Rozliczyć Polską Fundację Narodową!

Apel do posłanek i posłów Nowej Lewicy

W tej unikalnej „chwili rozliczeń” z mroczną pisowską przeszłością nie można zapomnieć o Polskiej Fundacji Narodowej. Przypomnę, że została ona powołana z inicjatywy rządu Beaty Szydło w 2017 r. a głównym źródłem  jej finansowania były „dobrowolne” darowizny spółek Skarbu Państwa, takich jak Orlen, PZU itp.

Ile pieniędzy „przerobiła” fundacja do dnia dzisiejszego? Tego nikt poza jej Zarządem Nie wie. Fundacja z hukiem i ostentacyjnie zatrzasnęła drzwi przed inspektorami NIK. Izba szacuje tę kwotę na około 600 mln złotych polskich. Nie w kij dmuchał.

Ale czy ktoś ma jakąś wiedzę o efektach wydawania takich zawrotnych kwot? Przecież gdyby takie były pisowska propaganda trąbiła by o nich dzień i noc. Tymczasem cisza. Ale w toczącej się dzisiaj dyskusji żaden z dziennikarzy, żaden z parlamentarzystów nie stawia publicznie tego pytania.

Apeluję więc do P.T. posłanek i posłów Lewicy, aby dopilnowali, by w tym właśnie okresie ujawniania pisowskich przekrętów nie zapomnieć o Polskiej Fundacji Narodowej.

Na moim blogu https://jacekq.pl „Jacka Uczkiewicza wołania na puszczy” problem PFN podnosiłem wielokrotnie. Do najważniejszych wpisów należą:

  1. „Rozrzutność pod płaszczykiem patriotyzmu” z dnia 02.04.2018
  2. „PFN – Polska Fundacja Naciągaczy?” z dnia 11.04.2018 r. We wpisie tym pokazywałem kuriozalną drogę powołania tej fundacji.
  3. „Zawiadomienie” – z dnia 27.06 2018 r., w którym publikowałem moje zawiadomienie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa wyłudzenia ze spółek SP kwot znacznej wartości poprzez Polską Fundację Narodową.
  4. „Harce pisowskiej prokuratury”, w którym opisałem jak w podręcznikowy niemal sposób prokuratura ukręciła sprawie łeb.

 

Być może te wpisy oraz publikacje prasowe (niestety, bardzo nieliczne) ułatwią decyzję w tej sprawie. Nie chodzi tylko o rozliczenie wieleset milionowych kwot za które w sumie zapłacili klienci spółek państwowych, Należy ujawnić cały, ohydny mechanizm dojenia spółek skarbu państwa przez pisowską kamarylę.

Przy tej okazji ponawiam inny mój wielokrotnie już zgłaszany wniosek. Chodzi o to, aby w krajowym systemie finansowym nadać szczególny status pieniądzowi publicznemu. Pieniądz publiczny nie może być traktowany jak pieniądz w obiegu bankowym czy giełdowym. Wynika to z dwóch oryginalnych cech tego pieniądza. Po pierwsze jego dysponent jest najpewniejszym płatnikiem spośród wszystkich innych. Jego bankructwo jest prawie niemożliwe. Drugą cechą jest to, z racji tego, że jest właśnie publicznym, że planowanie jego wydatkowania i kontrola uzyskanych efektów jest (powinna być) pod bieżącą kontrolą parlamentarną. Dlatego postuluję, aby w imię przejrzystości wydatków publicznych zdjąć klauzulę poufności kontraktów podmiotów gospodarczych zawartych z dysponentami pieniędzy publicznych. Nikt podmiotów gospodarczych nie zmusza do zawierania kontraktów z rządem czy samorządem terytorialnym. Jeżeli jednak taki podmiot decyduje się realizować zadania finansowane z  w całości lub części z publicznych środków, to powinien liczyć się z tym, że wydatkowanie tych pieniędzy musi być kontrolowane przez parlament, w imieniu którego i na rzecz którego działa Najwyższa Izba Kontroli.

To, że podmiot gospodarczy współpracuje z dysponentami środków publicznych, a przez to w tym zakresie podlega kontroli niezależnej, najwyższej instytucji kontrolnej państwa powinno sprzyjać budowaniu prestiżu, zaufania i wiarygodności tego podmiotu.

NIK bilbordem Konfederacji

Wiele razy obiecywałem sobie, że mój wpis na blogu poświęcony Najwyższej Izbie Kontroli jest tym ostatnim, że więcej nie będę w sprawie Izby zabierać głosu. Ale po prostu się nie da.

Dzisiejsza Nikowska bomba to zapowiedź wspólnej konferencji prasowej prezesa NIK z liderem Konfederacji, która stanęła w szranki wyborczej rywalizacji. Banaś ramię w ramię z Mentzenem – ten widok z jednej strony, biorąc pod uwagę życiorys szefa NIK nie dziwi, z drugiej musi głęboko zaniepokoić wszystkim, którzy w demokracji dostrzegają przyszłość Polski. Panowie mają się wypowiadać w sprawie pomysłów „zwiększenia uprawnień i niezależności NIK”. W trakcie konferencji popłynie rzeka patriotycznych zaklęć, słowo demokracja wymieniane będzie we wszystkich przypadkach. To pierwsza w historii NIK taka sytuacja, kiedy Izba staje się wyborczym bilbordem jednego z ugrupowań politycznych.

Najwyższa Izba Kontroli, „naczelny organ kontroli państwowej” (Konstytucja) wymaga rzeczywiście reform zarówno w aspekcie prawnych ram swojej działalności jak i wewnętrznych zasad funkcjonowania. Najwięcej argumentów potwierdzających tą tezę dostarczyła sama afera z powołaniem i próbami odwołania obecnego szefa tej instytucji. Choć nie tylko to. Uzbierało się bardzo dużo doświadczeń w praktyce demokratycznego państwa polskiego, aby elity polityczne odpowiedzialnie pochyliły się nad rolą, zadaniami i kompetencjami Izby. Tymczasem prezes Banaś cynicznie wykorzystuje tą okoliczność do wspierania w kampanii wyborczej jednego, miłego swojemu sercu ugrupowania.

Gdyby prezes NIK w trakcie kampanii wyborczej zorganizował nie „konferencje prasową”, ale otwartą dyskusję na temat reform NIK z liderami WSZYSTKICH ugrupowań ubiegających się o mandaty w Sejmie i w Senacie, dyskusję, w trakcie której Izba (Kolegium NIK) przedstawiłaby swoje koncepcje reform pytając się kandydatów do rządzenia krajem o ich stanowisko – sytuacja byłaby jasna, zrozumiała i godna uwagi. Najbardziej racjonalną drogą jest jednak organizowanie takich dyskusji po wyborach, z liderami partii, które rzeczywiście zasiadać będą w Sejmie. Jest to tym ważniejsze, że wiele koniecznych zmian wymagać będzie zmiany zapisów konstytucyjnych dotyczących Izby. Tak postąpił Prezes Lech Kaczyński, który tuż po wyborach w 1993 r. skierował do Sejmu projekt autorstwa Najwyższej Izby Kontroli nowej ustawy regulującej jej działalność.

Tymczasem, idąc pod pachę z jedną tylko partią, sytuującą się najdalej od wartości demokratycznych spośród wszystkich innych pretendentów, w dodatku z partią, z której list zadeklarował start w wyborach jego syn, nota bene będący dzisiaj szarą eminencją w NIK, prezes Banaś zamienił Najwyższą Izbę Kontroli w wyborczy bilbord Konfederacji, w jej tubę wyborczą.

