrzmiewał – balon sprzeciwu przeciw nienawiści, jako podstawowego narzędzia polityki społecznej, walki o rząd dusz.

Od lat zawołania „a na drzewach zamiast liści wisieć będą komuniści” czy „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, skandowane na setkach, a może i tysiącach różnych demonstracji, uznawane były powszechnie za zachowania patriotyczne, nie wzbudzały żadnej negatywnej reakcji ze strony tych, którzy aspirując do publicznych godności przyjęli odpowiedzialność również za kształtowanie standardów społecznego życia. Publiczne honorowanie Polaka, mordercy przywódcy południowoafrykańskich komunistów też nie poruszyło nikogo. Mało tego, dehumanizacja przeciwników politycznych stała się ulubionym, codziennym narzędziem Prawa i Sprawiedliwości: od najważniejszego prezesa, przez posłanki i posłów po szeregowych heiterów, używających sobie w Internecie do woli. Wielu psychologów społecznych i socjologów ostrzegało, że polityka nienawiści prędzej czy później doprowadzi do tragedii. Wydarzyła się w Gdańsku – być może przez przypadek, ale nieprzypadkowo wydarzyła się w Polsce.

Opinia publiczna wstrząśnięta została nieco po tym, jak na szubienicach, zamiast komunistów lub w ich charakterze, zawisły portrety polityków tych ugrupowań, które w porę nie reagowały na rodzące się zło. Dopiero przelana krew Prezydenta Gdańska obudziła Polaków na skalę dotąd nie spotykaną.

To co od kilku dni przetacza się przez Polskę to nie narodowa histeria, to jeden wielki protest przeciwko nieodpowiedzialnemu bawieniu się Polską i Polakami przez ludzi, którzy nie dorośli do sprawowania władzy i odpowiedzialności za kraj, którzy tak głęboko podzielili naród, że, jak trafnie ujął to Włodzimierz Cimoszewicz – „… żaden wróg zewnętrzny nie byłby w stanie osiągnąć takiego efektu”. (http://www.tvn24.pl).

Być może za tym zrywem kryje się jakiś społeczny instynkt samozachowawczy, jakieś poczucie olbrzymiego, śmiertelnego zagrożenia dla polskiej wspólnoty, przeczucie, że jako społeczeństwo stanęliśmy już nad przepaścią i czym prędzej trzeba zrobić w tył zwrot. Być może.

Oczywiście nie wszyscy równie głęboko przeżywają gdańską tragedię. Już uruchomiona została propagandowa machina PiS, która wmawia elektoratowi a to, że za tym mordem stoi „europejski spisek”, a to, że celem był prezydent Duda, ale cudem ocalał, a to, że mamy do czynienia z czynem „zwykłego psychola” tylko. Skoro tak wielu rodaków uwierzyło w brednie o zamachu na Prezydenta Kaczyńskiego, pewnie wielu uwierzy i w tą propagandę.

Ze zranionym sercem, ale wierzę jednak, że z areny Orkiestry Wielkiej Świątecznej Pomocy w Gdańsku wzbiło się do nieba światełko nadziei o wiele większe, jaśniejsze niż to coroczne, zwyczajowe niemal. Wierzę, mam nadzieję, że wzniosło się nad nami światełko nadziei dla Polski. Oby nie zgasło, oby nie okazało się chwilowym tylko błyskiem nad naszymi głowami i w naszych głowach. Tylko wówczas śmierć Prezydenta Pawła Adamowicza nie pójdzie na marne.

Chrząstawa Wielka, 19 stycznia 2019 r.

Wałęsa znowu błysnął

Lech Wałęsa znowu błysnął.Tym razem udzielając wywiadu rosyjskiemu „Sputnikowi” (https://pl.sputniknews.com/polska/201812269468196-lech-walesa-wywiad-sputnik-rosja-jelcyn-putin-katyn-usa/). Polskie media ograniczają się do cytowania wybranych fragmentów wywiadu, komentatorzy, niezależnie czy z lewa czy z prawa są na ogół zgodni: „Wałęsa chciał zaistnieć”, „Wałęsa przegrał” itp. Niezawodni trolle i w tej sytuacji potwierdzili swoją czujność nie szczędząc byłemu prezydentowi inwektyw i innych internetowych ekskrementów. Tymczasem Lech Wałęsa, oczywiście na swój sposób, nie bez zbędnego egocentryzmu, podniósł jeden z najważniejszych współcześnie dla Polski problemów: problem relacji z Rosją.

Publiczne podpisywanie się w dzisiejszych czasach pod tezą Wałęsy, że Polsce bliżej jest do Moskwy niż do Nowego Jorku graniczy z politycznym samobójstwem, albo też tą granicę już przekracza. Polski mainstream zdominowany jest bez reszty przez tezę o śmiertelnym zagrożeniu dla Polski, jakie płynie ze wschodu i każda inna optyka nieuchronnie spotka się z zarzutem zdrady polskiej racji stanu.

Czy jednak ten mainstream zgodny jest z poglądem większości Polaków? Co ważniejsze: czy jest zgodny z polskim interesem narodowym?  Na te właśnie pytania próbuje odpowiedzieć Wałęsa – i chwała mu za to.

