KO

Już trzeci dzień po – jak wielu słusznie utrzymuje – historycznych wyborach do parlamentu, połączonych z ogólnonarodowym „referendum”, a w szeroko rozumianym obozie Nowej Lewicy znamienna cisza. Żadnego komentarza ze strony liderów, zdawkowe uwagi na lewicowych stronach internetowych. Lewica, a dokładniej „Nowa Lewica” zachowuje się jak bokser po KO. Oszołomiona, niezdolna do zebrania myśli, chwiejąca się na nogach. Pora przerwać tą ciszę – niech będzie na mnie.

Skąd ten marazm myślowy i paraliż ludzi tak bardzo jeszcze niedawno elokwentnych?  Przecież my wszyscy jako demokratyczna opozycja odnieśliśmy historyczne zwycięstwo! Mało tego. Wszyscy na lewicy pamiętamy te hasła głoszone przy każdej okazji: „Będziemy rządzić! Obiecuję Wam!”, „Będziemy współrządzić! Itp. I stało się! Nowa Lewica będzie współrządzić, wejdzie w skład nowego, koalicyjnego rządu, jeżeli taki powstanie. Główny cel został więc osiągnięty. Skąd więc taka cisza?

Poważniejszych powodów do radości jest klika. Po pierwsze zanosi się na polityczny pogrzeb obecnej elity rządzącej, która przez 8 lat terroryzowała Polskę i jej okolice. Chociaż będzie to pogrzeb długi i z pewnością nie bez rozmaitych fajerwerków, którymi obecna władza będzie próbowała się utrzymać. . Po drugie społeczeństwo ostentacyjnie, jednoznacznie odrzuciło pisowskie referendum. To świetna wiadomość gdyż jedynym właściwie politycznym celem tego „referendum” było pozyskanie przez PiS twardego, niezbitego dowodu na poparcie suwerena pisowskiej, antyunijnej polityki. A tu klapa! Jest się z czego cieszyć? – Jest.

I trzeci powód do satysfakcji lewicy. Jak wykazały szczegółowe badania uczestnictwa w wyborach na lewicę głosowało ponad 14% wyborców w wieku 18 – 29 lat! To wspaniała informacja, to znak, że młodzież otwarta jest na lewicowe ideały, że w znacznej mierze odporna jest na cała prawicową – w tym, a może przede wszystkim ze strony Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej antylewicową kampanię, która, prowadzona już przez dziesięciolecia miała na zawsze obrzydzić lewicę społeczeństwu.  Jak widać nie udało się. Tak, młodzież, jak wykazują badania, to potężny potencjał lewicowej myśli i lewicowego działania.

Główną przyczyną ciszy jest prawdopodobnie skrywana świadomość lewicowych liderów swojej porażki, porażki eksperymentu likwidacji SLD i rozpuszczenia tej partii w nieklarownym roztworze z innymi ruchami społecznymi.  Efekt: utrata ponad 38% miejsc w Sejmie. Lewica uzyskała wynik ledwie o 1,5 punktów procentowych lepszy od skrajnie prawicowej Konfederacji. Cieszyć się nie ma z czego.  Jeszcze w przededniu wyborów rozmawiałem z obecnie już posłem Nowej Lewicy, który przywoływał najnowsze, najbardziej wiarygodne jego zdaniem dane sondażowe według których Lewica powinna zgarnąć minimum 12% z kawałkiem. A może nawet więcej. Dwa mandaty w okręgach dolnośląskich były więc według niego pewne. A tutaj nagle klops. Lewica utraciła ponad 16 mandatów poselskich. Najgorsze, co może się przydarzyć, to kampania odtrąbienia wielkiego sukcesu Nowej Lewicy, usiłowanie zamienienia tej porażki w olbrzymi sukces – tym bardziej, że sytuacja polityczna, jak rysuje się po wyborach stawia przed lewicą poważne wyzwania.

Napotkałem opinie, że przyczyną marnego wyniku wyborczego była niebywała jak na polską tradycję frekwencja wyborcza.  Raczej unikałbym tego argumentu w publicznej debacie. Cóż bowiem by to oznaczało? Ano to, że lewica absolutnie nie trafiła ze swoim wyborczym przekazem do wyborców „nadprogramowych”, tych, którzy w dotychczasowych wyborach nie uczestniczyli. Jeżeli wziąć pod uwagę, to co napisane wyżej, że mianowicie 14 % młodych wyborców głosowało na lewicę, to bliski jest wniosek, że ten skromny wynik końcowy lewicy uratowany został przez ludzi młodych właśnie, którzy dominowali w późnych godzinach wieczornych w kolejkach przed wyborczymi lokalami.  Przyczyn szukać należy gdzie indziej. Do rangi symbolu urasta wynik Nowej Lewicy w okręgu 32 , w czerwonym Sosnowcu. Lider Nowej Lewicy został tam zdeklasowany przez młodego kandydata, po raz pierwszy ubiegającego się o poselski mandat, w dodatku z ostatniego miejsca na liście.  Tymczasem lekko nie będzie.