Wybór Mariana Banasia na prezesa NIK doskonale wpisał się onegdaj w serię niszczenia instytucjonalnych fundamentów Polski jako państwa prawnego. Ogłoszone dzisiaj wspólne polityczne przedsięwzięcie NIK i Konfederacji jest twórczą kontynuacją tej intencji. Skłania ono do innej jeszcze refleksji: jak daleko posunąć się można jeszcze w „dziele” niszczenia państwa i jego demokratycznych instytucji. Kilka lat temu wydawało się, że osiągnięto już dno, a tu: puk, puk od spodu. I skłania mnie do wniosku radykalnego. Jeżeli uda się Polskę, wykolejoną przez Jarosława Kaczyńskiego postawić z powrotem  na torach demokratycznego rozwoju, jednym z celów tego renesansu powinna być głęboka refleksja nad rolą i zadaniem najwyższego organu państwowej kontroli, refleksja zakładająca zakończenie działalności Najwyższej Izby Kontroli w jej obecnym kształcie i powołania w jej miejsce nowego organu wolnego od obciążeń przeszłością i dostosowanego do potrzeb państwa i społeczeństwa.

„Raport” czyli co?

Klub Parlamentarny „Lewica” opublikował właśnie „Raport o stanie państwa”. Odkładając na bok dywagacje czy termin „raport” ma w tym przypadku uzasadnienie, stwierdzić trzeba, że jest to materiał ciekawy a nawet oryginalny zwłaszcza w kontekście faktycznie trwającej już kampanii wyborczej do parlamentu. Żadna polityczna partia nie zdobyła się jak dotąd na prezentację poglądów swoich liderów na najważniejsze problemy Polaków i Polski. Raport nie raport bezsprzecznie jest ten dokument zbiorem autorskich esejów na najważniejsze polskie tematy.

Już słyszę w środowiskach Nowej Lewicy (media, nawet te opozycyjne nie ekscytują raczej społeczeństwo tym wydarzeniem)   ochy i achy zachwytu nad tym opracowaniem. Moja nikowska natura  oraz głębokie przekonanie, że szczera, życzliwa krytyka więcej jest warta niż tony pochlebstw skłaniają mnie do wyartykułowania kilku słów idących pod prąd tym zachwytom.

Zacznę od spraw formalnych: jaki jest status tego „Raportu”? Został on podpisany przez kierownictwo Klubu Parlamentarnego „Lewica”, ale czy jest to dokument obowiązujący członków tego klubu? Czy został przez klub zaakceptowany? Niestety, tego nie podano, więc nie zdziwiłbym się, gdyby wiele osób uznało go li tylko za formę przedwyborczej autopromocji  lewicowej czołówki parlamentarnej – i nie jest w tym nic złego. Ale że nie jest to jakaś forma programu wyborczego Lewicy świadczy i ten fakt, że wśród autorów zabrakło nazwisk dla dzisiejszej lewicy parlamentarnej najważniejszych: Czarzastego i Biedronia. Trudno uznać to za przypadek. Niestety – nie tylko ten fakt.

W krótkim felietonie nie sposób odnieść się do merytorycznej zawartości wszystkich dwudziestu rozdziałów „Raportu” – tym bardziej że z większością zawartych w nich  tzw. rekomendacji czy propozycji trudno się człowiekowi lewicy nie zgodzić. Do niektórych jednak odnieść się należy. Przede wszystkim kwestie ustrojowe. Autorzy nie zauważają, że PiS pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego przeprowadziło w Polsce prawicowo-nacjonalistyczną kontrrewolucję. Będąc tego świadomym czy nie Kaczyński okazał się naśladowcą Adolfa Hitlera, który głosił: „Aby przeprowadzić rewolucję należy najpierw wygrać demokratyczne wybory”. Dokładnie tak stało się w Polsce. PiS Systemowo i systematycznie niszczył instytucje państwa demokratycznego: Konstytucję, Parlament, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Najwyższą Izbę Kontroli itd. Nie chodziło przy tym wyłącznie o instytucje jako takie. PiS chodziło o całkowitą wymianę polskich elit intelektualnych, skupionych wokół tych instytucji. Polska jest więc na rozdrożu (a właściwie to już jedną nogą na jego prawicowej odnodze): demokratyczne państwo (i społeczeństwo!) prawne, czy państwo autorytarne funkcjonujące pod kamuflażem pozorów demokracji przy biernej akceptacji części społeczeństwa.  Tymczasem rozdział „Ustrój i działanie państwa” zaczyna się od dywagacji na temat liczby ministrów i wiceministrów.

Zupełnie tragicznie moim zdaniem prezentują się w „Raporcie” rozważania i rekomendacje dotyczące Najwyższej Izby Kontroli. Widać, że Lewica pogodziła się z historyczną wizerunkową i merytoryczną katastrofą Najwyższej Izby Kontroli, jaką akcją „Banaś Prezesem NIK” zgotowało PiS. W raporcie nie tylko ani słowa o tym, jak zmyć tą hańbę z polskiego Sejmu, jak w przyszłości zabezpieczyć się przed takimi ekscesami. Wręcz przeciwnie: bez refleksji na kondycją i autorytetem NIK proponuje się Izbie nowe, poważne uprawnienia. Dla lewicy, jak i dla całej opozycji Banaś jest już OK, gdyż dostarcza tak cennej amunicji przedwyborczej. I w tym jest główny problem. Polski Sejm tradycyjnie i z uporem traktował i traktuje NIK jako pałę w politycznych rozgrywkach i rzecz tylko w tym kto tą pałę trzyma w ręku. Zupełnie zaniechano traktowania NIK jak podstawowej instytucji bieżącej konserwacji i naprawy państwa. Politycy w Polsce nie dostrzegali – i jak widać nie dostrzegają, że problem efektywności NIK nie leży na ul. Filtrowej, ale na ul. Wiejskiej, że to Sejm i tylko Sejm odpowiedzialny jest za to, w jak efektywna jest praca 1500 pracowników NIK. W traktowaniu NIK przez Sejm interes partyjny z reguły dominował nad interesem państwa. Kuriozalny jest pomysł utworzenia w NIK „pionu śledczego” powołując się na rozwiązania włoskie. Autorom zabrakło refleksji nad tym dlaczego te rozwiązania nie znalazły dotychczas naśladowców w innych krajach Unii Europejskiej. Nie starczyło refleksji i nad tym, że takie nowe uprawnienia wymagają zmiany Konstytucji, są więc nierealne. Więc czym takie propozycje są? Ponadto występując z takimi propozycjami Lewica wspiera ideowo PiS, który na potęgę mnoży instytucje opresyjne i represyjne. Idea „pionu śledczego” w NIK to też powrót do rozwiązań typu „Inspekcja Robotniczo-chłopska”, to zawrócenie o 180 stopni reformy Najwyższej Izby Kontroli rozpoczętej przez polską lewicę w 1995 r.

Kolejna sprawa: Unia Europejska. Autorzy nie dostrzegają, że toczy się ogólnoeuropejska batalia o charakter Unii Europejskiej. Nasi politycy niefrasobliwie zadowalają się wysokim społecznym poparciem dla polskiego członkostwa w Unii. Nikt nie pyta: w jakiej Unii. Tymczasem Kaczyński nie jest przeciwnikiem Unii Europejskiej. On jest zagorzałym przeciwnikiem Unii jaką ona jest dzisiaj. Wraz z Orbanem, Le Pen i innymi europejskimi politykami pracują nad innym modelem Unii. Zasadniczym pytaniem jest więc to ilu z Polaków opowiadających się za członkostwem Polski w Unii opowiada się za Unią według traktatów z Maastricht, czy za Unią Kaczyńskiego-Orbana? Co zrobić, aby zmienić polskie postrzeganie UE, które dzisiaj jest głównie pekuniarne, na postrzeganie Unii jako zbioru konkretnych wartości i zasad?