Żyjemy w czasach, w których odwoływanie się do opinii publicznej w ważnych sprawach ma miejsce wcale, albo dopiero po tym, jak tą opinię się odpowiednio ukształtuje. Jeszcze w 2011 r. 44 % Polaków, wbrew 12 lat zmasowanej agitacji publicystów, polityków, mediów, pozytywnie oceniało wprowadzenie w Polsce stanu wojennego, przy 34% ocen negatywnych (https://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2011/K_154_11.PDF).  Szermujący hasłami polskiego interesu narodowego za nic mieli opinię większości Polaków w tym względzie, uporczywie „młotkując” gdzie tylko popadnie jedynie słuszną tezę. 44% Polaków zostało zlekceważonych. Oczywiście metoda ta, wsparta naturalnymi procesami demograficznymi przyniesie kiedyś tak pożądany efekt, jakim będzie ogłoszenie, że większość Polaków wprowadzenie stanu wojennego ocenia negatywnie. Kiedyś.

Podobnie jest z kwestią relacji polsko–rosyjskich. Nie są to relacje łatwe ani proste, ale patrząc na Europę, nie są też jakimś ewenementem. Z tą różnicą, że Europa postanowiła ze swojej historii wyciągnąć zupełnie inne wnioski niż Polska, a właściwie polskie elity. Europa postanowiła tradycyjny kurs konfrontacyjny w wewnątrzeuropejskich stosunkach zmienić na kurs współpracy, wznosząc się ponad historyczne zaszłości. Polskie elity tą drogą nie poszły.

W 1999 r., w zastępstwie Prezesa NIK, uczestniczyłem w roboczym spotkaniu prezesów najwyższych organów kontrolnych państw aspirujących do członkostwa w Unii Europejskiej w Europejskim Trybunale Obrachunkowym w Luksemburgu. Grono w sumie około 10 osób, język roboczy angielski, bez tłumaczy. Okazało się jednak, że koledzy z niektórych NOK mają trudności w porozumiewaniu się tym językiem i dla nich jedynym wspólnym był język rosyjski. Pomagałem im więc w czasie spotkania jak mogłem. W przerwie podszedł do mnie Prezes ETO, prof. B. Friedmann, znany niemiecki polityk CSU i zagadnął:

– widzę, że znasz język rosyjski.

– Trochę, – odpowiedziałem.

Friedmann zamyślił się i rzekł:

– wy, Polacy macie dobrze. Wy znacie język i kulturę Rosji. Wam łatwo się z nimi porozumieć, a my musimy wszystkiego uczyć się od podstaw. Polska może odegrać bardzo ważną rolę w relacjach pomiędzy Unią i Rosją.

Polska miała swoje pięć minut, aby stać się rzeczywistym pomostem pomiędzy Unią i Rosją. Tych pięciu minut nie wykorzystała, stając twardo i zdecydowanie na antyrosyjskich pozycjach. Czy musiał prezydent Polski, Lech Kaczyński, nawoływać do konfrontacji z Rosją na wiecu w Tbilisi w 2008 r. dokładnie w chwili, gdy prezydenci Francji i Niemiec lecieli do Moskwy, aby w imieniu Unii Europejskiej szukać możliwości politycznego rozwiązania konfliktu rosyjsko – gruzińskiego? Miejsce Prezydenta Polski powinno być wówczas w samolocie do Moskwy, a nie w samolocie do Tbilisi.

Zawsze byli w Polsce rusożercy, tak samo jak polakożercy w Rosji. Nigdy jednak nie stanowili większości tych społeczeństw, które nie tylko z uwagi na poczucie słowiańskiej wspólnoty, ale również w imię zdrowego rozsądku, mówiącego, że z sąsiadami należy dobrze żyć, że przyjaciół należy szukać jak najbliżej a nie jak najdalej, pozytywnie odnosiły się i odnoszą do siebie. Należy więc postawić retoryczne pytanie: czyje interesy reprezentują polskie elity nakręcające antyrosyjskie nastroje, histerię wręcz, propagujące wątpliwe tezy o rosyjskim zagrożeniu, deprecjonując wszystko co choć trochę pachnie Rosją. Z pewnością nie interesy Polski i z pewnością nie interesy Unii Europejskiej. Odpowiedź na to pytanie jest oczywista: jedynym beneficjentem polskiej polityki w tym względzie są Stany Zjednoczone.

Jednym z pytań czekających na odpowiedź jest natomiast to, skąd bierze się ten konsekwentny antyrosyjski kurs USA. Reagan wygrał ekonomiczną i polityczną wojnę z ZSRR. Kampanię Reagana uzasadniano walką ideologiczną i odpowiedzialnością USA za światową liberalną demokrację. Dzisiaj po komunistycznej Rosji nie ma śladu, USA same odwróciły się od zasad liberalnego handlu nasilając gospodarczy interwencjonizm i szantaż w stosunkach międzynarodowych a i gwiazda amerykańskiej demokracji ostatnio przyblakła. Dlaczego więc Rosja nadal – jak za czasów Reagana – dekretowana jest jako „imperium zła”? Jakie cele strategiczne kryją się za tak konsekwentną postawą Wielkiego Brata?