Przyjmując, że, jak wynika z anonsów liderów, z posłów Trzeciej Drogi wyłonią się dwa kluby poselskie: PSL i Polska 2050, przyszła koalicja rządząca składać się będzie z czterech zasadniczych części: dominujący Klubu KO (157 mandatów) i trzy kluby mniejsze o liczności 0d 28 do 32 szabel każdy. Utrzymanie jedności koalicyjnej będzie na dłuższą metę bardzo trudne. Każdy będzie musiał z czegoś ustąpić, a jak pokazują intuicja, doświadczenie i prawa fizyczne najmniej w takich układach ustępuje najsilniejszy, a najbardziej najsłabszy. Gdyby choć powstawaniu koalicji towarzyszyła, jak na przykład w Niemczech, publiczna dyskusja o programie koalicji na tą kadencję przed powołaniem rządu, o programie, który w jasny sposób określałby kto dla dobra kraju i społeczeństwa z czego,  z jakich swoich politycznych obietnic się wycofuje. Tymczasem zamiast informacji o takiej debacie społeczeństwo bombardowane jest spekulacjami na temat personaliów. Teka premiera jest bezdyskusyjna, ale dalej? Giełda nazwisk szaleje, ale o wspólnym programie ani słowa.

Program koalicyjny byłby szansą dla Lewicy. Mogłaby ona poddać go konsultacjom w swoim środowisku licząc na zrozumienie koniecznych ustępstw. Ale tylko tych, wynikających z tego programu. Brak takiego dokumentu spowoduje, że lewicowość Nowej Lewicy wystawiana będzie na próbę niemal codziennie, aż w końcu zachowane resztki tej lewicowości rozpłyną się w szarości powszedniego dnia powyborczego. I wówczas pytanie: Co znaczy lewicowość w XXI wieku w Polsce stanie się jeszcze bardziej donośne i jeszcze ważniejsze niż przed wyborami.

Czwartego czerwca w Warszawie

 

Czwartego czerwca 2023 r wziąłem udział w marszu organizowanym w Warszawie przez Platformę Obywatelską. Nigdy PO nie popierałem i tylko w ostateczności głosować będę na jej kandydatów. Powodów jest sporo – od ideowych poczynając. Dla mnie ( pewnie nie tylko) PO to taki trochę bardziej ucywilizowany PiS. Może bardziej przewidywalny, z pewnością bardziej proeuropejski. Wielu błędów nie mogę jednak Platformie wybaczyć, w tym i tego, że to ta partia pierwsza zaczęła psuć Trybunał Konstytucyjny. Nie mogę również nie dostrzegać atawistycznej antylewicowości liderów tej organizacji a zwłaszcza jej obecnego wodza Donalda Tuska. Zdecydowałem się jednak pojechać do Warszawy z dwóch powodów. Po pierwsze za najważniejsze dzisiaj dla wszystkich prodemokratycznych sił w Polsce uznaję odsunięcie od władzy prawicy skupionej wokół PiS. Jeżeli nie nastąpi to w najbliższych wyborach, jeżeli PiS znowu zdobędzie władzę w Polsce to najpewniej zdobędzie ją na bardzo długi czas. Trzeba się więc mobilizować, a frekwencja na zapowiedzianym marszu z pewnością będzie wskaźnikiem prawdopodobieństwa zmiany władzy w Polsce. Być może, jak to często bywa na mniejsze zło. Dlatego postanowiłem pojechać, postanowiłem być tą kropelką, która być może będzie częścią fali, która być może z gabinetów władzy zmiecie PiS – organizację mafijną, złodziejską, prowadzącą Polskę w historyczną i cywilizacyjną przepaść. Być może… Cóż więcej mogę zrobić tym bardziej, że swój udział zapowiedzieli liderzy parlamentarnej lewicy?

Drugi powód to te, że chciałem osobiście poczuć atmosferę wydarzenia organizowanego przez PO, zobaczyć jacy ludzie wezmą w nim udział, popatrzeć na wielką politykę z perspektywy żaby. (perspektywa żaby to określenie z dziedziny fotografii, ujęcie z najniższego poziomu ku górze)

Pojechałem więc (wraz z grupą znajomych) na ten marsz. Problem zaczął się jednak od samego początku: jaki to będzie marsz? Czy będzie to marsz zwolenników Platformy Obywatelskiej czy marsz antypisowskiej opozycji? Od pierwszej medialnej zapowiedzi zorganizowania tego wydarzenia nie było to jasne i mam podstawy do spekulacji, że ta najważniejsza kwestia ewoluowała już w trakcie samej manifestacji. Oczywiście w realu nie był to żaden marsz a co najwyżej pochód i to dosyć wolny.

Kim byli uczestnicy? Powiedzieć trzeba od razu, że uczestnicy, w odróżnieniu od organizatorów, zdali egzamin na piątkę. Myślę, że aż takiej frekwencji się nie spodziewano. Jest to ważne o tyle, że sam udział w tym wydarzeniu był sporym wysiłkiem fizycznym. Ja musiałem wstać rano o czwartej piętnaście i wróciłem do domu o pierwszej piętnaście następnego dnia. A przecież ludzie przybywali z odleglejszych jeszcze miejscowości. Przeważało pokolenie wieku średniego. Nie brakowało też seniorów i młodzieży, ale wielokrotnie spotkałem się z opinią, że ludzi młodych jest zbyt mało.