Docenić trzeba, że autorzy dostrzegli zasadniczy problem polskiej legislacji. Nie stać ich było niestety na nazwanie rzeczy po imieniu.  To imię to projekt poselski. Propozycje w tym zakresie są rozwodnione, mgliste. Tym czasem niezbędne są radykalne zmiany. Projekt poselski – tak, ale przechodzący przez całą (niegdyś zupełnie dobrą) ścieżkę legislacyjną. A więc projekt poselski obowiązkowo przejmowany przez wskazany resort i przechodzący całą procedurę konsultacji, uzgodnień wewnątrz i międzyresortowych, Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów. Tymczasem stanowisko reprezentowane w „Raporcie” wyraźnie wskazuje, że posłowie tej dzisiejszej „zabawki” nie chcą wypuścić z rąk. Chodzi tylko o to, aby m.in. „skończyć z ekspresowym tempem przyjmowania ustaw”.  Ekspresowe nie, ale pośpieszne już tak?

Na koniec wyboru uwag merytorycznych kwestie ochrony zdrowia. To osobliwy rozdział. Bardzo dobra, skondensowana krytyka stanu systemu ochrony zdrowia, z którą kontrastują przyczynkarskie w sumie konkluzje i rekomendacje. Czy po 25 latach wprowadzania tzw. „reformy służby zdrowia” nie dostrzegali nasi parlamentarzyści, że ten system po prostu się nie sprawdził. Nie tylko się nie sprawdził, ale stał się przyczyną nieszczęść tysięcy Polek i Polaków, i ich rodzin. Zapowiadana zasada ”pieniądz za pacjentem” bardzo szybko obróciła się w swoje przeciwieństwo: „pieniądz przed pacjentem”. I co proponuje Lewica? Tu dodać, tam ująć, i jakoś to będzie. A co z lewicowym rozumieniem konstytucyjnej odpowiedzialności państwa za ochronę zdrowia obywateli?

Rozdział „ochrona zdrowia” jest swoista kwintesencją całego „Raportu”. Ujmując rzecz w skrócie, nie przeziera z niego żadne, nawet fragmentaryczne myślenie liderów Lewicy o lewicowej alternatywie dla obecnego państwa. Swoją rolę posłowie postrzegają raczej jako rolę lewicowej paprotki na politycznych salonach Warszawy, jako korektora, usprawniacza niektórych rozwiązań. Nic ponadto.

P.S.

Rzetelności „Raportu o stanie państwa” nie zrujnowałby rozdzialik o tym, które z rozwiązań społecznych i administracyjnych wprowadzonych przez PiS Lewica uznaje za słuszne i godne kontynuacji.

Danse macabre a la polacca c.d.

Jarosław Kaczyński, którego poparło niespełna 19% uprawnionych do głosowania Polaków, wniósł wiele nowych elementów do polskiej polityki najwyższego szczebla. Niestety większość z nich powinna jak najszybciej stać się epizodem, o którym się nie zapomina, ale którego powtórzenia unikać należy jak ognia. Do tych skrajnie destrukcyjnych „innowacji” Kaczyńskiego zaliczyć należy codzienne niemal przekonywanie, że czarne jest białe, a białe jest czarne, zwyczaj działania „bez żadnego trybu”, brak poszanowania dla osób niebędących zwolennikami PiS, świadome dzielenie społeczeństwa i wiele innych. Nade wszystko jednak czarną wizytówką Kaczyńskiego i skupionej wokół niego kamaryli jest stosunek do praw, a więc: bardzo swobodna, stosowna do aktualnych potrzeb politycznych PiS interpretacja przepisów prawa, powszechne łamanie niewygodnych przepisów prawa łącznie z Konstytucją, tworzenie przepisów prawa pod doraźne potrzeby pisowskiego interesu politycznego, upolitycznienie i podporządkowanie sobie wymiaru sprawiedliwości metodami terrorystycznymi a to wszystko w oprawie bezwzględnego autorytaryzmu.

Niestety zaobserwować można, że pisowski wirus atakuje i inne partie, w tym lewicowe, które – o zgrozo – w nazwie maiły przymiotnik „demokratyczny”. Sposób, w jaki wygumkowano z polskiej sceny politycznej największą polską partię lewicową: Sojusz Lewicy Demokratycznej jest jednoznacznym dowodem tej tezy. Zaczęło się od autorytaryzmu Przewodniczącego, od praktycznego zawieszenia działalności ciał kolegialnych SLD. Potem przyszła fatalna Konwencja w grudniu 2019 r., a z nią kuriozalny statut nowej partii, który nie tylko całkowicie zmienił jej charakter, strukturę i metody działania, ale dał realne podstawy dla opinii, że nastąpiło sprywatyzowanie partii przez jej Przewodniczącego. Zarzutów nie można jednak kierować tylko do Czarzastego. Przecież na owej konwencji dostał przyzwolenie od czołowego aktywu partii. Potem cała partia stała się zakładnikiem haseł o fatalnych konsekwencjach wewnętrznych dyskusji dla jedności lewicy. Sam statut, jego interpretacje i wprowadzanie w życie godne są najlepszych uczniów Kaczyńskiego: ukrywanie treści statutu przez długi czas, jednoczesne kierowanie się dwoma statutami: nowym i starym, interpretacja na zawołanie, pokrętne wyjaśnienia. Kulminacją – jak dotąd – prywatyzacji partii przez Czarzastego była tyleż spektakularna co gorsząca akcja zawieszania przez Przewodniczącego członków organu kolegialnego jakim jest Zarząd partii do skutku, do uzyskania większości dla swojej opcji. W tym dramacie, jak wynika z relacji z obrad Zarządu, dzielnie sekundowali mu „pomocnicy” zgłaszając kolejne kandydatury do zawieszenia gdy okazało się, że liczbo dotychczasowych zawieszonych jest niewystarczająca.. Wszystko według zasady cel uświęca środki. Połączenie autorytaryzmu z bufonadą doprowadziło do tego, że nawet obiektywnie dobre decyzje, jak ta o poparciu polskiego rządu w kwestii ustalenia nowych źródeł dochodów Unii Europejskiej obróciło się przeciwko Lewicy. Nie wykorzystano argumentu, że w ten sposób Lewica ratuje Unię Europejską, rozmowy z rządem podjęto w tajemnicy przed klubem poselskim i partią, nie zadbano o należyte zabezpieczenie medialne dla tej decyzji. Manipulowanie prawem, autorytaryzm, instrumentalne traktowanie członków partii nie zasługuje na inne określenie jak pisienie Lewicy – wtłaczanie do praktyki lewicowej partii politycznej kanonu wartości i wzorców zachowań PiS.

W Sejmie trwa danse macabre a la polacca, czyli wojny i wojenki wokół Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Poparcie wniosku PiS o uchylenie immunitetu Banasiowi zapewne odczytane byłoby przez większość lewicowego elektoratu za zdradę przez duże Z. Ale…