Jeżeli Rosja sama w sobie jest wrogiem dla Stanów Zjednoczonych to oczywiście wszelki antyrosyjskie nastroje wokół rosyjskich granic są Białemu Domowi na rękę. A że CIA ma w tym obszarze ogromne doświadczenie i potrafi skutecznie kształtować takie nastroje, to dowiodła już wielokrotnie w przeszłości w różnych częściach świata, w tym i w Polsce. Jeżeli po lekturze „Zwycięstwo. Tajna historia świata lat osiemdziesiątych. CIA i <<Solidarność>>” P.Schweizera ktoś miał jeszcze wątpliwości co do agenturalnego charakteru NSZZ „Solidarność”, to powinien się ich ostatecznie wyzbyć po przeczytaniu najnowszego opracowania na ten temat: „A cover action. Reagan, the CIA and cold war struggle in Poland” S.G. Jonesa. Nie są zresztą Stany odkrywcze w takiej polityce. Starorzymska strategia „dziel i rządź”, skłócania „cywilizowanych” plemion afrykańskich czy amerykańskich, wykorzystywania lokalnych waśni dla własnych korzyści, była standardem również nowożytnych państw kolonialnych. Czy Polska nadal jest ślepym narzędziem Stanów Zjednoczonych w ich grze przeciwko Rosji? Polska nie jest formalnie kolonią USA, chociaż brutalna ingerencja ich nowego ambasadora w proces legislacyjny w Polsce, „zapraszanie” do konsultowania w ambasadzie projektów przyszłych ustaw „abyśmy mieli pewność, że przyniosą one wszystkim korzyść”, błaganie niemal polskiego prezydenta o stałe bazy wojskowe USA , przyznanie ponoć armii amerykańskiej prawa do swobodnego poruszania się po Polsce, wszystko to skłania do refleksji nad stopniem naszej realnej suwerenności.

Hasło Trumpa „America first!” nie jest – jak pokazuje każdy dzień – czczym zawołaniem. Znaczy ono dokładnie to, że liczą się tylko interesy Ameryki – tylko Ameryki, nikogo innego. Strategiczny sojusz z takim partnerem jest nazbyt ryzykowny, żeby nie powiedzieć nierozsądny. Polska płaci za niego nie tylko gospodarczym uzależnieniem się od USA, ale również pogorszeniem stosunków ze swoimi najbliższymi sąsiadami: z Unią Europejską i oczywiście z Rosją.

Przed nami ważne, przedwyborcze debaty o naszych sprawach wewnętrznych, ale też i o Unii Europejskiej i o polskiej polityce zagranicznej. Byłoby dobrze, aby wśród spraw, do których odnosić się będą ugrupowania polityczne była również sprawa perspektywy stosunków polsko – rosyjskich. Jeżeli tak się stanie, będzie to wielkim sukcesem Lecha Wałęsy.

Namiestnik Mosbacher

Suwerenność Polski to sztandar sztandarów PIS-owskiej propagandy. Całą swoją antyunijną retorykę, ostentacyjne nierespektowanie unijnego prawa i unijnych instytucji PiS oparł na misji obrony suwerenności Polski.

Tymczasem do Warszawy zjechał namiestnik obcego mocarstwa, hasa w najlepsze, i co? I nic.

Najwięcej uwagi media poświęcają zaangażowaniu się Pani Ambasador USA w Polsce w sprawę „wolności mediów”.
21 listopada b.r. ambasador Mosbacher podejmowana była w Sejmie. Przysłuchiwała się obradom, spotykała z Marszałkiem Kuchcińskim i wzięła udział w posiedzeniu Zespołu Parlamentarnego Polska – Stany Zjednoczone. Na posiedzeniu Zespołu ostrzegała polskich parlamentarzystów przed skutkami pisowskiego zamachu na wolne media. Chwała Pani ambasador za to, choć szkoda trochę, że dopiero ataki na tvn – stację amerykańską wyzwoliły takie pokłady energii amerykańskiej dyplomatki. Oryginalna, niespotykana i trudna do zaakceptowania jest natomiast forma tych działań. Połajanki posłów, listy interwencyjne wprost do premiera z pominięciem ministra spraw zagranicznych, arogancja – czegoś takiego w Polsce nie było w okresie minionych 28 lat.

Niestety to nie wszystko. Jak się okazuje Pani ambasador jest bojowniczką o interesy nie tylko medialnych korporacji amerykańskich w Polsce.

Podczas spotkania z posłami G. Mosbacher wyjawiła trzy cele, których realizację zlecił jej prezydent Trump. Są to:

–  bezpieczeństwo gospodarcze. Zapewnienie, że amerykańskie firmy są sprawiedliwe traktowane w Polsce. („sprawiedliwie” w logice Trumpa oznacza „w sposób uprzywilejowany” J.U.)

– bezpieczeństwo energetyczne po to, aby Polska mogła zdywersyfikować swoje źródła energii, żeby nie była uzależniona od Rosji (kupując gaz od USA J.U.)

– bezpieczeństwo wojskowe.

Zadania zostały sformułowane, więc Pani ambasador działa. Na swój szczególny sposób. Mówi publicznie wprost: „Jeżeli Polska buduje swoje bezpieczeństwo w oparciu o USA, to firmy amerykańskie muszą mieć w Polsce specjalne warunki”. Jak donosi „DoRzeczy” Pani ambasador jesienią tego roku wzywała do siebie „na rozmowy” osoby związane z polskim rządem, które zaangażowane były w pracę nad nowelizacją ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych i prawnych. Zdaniem tych osób „Pani ambasador zapraszała na spotkanie w sposób, który sprawiał wrażenie, że to bardziej polecenie służbowe.  Pani ambasador bardzo wyraźnie, otwartym tekstem zadeklarowała, że nie powinno być tak, że wszystkie podmioty funkcjonujące na polskim rynku płacą podatek w podobnej wysokości. Mówiła, że polski i europejski rynek jest trudny dla amerykańskich firm i oczekiwała, że wprowadzone zostaną rozwiązania zmniejszające wysokość obciążeń podatkowych dla firm pochodzących ze Stanów Zjednoczonych… Ambasador oczekiwała, że nowe przepisy w efekcie postawią amerykańskie podmioty w uprzywilejowanej pozycji wobec polskich firm.”

W innej wypowiedzi Ambasador Mosbacher wyraziła oczekiwanie, że będzie z wyprzedzeniem informowana o planach legislacyjnych polskiego rządu „by mieć pewność (podkr. JU), że zmiany legislacyjne są korzystne dla obu naszych krajów”.