Oczywiście w większości byli to zapewne partyzanci PO, chociaż symboliki PO na eksponowanych przez uczestników pochodu plakatach, plakacikach, flagach itp. było tyle co kot napłakał – a nawet mniej. Ile jednak było osób takich jak ja, którzy przybyli nie na „marsz PO” ale na marsz antypisowskiej opozycji? Tego się nie dowiemy, ale z pewnością było nas wielu. Wyróżniał się „Strajk kobiet” zarówno graficznie jak i prezentowanymi hasłami. Donald Tusk został gorąco przywitany na początku, raz, czy dwa zaintonowano skandowanie „Donald Tusk!” i to koniec. Nie zauważyłem żadnych niesionych przez uczestników haseł personalnie nawiązujących do Tuska, choć nie można wykluczyć, że takie były w tym morzu protestujących, morzu flag, transparentów, plakatów i plakacików. W nadawanych komunikatach organizacyjnych podkreślano wprawdzie, że to PO jest organizatorem pochodu, ale trudno się temu dziwić.

Rzecz najważniejsza – atmosfera pochodu. Zdecydowanie antypisowska. Lud pałał wręcz wrogością do PiS, Kaczyńskiego i wszystkiego co się z nim wiązało często nie przebierając w formie i w słowach. Ta wrogość do PiS była dominantą manifestacji. Dostrzegłem też plakacik apelujące o zjednoczenie się opozycji. Drugim mocnym akcentem wśród niesionych symboli była proeuropejskość. Jak każdy mógł zauważyć w telewizyjnych relacjach flagi Polski i Unii Europejskiej dominowały w pochodzie i nie potrafię określić, których było więcej.

Tak się złożyło, że przed rozpoczęciem pochodu „wylądowałem” w bliskiej odległości od trybuny z której przemawiali Tusk, Wałęsa i inni  oraz odkrytego autokaru, z którego dachu poseł Arłukowicz „dowodził” samym pochodem. Obok Arłukowicza dostrzegłem Czarzastego i Biedronia. Wystąpienie Tuska, owacyjnie przyjęte prze zebranych oceniam na 3+. Nie przywitał on imiennie liderów innych ugrupowań politycznych, zdawkowo nawiązywał do potrzeby konsolidacji antypisowskiej opozycji. Ktoś mógłby uznać, że to pierwsze wystąpienie miało na celu zaakcentowanie dominacji PO w opozycyjnym bloku. Wystąpienia po Tusku skomentować można tylko w ten sposób, że w żaden sposób nie zrozumieli oni wielusettysięcznego tłumu, który od półtorej godziny, w słońcu oczekiwał na rozpoczęcie pochodu. Entuzjastycznie przywitany Wałęsa zapomniał, że to uczestnicy pochodu, a nie on są najważniejsi. Potraktował nas przedmiotowo, jako pretekst do prezentacji swojego życiorysu, osiągnięć i sprytu. Zakończył swoje wystąpienie zachęcany przez zgromadzonych skandowaniem „idziemy!” „dokończysz później lub wręcz gwizdami. Żałosne tym bardziej, że następni mówcy z tych oznak zniecierpliwienia manifestantów nie wyciągnęli żadnych wniosków. Oni nie mówili do nas, lecz do kamer i mikrofonów.

Po pewnym czasie, gdy już pochód szedł przez aleje Ujazdowskie trzema potokami (jezdnia i chodniki) dostrzegłem przewodniczących Czarzastego i Biedronia przeciskających się pod prąd chodnikiem przy Parku Łazienkowskim. Pierwsza myśl, która przyszła mi wówczas do głowy to ta, że wobec wystąpienia Tuska, nie powitania ich z imienia, nazwiska i funkcji, liderzy Nowej Lewicy doszli do wniosku, że rola „ciekawostki przyrodniczej” na dachu piętrowego autokaru im nie odpowiada. Czy ta manifestacja w manifestacji była przyczyną tego, że Włodzimierz Czarzasty zabrał głos z Trybuny na placu Zamkowym? Być może było zupełnie inaczej, ale z „żabiej perspektywy” wyglądało to właśnie tak.

Udział lewicy w manifestacji organizowanej przez PO to osobny, ważny temat. Zacznę od konkluzji końcowej. Moim zdaniem lewica była największym przegranym tej imprezy. Mało tego. To lewica mogła rozstrzygnąć dylemat czy ta manifestacja to „marsz zwolenników PO” czy „Marsz antypisowskiej opozycji”. Zachowanie się Nowej Lewicy jest dla mnie niezrozumiałe. Z jednej strony liderzy ogłaszają, że wezmą udział w marszu, z drugiej zaś w ogóle nie zachęcają swoich zwolenników, aby poszli w ich ślady.

Jestem głęboko przekonany, że gdyby w pochodzie wzięła udział grupa ze trzystu, może nawet 200 osób z czerwonymi flagami, z hasłami antypisowskimi, obrony demokracji i polskiego członkostwa w UE zostaliby bardzo dobrze przyjęci przez pozostałych uczestników. Dla każdego zewnętrznego obserwatora byłoby wówczas jasne, że to protest antypisowskiej opozycji, a nie wewnętrzna sprawa PO.

Czytam czasem po lewej stronie, że ta manifestacja była wymierzona przeciwko – uwaga – pozostałym partiom i ugrupowaniom opozycyjnym, że jej celem było zdominowanie opozycji przez Donalda Tuska. Podobną narrację szerzy również prawica. Trudno się z tym zgodzić. Jeśli nawet takie były zamiary platformerskich strategów, to absencja lewicy tylko ułatwiła osiągnięcie tego celu.  O to jak ułożą się relacje w dzisiejszym obozie opozycyjnym o jego zwycięstwie w wyborach zadecydują wyniki tych wyborów, liczby zdobytych głosów i mandatów. Swoją nieobecnością w niedzielnym antypisowskim pochodzie w Warszawie Nowa Lewica głosów wyborczych sobie raczej nie przysporzyła, może nawet wręcz przeciwnie. Najbliższe notowania to pokażą.