Samo sformułowanie takiego wniosku i jego procedowanie jest jaskrawym przypadkiem klasycznej tragedii antycznej we współczesności, a więc sytuacji, w której ma miejsce konflikt dwóch istotnych wartości. Osoba pokroju Mariana Banasia nigdy nie powinna kandydować na szefa jednego za najważniejszej instytucji państwowej – w imię zachowania jej powagi, autorytetu i wiarygodności. Dzisiaj ci, którzy jeszcze niedawno, zasadnie, głosowali w Sejmie przeciwko tej kandydaturze staja się jej obrońcami. Dlaczego? Wyjaśnia to Przewodniczący Klubu Lewica: „odbieranie immunitetu Marianowi Banasiowi to pozbawianie wzroku i słuchu najważniejszej dziś instytucji będącej opornikiem obozu władzy… NIK pod rządami Banasia ujawnia rzeczy, których żadna instytucja by nie ujawniła. Banaś walcząc o swoje życie pokazuje prawdziwe oblicze władzy, więc powinien pozostać na stanowisku”. W innym publicznym wystąpieniu Gawkowski zdaje się relatywizować wagę zarzutów stawianych jeszcze nie tak dawno Banasiowi.  Wygląda na to, że sejmowa lewica gotowa jest sprzedać jedną z najważniejszych wartości Najwyższej izby Kontroli – wiarygodność, za kilka sensacyjnych raportów. Politycy zdają się być skrajnie podekscytowani ostatnimi raportami NIK, chociaż na dobrą sprawę  niewiele jest w nich rzeczy nowych, dotąd nieznanych. Z całą pewnością raporty te podzielą losy setki innych, nie mniej sensacyjnych, jakie w przeszłości publikowała Izba. Przez całą ćwierć wieku Sejm starannie dbał wszak o to, aby skuteczność NIK sprowadzić do krótkotrwałych sensacji medialnych. Dlaczego dzisiaj miałoby być inaczej? Tym bardziej, że wiarygodność NIK, która stała się maczugą w wewnątrz i międzypartyjnych, paramafijnych walkach obozu władzy sięgnęła dna. Sam prezes nie ukrywa już politycznego charakteru swojego urzędu, czemu dał wyraz zamawiając analizę aktualnej sytuacji politycznej w kraju. Nawet najbardziej rasowy polityk, jaki stał na czele Izby – Lech Kaczyński sobie na to nie pozwalał. Co Prezes NIK ma do aktualnej sytuacji politycznej, układów kto z kim, przeciw komu? Prezesowi NIK nic do tego, ale Marian Banaś widać ma.

W tej sytuacji obrona Banasia – to w istocie wpisywanie się w strategię PiS – strategię demontażu instytucji państwowych, upolitycznianie tych, które z zasady powinny być jak najdalej od polityki. Niedawno jak wczoraj Marian Banaś doskonale sam wpisał się w tą strategię obrażając swoim zachowaniem Sejm. Nie inaczej nazwać bowiem należy jego ostentacyjne opuszczenie obrad komisji sejmowej, obradującej w jego sprawie, uzasadniane opinią jego pełnomocnika prawnego. To bardzo groźny precedens, mogący mieć w przyszłości naśladowców. Nie jest przy tym ważna okoliczność, że dla wielu obecny Sejm na nic innego nie zasługuje, lub to, że argumenty pełnomocnika Banasia brzmią przekonywująco. Konstytucja stwierdza jasno: „Najwyższa Izba Kontroli podlega Sejmowi”. Dlatego zachowanie Mariana Banasia musi być ocenione jako przykładanie ręki do nieliczenia się z Konstytucją, ośmieszanie i Sejmu i Najwyższej Izby Kontroli

Z drugiej strony głosowanie za przyjęciem wniosku też jest politycznie wielce ryzykowne – głównie z powodów ciężkich oskarżeń o koalicję z antydemokratycznym PiS, jakie taka decyzja by wyzwoliła. Dylemat: bronić osobę piastującą stanowisko Prezesa NIK, która nigdy nie powinna na tym stanowisku się znaleźć, czy, w imię ochrony powagi demokratycznego państwa polskiego i jednej z jego najważniejszych instytucji dążyć do jego usunięcia, nawet za cenę wsparcia wniosku autorstwa politycznego „imperium zła” jakim w Polsce stało się polityczne zaplecze Kaczyńskiego – to właśnie wymiar współczesnej tragedii Polski. Tragedii, do której doprowadził Jarosław Kaczyński swoją polityką, misją przebudowy państwa i narodu wedle własnych ideałów za wszelką cenę, pogardą dla prawa i swoją żądzą władzy, to właśnie tragedia, w której, jak w każdej tragedii nie ma dobrego wyjścia, w której wszyscy są przegrani.

Chociaż paradoksalnie ten ostatni wariant niesie z sobą pewne możliwości konstruktywnego wyjścia progresywnych sił politycznych z twarzą. Głosowanie za uchyleniem immunitetu to przecież przejaw wierności głoszonym nie tak dawno poglądom, to obiektywnie działanie dla obrony powagi polskiego państwa. Jest jednak jeszcze coś innego, ważniejszego. Czy nie można całej tej żenującej afery z wyborem i odwoływaniem Banasia wykorzystać do wprowadzenia nowej, ze wszech miar pozytywnej i pożądanej dla Polski wartości? Chodzi mi o sytuację, w której opozycja popiera wniosek o uchylenie immunitetu wcześniej zawierając z PiS publiczną umowę, przypieczętowaną publiczną deklaracją szefostwa tego ugrupowania, o wprowadzeniu w parlamencie zasady, że wprawdzie większość parlamentarna zatwierdza kandydaturę na Prezesa NIK, ale samą kandydaturę zgłasza opozycja i tylko opozycja. Rozwiązanie takie, na dobrą sprawę nie wymaga nawet natychmiastowej zmiany ustawy. Rzecz przecież w zasadach dobrej praktyki parlamentarnej i mogłoby być świadectwem dźwigania się kultury politycznej na Wiejskiej z jej najgłębszego dotychczas upadku. Zgłaszanie kandydatury Prezesa NIK przez opozycję i zatwierdzanie jej przez parlamentarną większość niewątpliwie wzmocniłaby system kontroli władzy przez społeczeństwo. Rządzący i opozycja mieliby do wyboru dwie drogi: wzajemnego blokowanie się, co prowadzi do praktycznego paraliżu największej instytucji kontrolnej w państwie bądź wyboru kandydata nie związanego z żądną formacją polityczną, za to dającego gwarancję budowania profesjonalizmu i autorytetu Izby.

Gdyby PiS, po upokarzającej lekcji z wyborem nowego Rzecznika Praw Obywatelskich, taką ofertę przyjęło – Lewica, jej pomysłodawca, wyrosłaby na bohatera nie dnia, ale dziesięciolecia. Gdyby ją odrzuciło – Lewica miałaby ręce rozwiązane. Pomarzyć dobra rzecz.

Lewica nie zaśpiewa w chórze PO

Przyjmując zaproszenie Morawieckiego do rozmów na temat Krajowego Planu Odbudowy, formułując szereg prospołecznych warunków jego akceptacji Lewica wywołała falę nieukrywanej wściekłości w innych partiach opozycyjnych – zwłaszcza Platformy Obywatelskiej. Jest to zrozumiałe: Lewica ukradła Platformie show, jakim miała być jutrzejsza debata sejmowa. Oskarżanie o zdradę, haniebny czyn, wykluczanie z grona partii prodemokratycznych – to tylko niektóre epitety, jakie posypały się na głowę liderów Lewicy. Czy zasłużenie? Śmiem wątpić.

Lewica nie zaśpiewa jutro w chórze Platformy Obywatelskiej. Nie zaśpiewa też w chórze Ziobry i Kaczyńskiego. Zaśpiewa własnym głosem, w chórze większości Polaków, którzy chcą być w Unii Europejskiej i którzy gotowi są przyjąć, wespół z innymi europejskimi narodami współodpowiedzialność za jak najlepsze wykorzystanie środków z Europejskiego Funduszu Odbudowy.

Przyznam się, że podejmując rozmowy z Morawieckim Klub Parlamentarny mi zaimponował. Nie chodzi tu przecież o jakąś „zwykłą”, krajową ustawę. Mało tego – horyzont czasowy tej ustawy może okazać się daleko większy niż horyzont władzy PiS. Nie znam kuluarów rozmów klubów opozycyjnych w tej sprawie, ale właśnie biorąc pod uwagę przedmiot ustawy, jej gospodarcze i społeczne znaczenie oraz długoletnią perspektywę jej skutków Lewica zachowała się i racjonalnie i odważnie zarazem.