Te brutalna ingerencje nie spowodowały nie tylko żadnego w Polsce trzęsienia ziemi, żadnego świętego oburzenia strażników polskiej suwerenności, ale żadnej wręcz refleksji. Dopiero sprawa tvn ich poruszyła .

Prawica podnosi natomiast larum z powodu obrony tvn przez ambasador Moserbach.  I być może będą domagać się jej odwołania. Nie powinni. Pani Mosbacher to prawdziwy skarb. Nie jest dyplomatą, ale przyjaciółką Prezydenta Stanów Zjednoczonych więc prawdopodobnie mówi po prostu jego głosem. Stosunek Mosbacher do Polski jest wierną kopią rzeczywistego stosunku do Polski Trumpa. Mając ją w Polsce możemy bezpośrednio wiedzieć co naprawdę myśli o naszym kraju prezydent USA.  Z dotychczasowych wypowiedzi i sposobów działania swojego nad Wisłą przedstawiciela sądzić można, że Trump traktuje Polskę jak każdy inny podbity kraj: z pogardą i bez sentymentów. Z jedynym celem, aby z tego kraju jak najwięcej wycisnąć. A jak zamiast Mosbacher przyjedzie nowy namiestnik, to będzie robił to samo co ona, tylko w rękawiczkach. Będziemy wówczas zadowoleni?

Póki co rząd polski ogłosił, że nie będzie żadnej jego reakcji na list Pani ambasador. Krótko mówiąc rząd udaje, że pada deszcz. Tylko niech PiS więcej nie fanzoli o suwerenności Polski.

Referendum? TAK!

Prezydent Duda łapie się prawą ręką z lewe ucho, aby swoją pozycję polityczną w kraju umocnić inicjując jakieś referendum. Publicznie komponuje mniej lub bardziej kompromitujące go pytania, którymi nękać zamierza współobywateli. Jest jednak kwestia, która moim zdaniem bezwzględnie powinna zostać poddana decyzji Polaków. To sprawa decyzji o zaproszeniu wojsk obcego państwa do STAŁEJ obecności w Polsce.

Stała obecność obcych wojsk w Polsce to poważna sprawa – bodajże najpoważniejsza z tych, które w praktyce, nie w pięknych słownych deklaracjach, determinują naszą suwerenność i niezależność. Szczególnie pomni najnowszej historii naszego kraju powinniśmy kwestii stałych baz obcych wojsk poświęcić maksymalnie dużo uwagi.

Zabiegi Sikorskiego, Komorowskiego, a obecnie Dudy i Kaczyńskiego o to, by „spełniło się marzenie Polaków, aby amerykański żołnierz postawił swój but na polskiej ziemi” muszą zostać skonfrontowane z rzeczywistą wolą suwerena.

Jest w tej sprawie kilka ważnych aspektów. Po pierwsze czy rzeczywiście amerykańskie wojska w Polsce zwiększą czy zmniejszą bezpieczeństwo kraju? USA zawsze kierowały się wyłącznie własnym interesem. Oczekiwanie, że przedłożą go nad interes Polski w momencie rzeczywistego zagrożenia jest ułudą o wiele większą od tej, która kazała nam oczekiwać pomocy wielkiej Brytanii i Francji we wrześniu 1939 r.  Czy kontyngent wojsk amerykańskich obroni Polskę w przypadku agresji ze wschodu, czy też ma być elementem odstraszania tylko? Czy nie jest przypadkiem tak, że ściągając obce wojska przygotowujemy się tak naprawdę do wojny, która już się zakończyła? Wszystko wskazuje na to, że współczesny konflikt rozegra się w zupełnie innej przestrzeni niż II Wojna Światowa – w cyberprzestrzeni mianowicie.

Po drugie, czy zainstalowanie stałych amerykańskich baz u granicy z POTENCJALNYM agresorem wzmacnia, czy osłabia poziom napięcia na kontynencie? To pytanie raczej retoryczne. Skutkiem takiej decyzji będą najpewniej stosowne decyzje w rosyjskich sztabach.  Rosyjscy jastrzębie mogą tylko zacierać ręce i programować nowe cele na polskiej ziemi dla swoich rakiet. Ale generowanie coraz to nowych konfliktów na granicy Unia Europejska – Rosja jest – jak uczy historia – stałym elementem amerykańskiej doktryny. Czy więc ustanowienie amerykańskich baz wojskowych  to realizacja polskiego interesu, czy strategicznych interesów USA politycznym i finansowym kosztem Polski?

A może jest tak, że Polacy nie życzą sobie eskalacji napięć w Europie, eskalacji, której front przebiega przez Polskę?

I wreszcie ostatnia, najważniejsza sprawa: kwestia politycznej odpowiedzialności. Decyzja o utracie znacznej części naszej suwerenności – a taką będzie niewątpliwie stała obecność obcych wojsk na polskiej ziemi, nie może zostać podjęta przez ŻADNE ugrupowanie polityczne.  To sprawa zbyt kardynalna, doniosła w sensie historycznym. Tym bardziej w przypadku PiS, które w wyborach poparło niespełna 19% uprawnionych do głosowania, nie ma prawa do podejmowania takiej decyzji. Dlatego więc, również po to, aby w przyszłości nie przerzucać się odpowiedzialnością za te decyzje, w tej kwestii powinien wypowiedzieć się Naród. I żadne medialne sondaże nie zastąpią tu powszechnego referendum. Dlatego Prezydencie Duda: referendum – tak, ale z jednym pytaniem: „Czy jesteś za stałą obecnością wojsk amerykańskich w Polsce”.