Antypisowski pochód w Warszawie skłania do jeszcze jednej refleksji: czy możliwe są podobne manifestacje organizowane przez lewicę. Nie pięćset, ale może trzysta, lub choćby dwieście tysięcy uczestników. Tak, to jest możliwe o ile lewica zdobędzie się na programową, ustrojową alternatywę dla współczesnej Polski. Tylko wówczas, a nie powtarzając mantrę „będziemy rządzić, będziemy współrządzić, będziemy rządzić…” zdoła zapobiec długookresowemu podziałowi polskiej sceny politycznej na dwa obozy wywodzące się z jednego politycznego nurtu.

ZDRADA

Na lewej stronie, zwłaszcza wrocławskiej rozgorzał śmieszny i straszny jednocześnie spór o to co powiedział Donald Tusk w swoim wystąpieniu na wczorajszej programowej konwencji Platformy Obywatelskiej. Śmieszny, gdyż okazuje się nagle, że dla polityków lewicy Donald Tusk, ten zadeklarowany neoliberał, zadeklarowany lewicożerca, pomiatający polską lewicą niczym „prof.”  Pawłowicz flagą Unii Europejskiej staje się nagle najwyższym autorytetem i wyrocznią. Straszne, jeżeli to wystąpienie, na konferencji, przypomnę programowej, podda się szczegółowej analizie.

W internetowej dyskusji, mającej udowodnić, że Tusk mówi to samo, co Zarząd dolnośląskiej Nowej Lewicy (patrz mój wpis „Majtki opadły”), a więc, że Zarząd miał niby rację, jeden z działaczy zamieszcza wpis mocny, krótki i buńczuczny: „1.41”. Innymi słowy: posłuchaj sobie mój interlokutorze, co Tusk powiedział w pierwszej minucie i czterdziestej pierwszej sekundzie swojego wystąpienia.

Wczorajszego wystąpienia Tuska odsłuchałem trzykrotnie. Drugi raz, aby upewnić się, że rzeczywiście powiedział on to co usłyszałem za pierwszym razem. Po raz trzeci, aby móc moim małym rozumkiem objąć całą głębię tej wypowiedzi. Wystąpienie to oceniam jako wyjątkowo słabe, stawiające Platformę na równi z PiS nieprzebierającego w środkach aby do maksimum wykorzystać tragedię ukraińską dla własnych, wewnętrznych celów politycznych. Jak zwykle w takich przypadkach ważne jest to co zostało powiedziane, oraz to, co powiedziane nie zostało. Po pierwsze więc Tusk robił wszystko, aby w oczach mediów zatrzeć obraz jego postaci malowany przez rządowe media jako przyjaciela, wspólnika niemal prezydenta Putina. Działanie oczywiście chybione, gdyż wyborcy PiS nie będą wsłuchiwać się w mądrości Tuska, natomiast karmieni zapewne będą obficie obrazami mimiki jego twarzy w trakcie tego wystąpienia. I to będzie jedyny efekt walki Tuska z TVP. Po drugie Tusk w oczywisty sposób wykorzystywać chce wojnę na Ukrainie w politycznej walce o władzę w Polsce, chce znowu na swoim ulubionym białym koniu wjechać na polską scenę polityczną tym razem z hasłem: „To ja odzyskałem dla Polski 780 miliardów!”. Po trzecie wreszcie strategiczna ocena sytuacji przedstawiona prze Tuska jest nie tylko płaska, nieprawdziwa, ale nakierowana na straszenie Polaków. „Polska będzie następna!” – groził. Oczywiście jest to fałsz. W konflikcie na Ukrainie Polska nie odgrywa żadnej roli. Wszyscy polityczni komentatorzy są zgodni co do tego, że konflikt na Ukrainie to preludium konfliktu USA z Chinami. W przypadku takiego konfliktu Ukraina, jako faktyczny już członek NATO, stanowiłaby miękkie podbrzusze głównego sojusznika Chin czyli Rosji. Polska nie ma tu żadnego znaczenia i dopóki nie dojdzie do zbrojnego udziału NATO w konflikcie – jest bezpieczna. Tusk z pewnością zdaje sobie z tego sprawę, ale dlaczego straszy?  Wytłumaczenie może być tylko jedno: zastraszone społeczeństwo łatwiej akceptuje to, czemu jeszcze niedawno było przeciwne.

Powróćmy więc do kwestii pieniędzy z Unii Europejskiej w ustach Donalda Tuska. Rzeczywiście w drugiej minucie swojego wystąpienia zarzucił on rządowi, że wobec olbrzymiej potrzeby środków finansowych nie ubiega się on o takowe z unijnego programu solidarnościowego (jak to zrobiła Mołdawia) czy też nie domaga się porozumień w sprawie alokacji uchodźców. Ale clue stanowiska Tuska w tej kwestii zawarte jest w trzech minutach pomiędzy 25:30 a 28:30. Padają tu bardzo ważne słowa, te mianowicie, że Tusk będzie namawiał Unię, aby ta znalazła „jakiś sposób” na niezwłoczne przekazanie zablokowanych środków Polsce. Jednocześnie, w kontekście tej inicjatywy, wezwał on rząd do przedstawienia na jutrzejszym spotkaniu z opozycją „uczciwej deklaracji jedności”. Ale ważniejszym jest tekst dalszy. Tusk przywołuje Ukrainę. „Tam Ukraińcy o swoja praworządność (podkr. JU), demokrację walczą z karabinem w ręku. A my możemy uczynić to samo kartką wyborczą!” – grzmiał Przewodniczący. I żeby nikt nie miał wątpliwości pada kolejna kwestia z ust Przewodniczącego: „Żadna Bruksela (czytaj: Unia Europejska, J.U.), żaden Waszyngton nie zrobią tego za nas!” Jednym słowem Tusk zapowiedział ni mniej, ni więcej jak tylko odstąpienie Platformy Obywatelskiej od żądania wykonania przez PiS postanowień Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, odsuwając ten problem do przyszłych wyborów parlamentarnych. Co znamienne: w całym wystąpieniu Tuska takie żądanie pod adresem rządu natychmiastowej realizacji orzeczeń ETS nie zostało w ogóle wyartykułowane ani nawet wzmiankowane w całym wystąpieniu programowym Przewodniczącego Platformy Obywatelskiej.