Jak potoczyłaby się jutrzejsza debata bez tego porozumienia? Wszystkie partie opozycyjne zaatakowałyby PiS, rząd i Prezydenta, formułując setki, nie można wykluczyć, że sprzecznych ze sobą propozycji, po czym wszystkie grzecznie zagłosowałyby za rządowym projektem ustawy. Nie wyobrażam bowiem sobie, aby którakolwiek z proeuropejskich, prodemokratycznych partii podniosłaby rękę przeciwko temu projektowi. To już lepiej byłoby gdyby wszystkie partie opozycyjne konstruktywnie odpowiedziały na zaproszenie premiera. Nie byłoby wówczas oskarżeń o zdradę, zawiści czy zwykłej irytacji. Przecież chodzi o przyszłość Polski liczoną w dekadach.

To nie Lewica nie dogadała się z Morawieckim, ale to Morawiecki przyjmując wszystkie postulaty Lewicy z nią się dogadał.

Przed Lewicą staje jednak teraz bardzo trudne zadanie udowodnienia w krótkim okresie, że przyjmując zaproszenie Morawieckiego nie przyjęła też roli pożytecznego idioty PiS, że ani na milimetr nie odstąpiła od antypisowskiego frontu.

Zadanie nie będzie łatwe, gdyż przeciwko sobie będzie miała zapewne wszystkie neoliberalne media. Ale może to i lepiej: Lewica dostanie w ten sposób szansę na jeszcze bardzie wyraziste wyartykułowanie swojej roli w społeczeństwie i na scenie politycznej.

Prawdziwa katastrofa na lewej flance polskiej sceny politycznej nastąpi wówczas, gdy Lewica temu zadaniu nie podoła.

Macierewicz wraca

Bez większego zainteresowania oczekuję wystąpienia Marszałka – Seniora otwierającego pierwsze posiedzenie nowo wybranego Sejmu. Wiem mniej więcej co powie.

Większość komentatorów powiela tezę, że powierzenie Macierewiczowi godności Marszałka Seniora jest symbolicznym odstawieniem tego polityka na boczny tor. Nie podzielam tych opinii. Macierewicz nie raz już pokazał, że na boczny tor odstawić się nie da. I tak będzie i w tym przypadku – wykorzysta tą okazję do swojej nowej gry.

Pytanie tylko, czy rzeczywiście swojej. Mam w pamięci wystąpienie jego poprzednika: Konrada Morawieckiego w roli Marszałka Seniora, inaugurujące prace dogorywającej obecnie kadencji Sejmu. W wystąpieniu tym Morawiecki dokonał rzadkiej sztuki: mówił dwoma głosami jednocześnie: swoim i Kaczyńskiego. Swoje, własnego autorstwa wątki starannie przeplatał wątkami, które w następnych miesiącach i latach rozwijał J. Kaczyński, a trudno sobie wyobrazić, aby Kaczyński uznał czyjąś nad sobą dominację programową. Przykładów można mnożyć, przywołam tylko wołania Marszałka Seniora o  nowa konstytucję dla Polski i dla Europy oraz zapowiedź ich przygotowania. Innymi słowy wystąpienie Kornela Morawieckiego było prezentacją w pigułce programu i zasad działania Prawa i Sprawiedliwości w nowej kadencji parlamentu.

Tak będzie i tym razem. Wybór Macierewicza przez Prezydenta Dudę, jego niedawnego jeszcze jawnego wroga na godność Marszałka Seniora nie jest przypadkowy i daleki od pustych gestów „na otarcie łez” wobec schodzącego ze sceny polityka. Jarosław Kaczyński i prawicowy obóz któremu lideruje staje przed poważnymi wyzwaniami. Już mnożą się sygnały o ograniczaniu przedmiotowym, czasowym lub w obydwu tych wymiarach obiecanek wyborczych PiS. Najbliższym sprawdzianem będzie przyjęcie przez nowy Sejm budżetu państwa, w projekcie którego nie znalazły się środki na zapowiadane 13-te emerytury. Ale to dopiero początek. Nieunikniona podwyżka cen energii pociągnie za sobą podwyżkę cen towarów i usług. Czarne chmury gromadzą się nad ZUS, którego oficjalne prognozy rozwoju sytuacji w obszarze zabezpieczenia emerytalnego są gorzej niż pesymistyczne. Kontrowersje wewnątrz obozu władzy wokół sztandarowej propozycji zniesienia limitu 30-krotności składek na ZUSA dla przedsiębiorców. To już nie „wrogie rozgłośnie telewizyjne”, ale obecna i prawdopodobnie przyszła Pani Minister wieszczy nadciągające schłodzenie gospodarki. A przecież jeszcze   tak niedawno PiS sypało miliardami jak z rękawa, podkreślając przy każdej okazji, że „oddają Narodowi to, co poprzednicy nakradli”. Nie było projektu sprzyjającego kampanii wybiorczej, na który nie znaleziono pieniędzy. Na każdym szczeblu: w gminach, w powiatach, województwach. I gdyby sytuacja była standardowa, czyli koniec wyborów – zapominamy o obietnicach, to może by jakoś to przeszło. Ale z jednych wyborów wchodzimy z marszu w kolejną kampanię: wyborów prezydenckich. W momencie oddawania głosów realność PiS-owskich obietnic będzie w poważnym już zakresie zweryfikowana i ta weryfikacja może mieć znaczenie dla decyzji wielu wyborców.

Na problemy gospodarcze nakładają się poważne problemy wizerunkowe PiS. Niespotykana, o skali i znaczeniu trudnym do ogarnięcia dla wielu tzw. „afera Banasia”, afera hejterska w Ministerstwie Sprawiedliwości, druzgocące dla „dobrej zmiany” orzeczenie TSUE w sprawie legalności skrócenia wieku emerytalnego sędziów SN, nominowanie do Trybunału Konstytucyjnego osób, które w żaden sposób nie powinny się w nim znaleźć –  to tylko niektóre z przykładów  świadczących o szybkim, moralnym zużywaniu się władzy Jarosława Kaczyńskiego.

Dlatego wystąpienie Marszałka Seniora będzie znamienne. Zakładam, że, podobnie jak 4 lata temu Marszałek Senior śpiewać będzie jednocześnie na dwa głosy: przedstawiać będzie swoje tezy, swoje poglądy przeplatając je tym, co Kaczyński każe mu uwzględnić. Jednego jestem pewien. Macierewicz jest idealnym politykiem do zapowiedzenia kierunku zaostrzenia politycznego kursu PiS. Zgodnie ze stalinowską doktryną mówiącą, że „walka klasowa zaostrza się w miarę postępów budowy komunizmu” PiS ustami Macierewicza chwalić będzie z jednej strony „epokowe, historyczne  osiągnięcia i sukcesy” minionej kadencji a z drugiej strony wskazywał będzie wrogów „dobrej zmiany”. Spodziewam się, że na najwyższe maszty wciągnięty zostanie sztandar głoszący konieczność kontynuacji i wzmożenia walki z „postkomuną”. Postkomuna to dzisiaj nie tylko, a właściwie nie tyle byli członkowie PZPR, co przede wszystkim „zdrajcy okrągłostołowi” i ich następcy. Nieprzypadkowo Macierewicz publicznie chwali dzisiaj  kandydaturę Piotrowicza do TK podkreślając jego „zasługi w walce z postkomunizmem”. Ten wybór i to jego uzasadnienie, to jest właśnie zapowiedź głównego kierunku działania PiS w najbliższych dniach i miesiącach.  W jakiś sposób odwracać trzeba przecież, przed prezydenckimi wyborami, uwagę społeczeństwa od nieuchronnego bankructwa niedawnych przedwyborczych obiecanek, od faktów niezbicie potwierdzających mafijny charakter PiS-owskiej władzy na wszystkich szczeblach. Igrzyska w Polsce zaczną się na dobre 12 listopada 2019 r.

Wielki sukces i co dalej?