 

Dziękuję narodowi rosyjskiemu

Obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości rozkręcają się na dobre. Panująca sitwa „uświetnia” je co raz to nowymi igrzyskami: a to wznieca i podsyca nastroje antyżydowskie, a to degraduje oficerów Wojska Polskiego, którzy – podobnie jak Piłsudski – nosili czapki z orłem bez korony, a to wynosi na panteon narodowych bohaterów pospolitych zbrodniarzy i hitlerowskich kolaborantów. Poleją się jeszcze kilometry sześcienne, rzeki całe, przy których Amazonka to marny strumień, mów wszelakich o jedynie prawdziwym patriotyzmie, o bohaterstwie, Bogu i Ojczyźnie, honorze, wstawaniu z kolan itd., itp. Wszystko oczywiście przyprawione jedynie słuszną, nowogrodzką interpretacją historii najnowszej i starannie skomponowanym antylewicowym sosem, chociaż bez socjalistów Piłsudskiego i Daszyńskiego pewnie by tej wolnej Polski nie było.

Może tak właśnie będzie, może trochę inaczej, ale z całą pewnością zabraknie w tych obchodach jednego: podziękowań narodowi rosyjskiemu. Dlatego czynię to skromnie w moim własnym imieniu, gdyż uważam, że naród ten na naszą wdzięczność zasługuje szczególnie.

Dziękuję więc narodowi rosyjskiemu za rewolucję lutową  w 1917, za to, że obalił carat.

Wiadomym jest, że jeszcze w czasie trwania I Wojny Światowej państwa Ententy, a szczególnie jej jądro: Wielka Brytania, Francja i Rosja planowały częściowy rozbiór Niemiec po ich pokonaniu. Nie można mieć złudzeń co do tego, że gdyby wśród zwycięskich państw znajdowałaby się carska Rosja, i gdyby po wojnie te państwa na nowo meblowałyby Europę, nikt nawet by się nie zająknął na temat niepodległego, suwerennego państwa polskiego. Żeby nie być gołosłownym zacytuję za Janem Karskim, „Wielkie mocarstwa wobec Polski, 1919 – 1945…”:

8 marca 1916 r. minister spraw zagranicznych, Siergiej D. Sazanow, informował swojego ambasadora w Paryżu, Aleksandra Izwolskiego, że Polska musi zostać wyłączona z wszelkich rozmów sprzymierzonych. Dawał ambasadorowi instrukcje, aby „przeciwstawiał się wszelkim próbom przejęcia Polski pod kontrolę i gwarancje zachodnich mocarstw”. Wkrótce potem ostrzegał ambasadora Paléologue’a, że wszelka zachodnia interwencja, – nawet „dyskretna interwencja” – w sprawy polskie postawi jedność sprzymierzonych w realnym niebezpieczeństwie.

Potem, już po lutowym przewrocie, następowały inne wydarzenia jak deklaracja Rady Piotrogrodu z marca 1917r. w sprawie niepodległości Polski, wystąpienie Rosji z Ententy w 1918r. otwierające nowe perspektywy dla wolnej Polsk. Nowe możliwości zostały bardzo dobrze wykorzystane przez polskich polityków chociaż sprawa nie była też tak jednoznaczna po stronie zachodniej. Znowu cytując Jana Karskiego:

Jeszcze w marcu 1917 r. – na kilka dni przed formalnym uznaniem prawa Polski do niepodległości przez rosyjski Rząd Tymczasowy – Balfour nadal dowodził Gabinetowi Wojennemu, że całkowicie niezawisła Polska osłabiłaby szansę państwa zachodnich wobec Niemiec. Z natury rzeczy – podnosił – państwo takie musiałoby „chronić” Niemcy przed Rosją. Czy byłoby to w interesie państwa zachodnich? – pytał. Poglądy Balfoura miały wielką wagę, od grudnia 1916 r. bowiem zajmował on stanowisko minister spraw zagranicznych (Francji, J.U.), a także z tej racji, że podzielali je inni i to nie tylko Brytyjczycy.

Oczywiście osobną i ciekawą kwestią jest interpretacja przez Rząd Tymczasowy i późniejsze radzieckie władze ich deklaracji w sprawie Polski, ale nie może ulegać wątpliwości, że lutowa rewolucja w Rosji, obalenie dynastii Romanowów, była jak wysadzenie w powietrze olbrzymiego głazu, który stał na polskiej drodze ku wolności.

I za to właśnie, w roku jubileuszowym zwłaszcza, narodowi rosyjskiemu powinniśmy być wdzięczni.

Pieniądze za demokrację?!

To było ważne spotkanie. Zaraz po Toruniu i Budapeszcie Premier Mateusz Morawicki udał się do Brukseli aby 9. stycznia b.r. niezwłocznie po zaprzysiężeniu nowej Rady Ministrów, zjeść obiad z Przewodniczącemu Komisji Europejskiej Jean –Claude Junckerem. Komentarzy po spotkaniu było wiele, „nowe otwarcie”, „brak przełomu” – to skrajne ich tezy. Opublikowano wspólny komunikat, który jest bardzo okrągły, wręcz sztampowy,  za wyjątkiem jednakże ostatniego zdania. Mówi ono: „Ustalili, (Morawiecki i Juncker, JU) że spotkają się ponownie, by kontynuować dyskusję mającą przynieść postępy do końca lutego.” Strona Polska odtrąbiła sukces ogłaszając, że rozmowy będą kontynuowane w lutym. Komisja Europejska natomiast, w dniu następnym po wizycie ogłosiła, że Polska ma czas do końca lutego na wykazanie, że następuje poprawa w kwestii stanu demokracji w Polsce. Termin lutowy związany jest oczywiście z rozpoczynająca się w Unii debatą o kolejnej perspektywie finansowej. Z ciekawostek tego spotkania warto odnotować 15 minutowe spotkanie „w cztery oczy” Junckera z Morawieckim.