I to właśnie nazywam ZDRADĄ. Zdradą osoby pretendującej do miana lidera opozycji wszystkich nas, którzy protestowaliśmy, braliśmy udział w manifestacjach, malowaliśmy plakaty i pisaliśmy, wszystko w imię obrony podstawowych, elementarnych wartości Unii Europejskiej. W sytuacji, w której właśnie dzisiaj rządowi Morawieckiemu, całemu PiS przedstawić należało twarde żądanie niezwłocznej realizacji orzeczeń ETS gdyż to jest najprostsza, najlepsza droga do unijnych pieniędzy, najlepsze rozwiązanie dla Polski i Unii Europejskiej, Tusk publicznie ogłasza odstąpienie od takiego żądania. Zdaniem Tuska to Unia, nie Polska powinna znaleźć „jakiś sposób” przy czym wyraża on gotowość zadowolenia się jakąś nieokreśloną „uczciwą deklaracją jedności”. Tusk wierzący w jakąś uczciwą deklarację tych, których przez lata jego partia (i nie tylko) nie określała inaczej jak mafię u władzy? Z drugiej strony kto jak kto, ale Tusk musi być świadomy, że odstąpienie dzisiaj od tego żądania to zabetonowanie władzy PiS i jego akolitów w Polsce na dziesięciolecia. Władzy PiS a może POPiS? Wszystkiego można się spodziewać zwłaszcza od polityka, który niegdyś uratował od politycznego niebytu dwa filary obecnej rządzącej kamaryli.

Rzecz o odstąpieniu od wymogów przywrócenia w Polsce zasad praworządności w zamian za odblokowanie środków unijnych nie znalazła się w ustach byłego prezydenta Europy przypadkiem. Jest bardziej niż prawdopodobne, że padła po jakichś konsultacjach z brukselskimi urzędnikami, którzy też chcieliby mieć problem polski z głowy. Najprawdopodobniej gotowi są oni sięgnąć po sztuczkę zwaną „dynamiczna interpretacja prawa”. Co to takiego? Otóż zderzyłem się z tym chwytem kontrolując pomocowe środki unijne wydawane w krajach spoza Unii. Przepisy finansowe Unii są surowe i jednoznaczne: środki takie mogą być przekazywane wyłącznie państwom, w których istnieje system kontroli wydawania środków publicznych spełniający międzynarodowe standardy. Ale zdarzało się, że ze względów politycznych Komisja chciała udzielić takich środków państwom czwartego świata, w których nie tylko takiego systemu nie było, ale gdzie nie było również rocznego budżetu, a parlament był papierową atrapą. Wówczas urzędnicy brukselscy wymyślili właśnie ową „dynamiczną interpretację prawa”. Wystarczyło więc, aby w takim kraju pojawił się byle projekt byle jakich reform finansów publicznych i ich kontroli, aby KE uznała, że cele tego projektu zostały już osiągnięte (dynamiczna interpretacja) a więc i wymogi wypłacania środków Unii spełnione. Europejski Trybunał Obrachunkowy zablokował wprawdzie tą praktykę, ale sam patent zachował się pewnie w niejedny biurku Komisji Europejskiej. Czy w przypadku Polski rolę takiego projektu reform odegrać ma owa „deklaracja”? Bardzo prawdopodobne.

Kwestia przestrzegania unijnych zasad praworządności i unijnego prawa przez Polskę nie jest wyłączną kwestią pomiędzy Polską a Brukselą. To sprawa o fundamentalnym znaczeniu dla całej Unii. Wycofanie się Komisji Europejskiej z obowiązku zapewnienia realizacji postanowień traktatowych i wyroków europejskich trybunałów w tak zasadniczej sprawie będzie de facto kolejnym wielkim osłabieniem Unii Europejskiej w ostatnich dniach. Pierwszym było oczywiste fiasko próby prowadzenia przez Unię własnej polityki wobec Rosji. USA szybko wybiły Unii takie fanaberie – Unia okazała całemu światu swoja polityczną niemoc i na długi czas wypadła z grona ważnych politycznie podmiotów (graczy) na świecie. Praktyczne zakwestionowanie przez Polskę zasady jednolitego systemu prawnego Unii może okazać się tym, czym wybicie zwornika w sklepieniu łukowy: cała konstrukcja nieuchronnie musi się zawalić. I jeżeli tak się stanie będzie to ku radości wszystkich tych, którym silna Unia jest nie w smak – a putinowskiej Rosji przede wszystkim. Prawdopodobnie to idea zjednoczonej Europy w jej dotychczasowym kształcie będzie jedną z ofiar wojny na Ukrainie.