Każdy naród ma taki rząd , na jaki zasługuje. Ta stara sentencja ultrakonserwatywnego filozofa i polityka Josepha de Maistre’a jak ulał pasuje do powyborczej sytuacji w ultrakonserwatywnym kraju, jakim dzisiaj jest Polska. Nie udało się odsunąć PiS od władzy – mało tego, Kaczyński w Sejmie się umocnił. Wygraną PiS trudno trafniej skomentować niż uczynił to Adam Michnik stwierdzając, że spełnił się najczarniejszy scenariusz. Nie jest już ważne, czy patrząc wstecz zdobył się Michnik na refleksję na temat swojego udziału w doprowadzeniu do tego co się stało. Stało się. Na nic zdała się lawina afer gospodarczych i obyczajowych z udziałem prominentów pisowskiej władzy, z których każda z osobna, w każdym, w miarę normalnym kraju zmiotłaby z powierzchni rządzącą partię. Nie w Polsce. Wybory pokazały przyzwolenie znacznej części społeczeństwa dla aferzystów – o ile dają. Wygrana PiS to przede wszystkim wygrana Kościoła. PiS wygrał w tych rejonach i w tych grupach wiekowych, w których Kościół ma tradycyjnie największe wpływy. Kościół, nie potępiając żadnej z ujawnionych afer udzielił tym samym ich sprawcom szczególnego rozgrzeszenia, pozbawiając skrupułów przy oddawaniu głosów na PiS wahającym się. Wybory ujawniły pogłębiające się rozdarcie polskiego społeczeństwa. Na antagonizmy natury ideologicznej nałożyły się jaskrawe różnice w postrzeganiu państwa przez mieszkańców średnich oraz dużych miast i mieszkańców wsi. Co te wybory oznaczają dla lewicy?

Zasadnym jest pytanie, czy powszechna, anty-pisowska koalicja byłaby w stanie położyć kres rujnowaniu kraju i społeczeństwa przez „naczelnika”. Propozycję taką, pod nazwą „Koalicja Konstytucyjna” proponował onegdaj Włodzimierz Cimoszewicz. Nie podzielałem tego poglądu, uważając, że SLD powinno w wyborach wystartować w czytelnej, lewicowej koalicji. Uważałem – i nadal uważam, że Parlament powinien odzwierciedlać polityczne preferencje Polaków. Źle przeprowadzone przez KO kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego pogrzebała ostatecznie koncepcję  Koalicji Konstytucyjnej: odłączyło się PSL. SLD trwał przy niej jednak wiernie – do czasu, gdy Grzegorz Schetyna uznał, że sojusz z Sojuszem mu ciąży. Proste sumowanie procentów poparcia uzyskanych przez poszczególnych potencjalnych członków takiej koalicji w wyborach sejmowych mogłoby wskazywać na słuszność pomysłu powszechnej koalicji antypisowskiej.  Czy jednak proste sumowanie procentów jest w tym przypadku uzasadnione?  A może właśnie fakt, że partie poszły do wyborów  pod własnymi szyldami stał się przyczyną wyższej frekwencji? Osobiście znam wiele osób, które deklarowały, że nigdy na PO głosować nie będą.

Właściwie wszystkie partie, które wprowadziły swoich przedstawicieli do Parlamentu mają powody do satysfakcji. Wszystkie – z wyjątkiem Platformy Obywatelskiej. To jej wynik zaważył głównie na tym, że przez kolejne 4 lata będziemy pod butą pisowskiego rządu, pisowskiego Sejmu i dyrygenta z Nowogrodzkiej.  Na szczęście marszałek Karczewski będzie musiał wyprowadzić się ze swojej willi i ze swojego gabinetu na Wiejskiej a Senat przestanie być maszynką w rękach adiutanta „naczelnika państwa” do klepania ustaw przyjętych przez Sejm. Kryzys PO jest jednak wielopłaszczyznowy i bezsprzeczny. Właściwie to na dzisiaj istotne jest jedno tylko pytanie: na ile sfrustrowana PO będzie łatwym łupem dla managerów transferowych z innych ugrupowań.

Tym nie mniej wdzięczność ludzi lewicy dla Platformy powinna być ogromna. Wystarczy pomyśleć jak wyglądała by dzisiaj sytuacja, gdyby PO wytrzymała do końca w sojuszu z SLD. Być może kilku działaczy SLD weszłoby do Sejmu, ale z pewnością nie weszłaby Wiosna, a prawdopodobnie i Razem. SLD-owcy posłowie szybko zostaliby zmarginalizowani w klubie KO, a sam Sojusz uległby przyspieszonemu procesowi sublimacji. Przewaga PiS byłaby zapewne jeszcze większa, a co za tym idzie i większa frustracja w opozycji. Na szczęście dla lewicy Grzegorz Schetyna rozpaczliwie poszukując nowej tożsamości swojej partii postanowił podziękować (w mało parlamentarny sposób) SLD za współpracę na kilka miesięcy przed wyborami. To właśnie zmusiło liderów SLD do nagłej i radykalnej zmiany strategii wyborczej i do poszukiwania wraz z liderami dwóch innych, wyraźnie „tonących” partii o lewicowym charakterze wyborczego porozumienia. Udało się i chwała im za to.  Ale trudno odmówić zasług (pewnie niezamierzonych) Grzegorza Schetyny dla konsolidacji polskiej lewicy.

Lewica ma prawo uznawać się za największego wygranego wyborów parlamentarnych. Będzie trzecim co do wielkości ugrupowaniem w Sejmie. Głos lewicy wróci na sejmową trybuną i na łamy mediów. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że jest to sukces taktyczny, ad hoc zawarte małżeństwo z rozsądku, które wpisało się w oczekiwania sporej części społeczeństwa na zmianę w tym kierunku. Czy Lewica zdoła utworzyć wspólny klub parlamentarny? Jeśli tak, kto zostanie jego przewodniczącym? Kogo Lewica desygnuje na funkcję Marszałka Sejmu? Po opublikowaniu pełnych wyników wyborczych pojawią się z pewnością analizy który z „koalicjantów” ilu przysporzył Lewicy głosów. Nie będzie to pytanie nieuzasadnione zwłaszcza z perspektywie wyboru Przewodniczącego Klubu Parlamentarnego „Lewica”   Podstawowym problemem Lewicy będzie teraz przełożenie tego wielkiego sukcesu taktycznego na trwały sukces strategiczny – na stworzenie realnych podstaw do uzyskania jeszcze większego poparcia społecznego w następnych wyborach. Potencjał jest ogromny. Wystarczy spojrzeć na olbrzymią rozpiętość poparcia dla Lewicy w różnych częściach Polski: od 4.5% w Tarnowie do 20% w Łodzi i  22,5% w Katowicach. Sufit jest więc dzisiaj dla lewicy zawieszony wysoko. Co zatem zrobić, a czego nie robić, aby sukces w wyborach do Sejmu i do Senatu utrwalić? Oczywiście nie podejmę się wysiłku udzielenia odpowiedzi na to pytanie – to temat na głęboką, poważną dyskusję. Jest jednak jedna rzecz, której pominąć nie sposób. Lewica osiągnęła sukces dzięki splotowi dwóch okoliczności: koalicji trzech, różnych przecież partii, które określane są jako lewicowe oraz przestrzeni dla lewicy, która po czterech latach rządów PiS pojawiła się w świadomości wyborców w sposób niemal naturalny. Innymi słowy lista Komitetu Wyborczego SLD – LEWICA uzyskała w znacznej mierze poparcie na kredyt. Zaistniała możliwość, aby politycy wyłonieni z tej listy w krótkim okresie czasu wypracowali taką formułę polskiej lewicy, która będzie miała szansę na jeszcze większy sukces wyborczy w kolejnych kampaniach. Za cztery lata koncert „trzech tenorów” nie zabrzmi już wiarygodnie. Wyborcy oczekiwać będą oferty lewicowej na jutro, na pojutrze. Partie, które desygnowały swoich kandydatów do listy KW LEWICA oraz wybrani parlamentarzyści stają więc przed nadzwyczaj odpowiedzialnym zadaniem: wypracowania takiej formuły polskiej lewicy, która uznana zostanie przez istotną część społeczeństwa za wiarygodną szansę na lepszą przyszłość. Przypomnę tylko, że historycznie patrząc, lewica swoje szerokie poparcie społeczne uzyskiwała zawsze przez głoszenie odważnych idei społecznych i gospodarczych i odważnych, często na miarę utopii programów. Bycie „walczącą opozycją”  w Sejmie to o wiele za mało.  Wypracowanie formuły nowoczesnej polskiej lewicy, jakkolwiek konieczne,  nie będzie sprawą prostą. Wystarczy spojrzeć na Wrocław – jeden z największych ośrodków kulturalnych i naukowych kraju. Lista SLD – Lewica uzyskała tutaj nadzwyczaj dobry wynik – ponad 15 % głosów, nie wprowadzając do Sejmu żadnego posła – członka SLD. Jest to więc w tym przypadku wielki sukces SLD bez SLD.