Wszystko ładnie, ale w nocy dopadł mnie koszmarny sen. Przypomniał mi on o pewnej sprawie, której poświęciłem wiele czasu jako członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. W Trybunale odpowiadałem między innymi za kontrole zewnętrznych wydatków Komisji Europejskiej, czyli tych, które, głównie w ramach różnych akcji pomocowych, kierowane były do państw poza Unią Europejską. Wśród wielu kwestii, które w imieniu Trybunału podnosiłem na komisjach Parlamentu Europejskiego była nasza zdecydowana krytyka praktyki Komisji Europejskiej nazywaną  przez nią „dynamiczną interpretacją prawa”. Problem leżał w tym, że finansowe przepisy Unii  zezwalają na alokację środków unijnych WYŁĄCZNIE  do krajów, gdzie system parlamentarny, systemy kontroli wewnętrzne i zewnętrznej funkcjonowały i dawały gwarancję prawidłowego wykorzystania tych środków. Ale pieniądze chciano kierować również do krajów, w których często parlament wcale nie istniał, albo istniał, ale tylko w szczątkowych formach, w którym na przykład ostatni budżet prezentowany była lata temu i nigdy nie rozliczony, w których nie funkcjonowały żadne instytucje kontrolne. Aby móc alokować środki finansowe do tych krajów Komisja Europejska wypracowała otóż  zasadę „dynamicznej interpretacji prawa”. Polegała ona w skrócie na tym, że uznano iż można wspierać finansowo kraje, wprawdzie dzisiaj dalekie (bądź bardzo, bardzo dalekie) od standardów demokratycznych, ale w których zadeklarowano i wdrożono jakieś działania naprawcze. Zakładano, że skoro ogłoszono wdrożenie, to w przyszłości będą efekty, a więc wydawanie pieniędzy unijnych będzie racjonalne. Oczywiście nikt nigdy nie kontrolował postępu w realizacji deklarowanych programów naprawczych – co Trybunał również pokazywał.

Trybunał nie mógł oczywiście pozytywnie oceniać tych praktyk i przez kilka lat wnosiliśmy w Parlamencie o zaprzestanie tych praktyk. Parlament dzielnie nas wspierał  – ale bezskutecznie. Dopiero po zmianie składu komisji w lutym 2010 r. nowy komisarz odpowiedzialny za pomoc międzynarodową ogłosił, że Komisja odchodzi od praktyki „dynamicznej interpretacji prawa”. Czy tak się stało – nie miałem już sposobności ustalić. Zapewne zaprzestała – ale czy ten trick wyrzucono z szuflad unijnych urzędników?

W moim sennym majaku pojawił się oto taki scenariusz, że Komisja Europejska podobne rozwiązanie zastosuje w sprawie Polski, że istotnie zmodyfikuje swoje stanowisko w kwestiach demokracji w Polsce zadowalając się deklaracjami polskiego premiera o woli i planach działania w tym zakresie. O jakim realnym postępie przywołanym we wspólnym komunikacie może być bowiem mowa do końca lutego bieżącego roku?! Przecież Trybunał Konstytucyjny jest już „ustawowo” zaorany”, system sądownictwa całkowicie pod butem PiS – co tu, prócz słownych deklaracji można zmienić w przeciągu miesiąca?  Jest oczywiste, że z wielu powodów obecna sytuacja w Polsce jest nie na rękę Unii, ale też Komisja nie pali się do precedensowych, radykalnych rozwiązań. „Dynamiczna interpretacja prawa” – jak znalazł!

A przy tym to spotkanie „w cztery oczy”. Czego ono mogło dotyczyć? Przecież nie przekazaniu jakichś unijnych tajemnic, gdyż takich nie ma – polityka Unii Europejskiej jest w założeniach transparentna. To co Juncker przekazał Morawieckiemu w trakcie tych 15 minut? Z pewnością chodziło o przekaz bardzo zwięzły (15 minut) i taki, którego należało ukryć przed opinią publiczną. Mogło to więc być albo twarde powiedzenie: – PIENIĄDZE ZA DEMOKRACJĘ, albo przekazanie sygnału, że właśnie: „jesteśmy gotowi zastosować dynamiczną interpretację, ale niech strona polska da nam ku temu podstawy”. Zasada „energia za demokrację” ogłoszona została przez UE w stosunku do państwa bałkańskich w czasie wojny jugosłowiańskiej. Czy zostanie zastosowana dzisiaj, w sytuacji realnego zagrożenia dla fundamentalnych wartości Unii europejskiej ze strony jednego z jej członków? Na szczęście obudziłem się.

Gdyby okazało się jednak, że z szuflad unijnych urzędników  rzeczywiście wyciągnięto i odkurzono zasadę „dynamicznej interpretacji prawa” i zastosowano ją w polskiej kwestii, byłoby to kolejne wielkie zwycięstwo Kaczyńskiego, kolejny karb na flincie: tym razem wykiwana Unia Europejska! Okazało by się, że gładki, nowy Premier, zrekonstruowany rząd i parę pustych deklaracji wystarczą do tego, aby polskie władze nie poniosły żadnych konsekwencji wewnętrznego zamachu na demokrację, na demokratyczne społeczeństwo.