Przyznam, że jeden fragment wystąpienia Tuska, jednego z najbardziej doświadczonych polityków europejskich wstrząsnął mną niewątpliwie. To ten fragment, w którym wypominał on rządowi, że ten miał 100 dni na przygotowanie się na falę migracji. „Od stu dni wiedzieli, że atak nastąpi, że będzie fala uchodźców! I co zrobili?” – pytał dramatycznie Tuska na konferencji.

Otóż właśnie: politycy tacy jak Tusk oraz, jak należy przypuszczać inni, jeszcze lepiej poinformowani przez służby analityczno-wywiadowcze byli w pełni świadomi nie tylko tego, że wojna nastąpi, ale również świadomi jej tragicznych skutków. Byli świadomi i co zrobili, aby zapobiec tragedii Ukrainy? Co zrobiła ONZ, powołana do zażegnywania tego rodzaju konfliktów? Nic. Cynicznie czekali.

A ja bardzo, bardzo chciałbym mieć pewność, że tej niewyobrażalnej tragedii nie można było uniknąć.

POPiS bis?

Nie milkną komentarze po 3-cio majowym wystąpieniu  Donalda Tuska na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie był gościem uczelni oraz miesięcznika „Liberté!”. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że wystąpieniem tym Tusk rozpoczął swoją kampanię wyborczą na urząd Prezydenta RP. Wystąpienie Przewodniczącego Rady Europejskiej było bardzo starannie przemyślane. Tusk, werbalnie i behawioralnie zdystansował się od partii politycznych i komitetów wyborczych zawiązanych w związku z wyborami do Parlamentu Europejskiego. Nie przytulił nawet Platformy Obywatelskiej. Żadnej partii przy tym nie skrytykował ani nie pochwalił. Nut krytyki można się było dopatrzeć tylko pod ogólnym adresem tych, którzy „na co dzień obchodzą Konstytucję”. Jak przystało na przyszłą głowę państwa i prezydenta wszystkich Polaków przedstawił się Tusk jako gorący orędownik zgody ponad podziałami. W swoim wystąpieniu zawarł adresy zarówno do wyborców PiS, PO jak i PSL.  Tusk nie zawahał się również sięgnąć do lewicowych akcentów, zaprzęgając do swojego wyborczego rydwanu byłego zadeklarowanego trockistę, a na starość socjalistę – zmarłego niedawno profesora Karola Modzelewskiego.

Nie mogła ujść uwagi cała fraza o misji Unii Europejskiej obrony cywilizacji euro-atlantyckiej i jej historycznego dorobku, a w tym, kontekście o bezalternatywności dla sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. I tutaj zasadnicza uwaga krytyczna. Kto jak kto, ale Przewodniczący Unii Europejskiej powinien być świadomy dwóch kwestii. Pierwsza to ta, że wspólnie z kimś można bronić czegoś tylko wtedy, gdy ten ktoś również uzna to za swoją misję. Czy Stany Zjednoczone pod przywództwem Donalda Trumpa również za swój priorytet stawiają sobie ochronę cywilizacji europejskiej? Póki co ich priorytetem jest stawiani zasieków na granicy – co z kulturą i tradycją Europy ma wspólnego niewiele. To znaczy ma coś wspólnego, ale raczej z najczarniejszymi kartami europejskiej historii. Drugą kwestią, która wymagała zauważenia przez Przewodniczącego Tuska to rzeczywiste intencje Trumpa w stosunku do samej Unii. Słowne deklaracje są ważne, ale ważniejsze są czyny. Trudno uznać, że Tusk nie wiedział o wrogich względem Unii działaniach przyjaciela Trumpa i jednego z głównych sponsorów jego kampanii wyborczej – Roberta Merciera. Opinie o tym, że działania Merciera i jego spółek w Wielkiej Brytanii wspierające Brexit przez manipulowanie opinią publiczną zadecydowały o wynikach brytyjskiego referendum są coraz powszechniejsze. Słusznie podnosząc kwestię potencjalnych zagrożeń dla człowieka jakie niesie ze sobą sztuczna inteligencja Tusk odwołał się do eksperymentów chińskich, chociaż pod nosem niemal, bo tylko przez Kanał La Manche, miał europejski przykład szkody, jaką europejskiej doktrynie społeczeństwa obywatelskiego i demokracji parlamentarnej wyrządził import sztucznej inteligencji z USA. Trudno też nie dostrzec entuzjazmu, z jakim Trump zapałał do polskiej (sic!) idei „międzymorza”, obiektywnie skierowanej przeciwko jedności Unii Europejskiej. Podobnych przykładów realpolitik Trumpa względem Unii można mnożyć.

Można więc było oczekiwać, że w wystąpieniu Przewodniczącego Rady Europejskiej znajdzie się apel do USA o wspólny front. Nic z tych rzeczy. Zamiast tego wiernopoddańcza, jednostronna deklaracja pod adresem Trumpa, którą nie można inaczej odbierać jak zapewnienie, że Donald Tusk, jako Prezydent Polski, równie dobrze dbać będzie o stosunki z USA jak rząd PiS i pisowski Prezydent.