Pytania o przyszłość lewicy polskiej  uzasadnia również niedawna wypowiedz Leszka Milera, osoby zazwyczaj bardzo dobrze poinformowanej, w której Miller de facto zapowiedział kres formacji pod nazwą Sojusz Lewicy Demokratycznej. Tylko pióra są wieczne – nic poza tym, jak mawiał klasyk. Jeżeli jednak nie SLD to co? To kto? Z jakim bagażem wartości, ideałów, postulatów ekonomicznych, gospodarczych i społecznych zwróci się o poparcie do społeczeństwa? Odpowiedź zna pewnie tylko wiatr.

Dziwić się nie przestanę

Jak donoszą media posłowie PO wnieśli do Marszałek Sejmu wniosek o „uzupełnienie składu Kolegium NIK” w związku z tym, że w obecnej chwili Kierownictwo Izby składa się formalnie z dwóch osób: wiceprezeski, pełniącej funkcje Prezesa Izby i Dyrektora Generalnego Izby. Zdaniem posłów ma to paraliżować działania NIK i w związku z tym proponują co proponują. Posłowie raz jeszcze skompromitowali się swoją nieznajomością funkcjonowania najwyższego organu kontrolnego państwa. Dziwić się nie przestanę: typowy strzał we własne kolano nieusprawiedliwiony nawet wyborczą gorączką.

Zacząć należy od tego, że Konstytucja RP w artykule 202, w pierwszym ustępie przesądza, że jedną z kardynalnych zasad, na których opiera się działalność NIK jest zasada kolegialności. Sama instytucja Kolegium NIK, o której mowa w ustawie ma tu o tyle ograniczone znaczenie, że wypełnienie normy konstytucyjnej wcale nie sprowadza się do działania Kolegium. Konstytucja formułuje zasadę generalną, która ma obowiązywać w CAŁEJ izbie: od góry (Kierownictwo NIK) do samego dołu (delegatury). Uzasadnienie jest oczywiste. Zasada kolegialności bardzo spokrewniona jest z jedną z najbardziej skutecznych zasad przeciwdziałania korupcji: zasadą wielu oczu. W przypadku Najwyższej Izby Kontroli nie tyle może chodzić o zwyczajną korupcję (chyba, że polityczną) ile w pierwszym rzędzie o zapewnienie bezstronności i obiektywizmu na każdym etapie procesu kontrolnego (od planowania po realizację wyników kontroli). W tym zapewnieniu obiektywizmu i bezstronności istotną część stanowi uchronienie Izby od politycznych nacisków lub „politycznego dryfu”. Dlatego wprowadzonej ustawą o NIK zasadę kolegialności podniesiono do rangi zasady konstytucyjnej.

W całej swojej strukturze najdalej od tej zasady NIK odeszła na najbardziej newralgicznym poziomie zarządzania: na poziomie ścisłego kierownictwa Izby, składającego się z Prezesa, wiceprezesów i dyrektora generalnego. Proces ten rozpoczął się przed 12 laty, ale w okresie ostatnich 6 lat osiągnął stuprocentową skuteczność. Kierownictwo Izby przestało praktycznie funkcjonować, co fatalnie odbiło się na poziomie pracy departamentów i delegatur. Formalnie kierownictwo istniało – tyle tylko, że nie działało.

Dzisiaj kierownictwa NIK nawet formalnie nie ma i to właśnie stanowi według mnie poważne naruszenie Konstytucji RP i ustawy o NIK. Przez kogo? Osobą w największym stopniu odpowiedzialną jest tutaj Marszałek Sejmu. To on podejmuje decyzje o odwołaniu i powołaniu wiceprezesów NIK. Opinia komisji sejmowej, chociaż konieczna, nie jest dla Marszałka wiążąca.

Wołanie posłów PO o pilne „uzupełnienie składu Kolegium” sprowadza się więc do wołania o pilne powołanie dwóch nowych wiceprezesów. Jarosław Kaczyński powinien wnioskodawcom przesłać skrzynkę wódki w podziękowaniu.  Nie zdziwiłbym się, gdyby w trakcie ostatniego, nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu Pani Marszałkini zwołała posiedzenie Komisji Kontroli Państwowej z porządkiem obrad: zaopiniowanie przedstawianych przez osobę pełniącą obowiązki Prezesa NIK kandydatów na wiceprezesów Izby a przy okazji i dyrektora generalnego (oczywiście wskazanych przez centralę na Nowogrodzkiej). Przedstawiając kandydatury na wiceprezesów Prezes NIK nie ma obowiązku konsultowania ich z kimkolwiek. Niezależnie od opinii Komisji, którą jednak łatwo można sobie wyobrazić, w tym samym dniu Pani Marszałkini wręczy nominacje, a opozycji, która zechciałaby zaprotestować odpowie tyleż wprost co cynicznie: przecież realizujemy wasz postulat i to najszybciej jak to możliwe. Sytuacja może więc być taka, że jeżeli PiS w wyniku najbliższych wyborów nie uzyska parlamentarnej większości, to jednak CAŁE ścisłe kierownictwo NIK będzie z pisowskiego nadania i praktycznie nie do ruszenia. Po wyborach Prezes Banaś wróci spokojnie z urlopu, postępowania w jego sprawie toczyć się będą nie szybciej niż postępowania w sprawie jego poprzednika (casus Banasia jest o wiele, wiele bardziej skomplikowany niż casus Kwiatkowskiego), a Sejm nie będzie miał żadnego wpływu na skład i funkcjonowanie kierownictwa Najwyższej Izby Kontroli przez całe cztery lata. Oczywiście PiS mogłoby powołać swoich wiceprezesów i swojego dyrektora generalnego i bez kuriozalnej „zachęty” ze strony PO, ale jeżeli proszą to, dlaczego nie?

Jedyną szansą na uratowanie (przywrócenie?) zasady kolegialności działania kierownictwa NIK byłoby powoływanie na wakujące stanowiska wiceprezesów przez Marszałka nowego Sejmu i to w sytuacji, kiedy PiS utraci w nim większość i Marszałek Sejmu nie będzie nominatem Nowogrodzkiej. Wówczas Prezes, idąc śladem dobrych obyczajów parlamentarnych oraz w imię nawet formalnego zrównoważenia kierownictwa Najwyższej Izby Kontroli, będzie musiał zwrócić się do największych klubów o wsparcie dla swojego wniosku u Marszałka. Zamiast więc wołać o powołanie nowych wiceprezesów należałoby apelować do Marszałkini Sejmu o niepowoływanie ich do czasu rozpoczęcia pracy prze nowy Sejm. Jak będzie? Pożyjemy – zobaczymy.