Mam nadzieję, że to był tylko senny koszmar i że Europa nie zdradzi swoich  polskich partyzantów.

 

Polskie Lato’2017

A miało być tak ładnie. Gorszy sort na urlopach, pod osłoną podwyżki cen paliw, pod osłoną nocy miał się odbyć zamach na polską Konstytucję. W nieznanym dotąd ekspresowym tempie miał zostać uchwalony pakiet ustaw demolujących dotychczasowy system sądownictwa w kraju z oczywistym naruszeniem szeregu konstytucyjnych artykułów. I został uchwalony. „kto za, kto przeciw, kto się wstrzymał” – to bodaj najczęstsze sformułowania powtarzające się w trakcie parlamentarnych „debat”. Piszę debat w cudzysłowie, jako że z prawdziwymi debatami miały pisowskie  procedury sejmowe  nic wspólnego – bez przesady można je nawet nazwać jawną, przed obiektywami kamer kpiną z zasad parlamentaryzmu. Kiedyś już o tym pisałem, ale dzisiaj warto powtórzyć. Demokracja w Polsce, ta demokracja „zaszyta”  w umysłach wielu polityków ma prymitywny charakter. Jej istotą jest założenie, że zwycięzca, choćby jednym głosem, bierze wszystko, że zwycięzcy nikt nie sądzi, a przegrany ma siedzieć cicho i nie przeszkadzać władzy. Prymitywna polska demokracja w zasadniczy sposób różni się od współczesnej zachodnioeuropejskiej. W tej ostatniej wygrany nie może sobie pozwolić na lekceważenie pokonanych. Wręcz przeciwnie – na każdym kroku podkreślać musi, że biorąc odpowiedzialność za państwo, bierze odpowiedzialność i za tych, którzy na niego głosowali. .  U nas natomiast wybory „demokratyczne” są legitymacją do sprawowania władzy, a nie mandatem do ponoszenia odpowiedzialności za CAŁY kraj. Trochę nam brakuje.

Miało przejść gładko – nie przeszło. Skala protestów społecznych przeciw przyjętym ustawom zaskoczyła zamachowców. „Była ładna pogoda, więc ludzie wyszli na spacer” – tak bezczelnie minister od spraw administracji publicznej, jeden z najbliższych współpracowników naczelniczka komentował idące w dziesiątki tysięcy uczestników manifestacje w stolicy. Być może i ten bezprzykładny pokaz arogancji władzy jeszcze bardziej zwiększył determinację „gorszego sortu”. „Spacery” nie tylko nie ustają, ale rozlewają się po całym kraju. I już nie chodzi tylko o trzy ustawy sądownicze. Demonstranci wyciągają sprawy wycinki Puszczy Białowieskiej, prawa antyaborcyjnego, a przede wszystkim bronią Polski w Europie.

Z pewnością jesteśmy świadkami Polskiego Lata 2017. Ludzie masowo występują na ulicę, gdyż co raz głębiej dociera do nich, że zamach na Konstytucję, to zamach na bezpieczeństwo obywateli, na ich prawa. I wiedzą, że brak protestu oznaczać będzie przyzwolenie na dalsze tego rodzaju praktyki. Polacy występują na ulicę ponieważ coraz bardziej dociera do nich antyeuropejski kurs grupy trzymającej władzę. A Polacy nie chcą być poza Europą..

Polskie Lato uzyskało niebywałe wsparcie z zagranicy. Zagraniczni prawnicy, politycy, dziennikarze prawie jednym chórem wołają: „stop dewastacji konstytucji w Polsce!”. Nawet brytyjski „Obsrever” apeluje, w imię ratowania Unii Europejskiej, do podjęcia przez Unię kroków, które powstrzymają konstytucyjna demolkę w Polsce.

Władza znalazła się w pułapce. Już Premier zmienia ton. Jeszcze niedawno „Jesteśmy zdecydowani doprowadzić reformy sądownictwa do końca!”, dzisiaj już o potrzebie dialogu, rozmów, o tym, że wszyscy mieszkamy pod jednym dachem. Ani na jotę nie wierzę w szczerość tej transformację. Władzy w oczy zajrzał strach. Strach przed tym, że to „spacerowicze” weźmą sprawy w swoje ręce. Strach przed polskim majdanem.

Niespotykana rozmachem, przekrojem demograficznym, powszechna mobilizacja Polaków w obronie trójpodziału władzy, w obronie przed dyktaturą rodzi nadzieję. Nie wiem, czy Prezydent okaże się strażnikiem Konstytucji, czy strażnikiem jej łamania. Ale Polska już nie będzie taka jak jeszcze miesiąc temu. Lud poczuł się zagrożony. Lud poczuł swoją siłę. Władza poczuła strach. Wszystko się może zdarzyć.

Popieram Prezydenta Macron

Popieram Prezydenta Macron dlatego, że odważnie stanął w obronie europejskich wartości, które są i moimi wartościami, a które tak ostentacyjnie i z zapamiętaniem deptane są przez elity przejściowo kierujące krajem.

Stało się to, co przewidywałem i przed czym przestrzegałem w wielu moich poprzednich wpisach: Europa upomina się o respektowanie swoich wartości. Najpierw włoski wiceminister odpowiedzialny za integrację europejską, a teraz nowy Prezydent Francji powiedzieli: „Dość! Albo – albo!” Europa ma dosyć Polski i innych krajów z naszego otoczenia, które Unię Europejską traktują jak dojną krowę, lub, jak to określił Macron, jak supermarket. Albo razem, albo osobno. Postawa Macron, który teraz jest politykiem Nr 1 Europy, jest w pełni zrozumiała, uzasadniona a w sumie może yć dla \polski bardzo korzystna. Może, ale nie musi.