Wskazując na ekologię (trywializacja tego problemu do kwestii smogu to inna sprawa) i sztuczną inteligencję jako najważniejsze wyzwania, Donald Tusk nie odniósł się do zagrożeń jakie polskiemu społeczeństwu obywatelskiemu niesie postępująca klerykalizacja Polski, bezprzykładne i antykonstytucyjne przekształcanie naszego państwa w państwo wyznaniowe. Kaczyński, którego wizja, że „każdy będzie musiał zaakceptować chrześcijaństwo” wprawiła niedawno w osłupienie światową, postępową opinię publiczną, niemal nazajutrz po wystąpieniu Tuska zagrzmiał, że „ kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”. Zwracam uwagę: na Kościół, nie na wiarę katolicką. Na szczęście kwestia relacji państwo – kościół zaistniała podczas wydarzenia „wykład Tuska na Uniwersytecie”, a to za sprawą poprzedzającego ten wykład wystąpienia redaktora naczelnego „Liberté!”, Leszka Jażdżewskiego. Katoprawica zawyła po tym wystąpieniu, określając je jako „obrzydliwe”, będące przykładem „języka nienawiści”. Pospiesznie do tej opinii dołączył przewodniczący PO Schetyna. Chociaż sam Donald Tusk nie odniósł się do pre-wykładu Jażdżewskiego osobiście, to kropkę nad i postawiła Gazeta Wyborcza odcinając się od naczelnego „Liberté!”. Niewątpliwie Schetyna i Wyborcza wyrazili niewypowiedziane w trakcie wykładu, stanowisko Donalda Tuska .

Jestem świeżo po lekturze wstrząsającego eseju „Sodoma – hipokryzja i władza w Watykanie” Frederica Martela. Autor jest prawnikiem, politologiem, filozofem, socjologiem, nauczycielem akademickim, dziennikarzem i pisarzem. Jest doktorem nauk społecznych, dyplomatą, autorem wielu książek tłumaczonych na wiele języków świata. Jest poważnym, wiarygodnym autorem. Ta książka wstrząsa nie tylko ujawnionymi faktami, ale również starannością dowodową, rzetelnością pisarza śledczego. Redaktor Jażdżewski otóż w swoim słowie wstępnym ani na jotę nie wystąpił poza fakty zebrane, ujawnione i opisane przez Martela. Fakty ze wszech miar obrzydliwe, ale do bólu prawdziwe. I chwała za to Jażdżewskiemu. Reakcja jednak polskich polityków na jego „support” musi natomiast napawać poważnymi obawami. „Sodoma” jest w istocie historią polityczną Watykanu XX i XXI wieku, opowieścią o mrocznych stronach papiestwa, o jego hipokryzji na tle homoseksualizmu, o ukrywaniu przestępstw i przestępców seksualnych – księży wszelkiej pozycji w hierarchii, o politycznym i fizycznym zwalczania księży – zwolenników teologii wyzwolenia w Ameryce Łacińskiej i o zajadłej walce Watykanu o zakaz stosowania prezerwatyw w okresie pandemii AIDS na świecie. Nie pora tu na recenzję tej książki. Jednakże, gdy na mapę działań Watykanu na arenie międzynarodowej opisanej przez Martela, zwłaszcza w okresie pontyfikatu Jana Pawła II, nałożyć działania polskich władz i polskich, prawicowych polityków, nie sposób nie dojść do wniosku, że Polska, zwłaszcza pod rządami PO i PiS ściśle i gorliwie realizowała społeczną doktrynę Watykanu, powszechnie uznaną dziś za wsteczną, anachroniczną i przynoszącą Kościołowi na świecie niepowetowane straty. To właśnie dzięki tej książce zrozumiałem między innymi sens wizyty, uznanej wówczas za wielce kontrowersyjną przez część polskiej opinii publicznej, jaką byłemu dyktatorowi Chile – Pinochetowi złożyli w Londynie w 1999r. czołowi politycy polskiej prawicy. Wszak Watykan, z osobą papieża włącznie, był jedynym państwem, które legitymizowało tą dyktaturę, wspierając Pinocheta nawet po jego upadku.

Reasumując, Polska pod rządami PO i PiS to państwo bez reszty oddane realizacji ideologii i doktryny społecznej jednego państwa – Watykanu oraz doktryny politycznej i gospodarczej drugiego państwa – Stanów Zjednoczonych.  Do tych dwóch, zasadniczych dla faktycznej suwerenności Polski kwestii, Donald Tusk nie wniósł nic nowego. Powrót POPiS-u, może bez Kaczyńskiego i paru jeszcze zdyskredytowanych polityków, pod jego przywództwem jest więc całkiem możliwy. Zaprawdę, strzeżcie się tych, którym słowa wolność i suwerenność nie schodzą z ust – chciałoby się powiedzieć. Mam tylko nadzieję, że w trakcie prawdziwej już kampanii nie uniknie Donald Tusk wyczerpującej odpowiedzi na jego rozumienie suwerenności Polski w kontekście antyunijnej polityki Trumpa i artykułu 25 ust. 2 Konstytucji RP.

Każdy, byle nie Polak

Czy ktoś pamięta jazgot, jaki PiS podniósł gdy rozpoczęła się europejska dyskusja o raporcie Komisji Weneckiej na temat Polski? Główną nuta przewodnią propagandy pisowskiej była dewiza Pani Dulskiej: „Brudy należy prać we własnym domu”. Dzisiaj, gdy procedura  przedłużenia mandatu Donalda Tuska na stanowisku Przewodniczącego Rady Europejskiej dobiega końca PiS nie ma żadnych skrupułów aby kampanii przeciw  najpoważniejszemu kandydatowi na to stanowisko – Polakowi, nadać rangę międzynarodową.  Kaczyński balię z polskim praniem wylał na środku Grand-Place w Brukseli.