Punkt wspólny

Polska gospodarka od szeregu lat przyspiesza. Podnosi się poziom życia i poziom płac: tych najniższych, średnich i tych najwyższych. Dynamika wzrostu konsumpcji jest na poziomie 5-8% rocznie. Tymczasem ponad dwie trzecie pytanych Polaków popiera propozycję obniżenia wynagrodzenia posłów i senatorów o 20 procent (Kantar Millward Brown SA, tvn24.pl 31.05.2018). To nie jest wiadomość dobra dla naszego kraju. Z jednej strony wynik ten koreluje z poziomem 29% pozytywnej oceny Sejmu, ale z drugiej strony może rodzić poważne obawy.

Dwie trzecie społeczeństwa opowiedziało się za ekstra populistyczną tezą Kaczyńskiego, przywódcy ugrupowania, popieranego przez nieco więcej niż jedną trzecią społeczeństwa. To groźne dla przyszłości. Kaczyński sprawę „nagród” w rządzie rozegrał po swojemu: zebrał wszystkie minusy PIS-owskiej afery, i zamienił w swój doraźny sukces. Gdyby jeszcze chodziło o prymitywne odwołanie się do tradycyjnej polskiej zawiści – to pół biedy. Skandal z ustawą zmieniającą zasady wynagrodzenia posłów polega też na tym, że powszechnie jest ona postrzegana jako wynik DECYZJI jednego człowieka! Z drugiej strony stawia ona porządek rzeczy na głowie uzależniając wynagrodzenie posła od wynagrodzenia podsekretarza stanu. – Chcesz drogi pośle podwyższyć sobie wynagrodzenie? Proszę bardzo, ale najpierw podnieś zarobki w rządzie! – tak postanowiono.  Klasyczne pytanie: tabakiera do nosa czy nos do tabakiery straciło swój sens. Ale to też nie jest najważniejsze.

Wyniki podane przez Kantar Millward Brown SA mogą być natomiast zwiastunem tego, że opinia publiczna w zdecydowanej większości nie wierzy już w możliwość odbudowy merytorycznego (legislacyjnego) poziomu pracy  parlamentu, że właściwie przyswoiła sobie tezę o jego fasadowości, o jego znikomej przydatności dla społeczeństwa i państwa. W przeddzień nowych wyborów parlamentarnych może się to okazać niezwykle groźne dla Polski. Negatywne skutki manewru Kaczyńskiego są oczywiste: społeczne obniżenie rangi parlamentarzysty, pogłębienie się negatywnej selekcji w doborze kandydatów, zwiększenie presji na wykorzystywanie okresu posłowania do „załatwiania” sobie przyszłości – to tylko niektóre z nich.

Dlatego uważam, że podstawowym, głównym i wspólnym punktem programu całej demokratycznej, antypisowskiej opozycji powinno stać się przywrócenie znaczenia parlamentu, jego godności i merytorycznego poziomu, jego roli kreatora standardów życia publicznego w Polsce.

Jak to zrobić? Najpierw trzeba chcieć. Ze swojej strony niewiele mam do dodania do mojej propozycji, którą zamieściłem na moim blogu http://jacekq.pl/2017/02/ pod tytułem „Kogo i jak wybierać?”. Może tylko tą propozycję, że warto by było powrócić do idei List Krajowych w wyborach do Sejmu. Dawały by one władzom ugrupowań politycznych realne szanse na tworzenie silnego, merytorycznego jądra swoich klubów poselskich.

Jeżeli nie odbuduje się polskiego parlamentaryzmu, Polska będzie zgubiona (o ile już nie jest);-(

Co po PiS?

Na ostatnim swoim kongresie Platforma Obywatelska zapowiedziała naprawę państwa po niszczycielskiej działalności PiS. I słusznie. Proponowana ustawa „normalizująca”, która skasuje wszystkie antydemokratyczne decyzje pisowskiego parlamentu to propozycja ciekawa. Warto, aby i inne ugrupowania polityczne określiły swoje stanowisko w kwestii „Co po PiS?”. Dyskusja na ten temat powinna toczyć się publicznie, tak,  aby Polacy mieli pełną jasność, co kto zamierza skasować, co utrzymać, a co zmienić. Dyskusja na temat „Co po PiS?” nie powinna przy tym ograniczać się do „odkręcania” fatalnych dla Polski i Polaków decyzji nowogrodzkich.  Spraw do naprawy jest wiele i mają one korzenie głęboko tkwiące w początkach polskiej transformacji. Oto pierwszy z brzegu przykład. Przeczytałem właśnie medialne doniesienie o nowym, poselskim projekcie ustawy. Tym razem o straży marszałkowskiej. Poselski projekt ustawy jest moim zdaniem tym sposobem tworzenia prawa, który na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza najbardziej przyczynił się do rozregulowania polskiego systemu prawnego i do osłabienia państwa.

W polskim systemie legislacyjnym projekty ustaw mogą być autorstwa:

– Sejmu

– Senatu

– Prezydenta RP,

– Rządu,

– grupy minimum 100 tys. obywateli (projekty obywatelskie).

Podstawowymi wyzwaniami dla tego systemu są: harmonizacja zgłaszanych projektów z funkcjonującymi już ustawami, określenie skutków społecznych i budżetowych (w tym wskazanie źródła środków publicznych na realizację ustawy), zapewnienie zgodności z prawem Unii Europejskiej i obowiązek konsultacji społecznych. Rządowa ( przyjąć można, że i prezydencka) ścieżka legislacyjna jest w miarę poukładana, wychodząca naprzeciw podstawowym standardom legislacji w państwie demokratycznym i w maksymalny sposób zapewnia wysoką jakość legislacyjną projektu. Niestety, nie można tego powiedzieć o projektach „poselskich”. Cudzysłów jest tu jak najbardziej uzasadniony, gdyż po pierwsze nie zawsze posłowie są rzeczywistymi autorami projektów (raczej rzadko), a po drugie istnieje wysoki stopień prawdopodobieństwa, że spośród 15 posłów, których podpis jest wymagany, aby projektowi nadać bieg tylko niewielka część zapoznała się z projektem w sposób uzasadniający podpis. Projekt poselski jest dzisiaj nie furtką, ale szeroko otwartymi wrotami, w dodatku z wyrwanym z zawiasów skrzydłem, dla wszelkiego rodzaju lobbingu. Ale nie tylko. Ponieważ ścieżka „poselska” jest wyraźnie szybsza, obłożona zdecydowanie mniejszymi wymogami formalnymi i merytorycznymi niż ścieżka rządowa, ministrowie nagminnie korzystają z możliwości szybkiego i łatwego przepchnięcia przez parlament swoich rozwiązań, których na przykład nie chcą konsultować z innymi ministrami lub/i z tzw. czynnikiem społecznym. Trudno o większą patologię systemu tworzenia prawa, patologię, która bardzo mocno zakorzeniła się w samym centrum państwowej legislacji.

Naprawiając Polskę należy nad problemem systemu stanowienia prawa pochylić się szczególnie starannie. Trudno jest odmawiać posłom (grupie posłów) inicjatywy ustawodawczej. Wprowadzić należy jednak zasadę, że wszystkie projekty zmiany systemu prawnego, za wyjątkami określonymi w Konstytucji, przechodzić powinny tą samą procedurę. W przypadku projektu „poselskiego” a także i obywatelskiego, powinno to polegać na tym, że projekt taki decyzją Sejmu (Senatu) kierowany jest do Premiera, który określa, który Minister będzie właściwym do jego przeprowadzenia przez taką samą procedurę, jakiej podlegają projekty resortowe.

Radosna twórczość ustawodawcza w polskim parlamencie zostanie ukrócona a Polska, na małym odcineczku, naprawiona.