Polscy przywódcy, głównie ci z PiS ale też i niektórzy z PO wielokrotnie demonstrowali swój dystans do wartości, które legły u podstaw zjednoczonej Europy. Zwłaszcza politycy PiS dramatycznie źle przysłużyli się strategicznym interesom naszego kraju czyniąc z prób grania na nosie Unii Europejskiej jednym z głównych filarów wsparcia swojego elektoratu. Zakładali, że „Europa się nie odważy!’, że „Europa nic nam zrobić nie może!”, że to my (Szydło, Duda, Waszczykowski i inni) trzęsiemy Europą i rozdajemy karty. Czar prysł, mleko się rozlało.

Z dwuletniego starcia z Unią Europejską, po wielu potyczkach i bitwach, od Komisji Weneckiej po „przejściową konstytucję” wychodzimy jako państwo ośmieszeni. Wspaniałą ilustracją jest tutaj ingerowanie w wybory prezydenckie polskiego rządu przez współne fotografowanie się polskiego ministra spraw zagranicznych z kandydatka francuskich nacjonalistów  na prfezydenta Francji, aby po zwycięstwie Macron wspaniałomyślnie zaproponować mu, ustami tegoż ministra, „wyzerowanie relacji”. No to mają odpowiedź. Błazenada i kompromitacja Polski na całej linii.

Znamienna będzie w tym kontekście stanowisko Kanclerz Merkel. Z jednej strony pojawi się pokusa przybrania togi „adwokata polskich spraw”, ale z drugiej trudno wyzbyć się będzie kandydatce Merkel świadomości, że między innymi taka właśnie fala obrony europejskich wartości i sprzeciwu wobec „polskich zdrajców”, wyniosła Macron do władzy i pogrążyła francuskich nacjonalistów. Nie wydaje mi się jednak prawdopodobne, aby Merkel chciała zburzyć podstawy Unii na rzecz Jarosława Kaczyńskiego.

Oświadczenie Macron, które jest wyrazem opinii wielu europejskich polityków, mieć będzie dla Polski bardzo duże znaczenie. Być może jest to ostatnia szansa dla polskiego społeczeństwa, aby upomniało się o respektowanie przez rządzących jego zdania. Polski paradoks polega i na tym, że mając najbardziej antyeuropejski rząd, Prezydenta, Parlament, Polacy są narodem prezentującym największe poparcie dla Unii Europejskiej. Czy wystarczy sił i determinacji temu społeczeństwu, aby powstrzymać szaleńców, których działania profesor Sadurski określił jako noszące znamiona „modus operandi zorganizowanej grupy przestępczej”?

A jaka w tym wszystkim rola SLD? Jaka rola partii, której Prezydent, Premier i Minister Spraw Zagranicznych podpisywali ze strony Polski dokumenty akcesyjne, partii, która przeprowadziła wielkie, proeuropejskie referendum, partii, która tak skutecznie roztrwoniła później wynikający z tych historycznych osiągnięć kapitał?

Tak, deklaracja Macron jest według mnie kołem ratunkowym dla polskiej lewicy a dla SLD zwłaszcza. Czy SLD upomni się o swoje wartości, o swoje miejsce na politycznej scenie? Czy stanie na czele tej części społeczeństwa, które wierne chce zostań wartościom Unii Europejskiej, i które przyszłość Polski postrzega w silnym związku z pozostałymi państwami europejskimi?

SLD ma szansę. Za dwa dni zbierze się jego Rada Krajowa. Tematem zapowiedzianym mają być kwestie samorządowe, ale sytuacja, w jakiej Polska znalazła się po włoskich i francuskich deklaracjach jest sytuacja nadzwyczajną. SLD nie może przejść obok tej sprawy obojętnie. Nie może udawać, że deszcz pada. Oczekuję, że rada Krajowa stanie na wysokości zadania. Oczekuję jasnego stanowiska Sojuszu wobec przyszłości Polski w Unii Europejskiej i planowanych w tym obszarze działaniach Sojuszu.

Vive la France!

Macron zwyciężył. Zwyciężyła Francja obywatelska, proeuropejska, demokratyczna. Zwyciężyła Europa.

Zwycięstwo Macron’a mieć będzie istotne znaczenia dla wyborów w Niemczech i praktycznie przesądza kwestię Europy dwóch prędkości.

To – wbrew często goszczącym w naszych mediach poglądom – wiadomość dla Polski bardzo dobra. Drzwi do „gorszego sortu” państw europejskich uchyliła Polsce Platforma Obywatelska, zaniedbując kwestię partnerskiej, konstruktywnej współpracy z Europą dla Europy. Dla PiS opozycja względem Unii na wszystkich – poza oczywiście finansowych – frontach stała się jednym z głównych haseł programowych. Kaczyński już ogłaszał pisanie nowego traktatu unijnego i parł do rozluźnienia wewnątrzeuropejskich więzi. I doczekał się, ale tylko w odniesieniu do Polski i innych państw członkowskich, którym nie po drodze było z dalszą europejską integracją.

Decyzja Francuzów jest dla Polski bardzo dobra, gdyż zmusić nas powinna do takiego kształtowania naszej polityki, abyśmy mogli dla nowej, integrującej się  Europy znowu być odpowiedzialnym partnerem. PiS, z całą swoją antyeuropejską zajadłością nigdy takim poważnym partnerem nie będzie.

Czas na dobrą, proeuropejską zmianę w Polsce.

07.05.2017, godz. 20:17.