W mediach i stanowiskach opozycji dominuje tłumaczenie tej ofensywy jakąś osobistą animozją Kaczyńskiego do Tuska. Uważam tę tezę za błędną, a nawet niebezpieczną, gdyż jej uznawanie przesłonić może prawdziwe oblicze problemu. Wydaje mi się raczej mało prawdopodobne aby cała rządowa administracja i polityczna artyleria PiS jak jeden mąż stanęła w szeregach prywatnej wojny prezesa PiS. Moim zdaniem prawdziwe intencje Kaczyńskiego są zupełnie inne.

Kaczyński zapowiedział reformowanie Unii Europejskiej zaraz po wygraniu wyborów parlamentarnych. Obwieścił nawet, że „zlecił prawnikowi opracowanie projektu nowego Traktatu o Unii Europejskiej”. Ambicje przemodelowania Unii podług koncepcji Kaczyńskiego (jeżeli to są jego, a nie na przykład Kościoła koncepcje), prezentowane były światu konsekwentnie. Przypomnę, że osnową  tego modelu jest rozluźnienie polityczne i ekonomiczne Unii – co stoi w sprzeczności z poglądami sił politycznych decydujących dzisiaj o kształcie i kierunkach reform UE.

Kaczyński ma jednak jeden, poważny problem. Jak pisałem już wcześniej, nie może on – poprzez swoich żołnierzy jak Duda, Waszczykowski czy Szydło – w pełni rozwinąć żagle swojej unijnej kontrrewolucji na forach międzynarodowych, gdyż na przeszkodzie stoi mu osoba Przewodniczącego Rady Europejskiej, Polaka, legitymującego się również społecznym mandatem w Polsce, a który prezentuje przy tym zupełnie inną koncepcję przyszłości Unii. Celem Kaczyńskiego jest więc to, aby stanowisko Przewodniczącego objął ktokolwiek, byle nie Polak.  Tylko wówczas bez jakichkolwiek ograniczeń Kaczyński będzie mógł „w imieniu Narodu polskiego” domagać się reform Unii alla polacca.

Kaczyński bardzo dobrze wie, że kandydatura Saryiusza-Wolskiego nie ma żadnych szans. Zgłaszając ją zamierza prezes PiS ustrzelić dubleta. Z jednej strony liczy na to, że ta decyzja otworzy – wydawało by się zamkniętą już – dyskusję w gronie państw członkowskich nad alternatywnymi wobec Tuska kandydaturami. Z drugiej strony wystawienie członka PO na kontrkandydata znakomicie zamiesza i podzieli wewnętrznie największe opozycyjne ugrupowanie. Dla mnie kandydatura ta nie jest żadnym zaskoczeniem. Wszak już wystąpienie Saryiusza-Wolskiego u zarania kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego było – ku zdumieniu wielu – bardzo pro-pisowskie. Ten flirt ma więc swoją historię i nie zakończy się zapewne po rozstrzygnięciu kwestii stanowiska Przewodniczącego RE.

Znamienna dla mnie będzie reakcja państw członkowskich. Nadzieją dla Polski będzie, jeżeli pozostaną one przy kandydaturze Tuska. Będzie to znaczyło, że Europa nie skreśliła jeszcze Polski. Gdyby natomiast Przewodniczącym RE został ktoś inny, będzie to jasnym, czytelnym sygnałem, że Unia Europejska uznała Polskę za kraj i naród stracony dla idei europejskiej integracji. A wówczas zostaniemy na terenie Europy sami, z jedynym „przyjacielem” za Wielką Wodą, który przyjaźń z innymi narodami całkowicie podporządkowuje swoim i tylko swoim interesom.

Pożyjemy, zobaczymy. Ale nie zapomnimy!

Rzeźnia Polska(i)

Wielu czołowych polityków PiS sprawia wrażenie jakby miała jakieś szczególne uprzedzenie do Donalda Tuska, noszące częsta znamiona alergii na samą postać i nazwisko. Przypomnieć można  choćby dziadka w Wermachcie, uściski z Putinem, a tak w ogóle, to całe polskie zło – zdaniem PiS to przysłowiowa już „wina Tuska”.

Daleki jestem jednak o uznania, że ta kampania ma jakieś podłoże czysto personalne. PiS jest sprytny, przebiegły, często podły w swoich zachowaniach, ale nie można mu odmówić inteligencji. A średnio inteligentny polityk nigdy nie przedłoży personalnych animozji nad cele swojego ugrupowania. Bezpardonowe, konsekwentne atakowanie Tuska uznać więc należy jako element taktyki niszczenia Platformy Obywatelskiej – politycznego przeciwnika PiS. Tusk był nie tylko „głową” PO, ale i zwornikiem dla różnych wewnętrznych frakcji tego ugrupowania. Znaczenie Tuska dla PO uwidoczniło się wyraźnie po jego odejściu do Brukseli – PO utonęła w wewnętrznych sporach, z których do dzisiaj nie potrafiła się wykaraskać.

Uważni obserwatorzy polskiej sceny politycznej zwrócili uwagę na pewne oznaki ocieplenia relacji Kaczyński – Tusk zaraz po wyborach parlamentarnych. Ze strony Kaczyńskiego płynęły wówczas opinie – w kontekście ewentualnej reelekcji Tuska na kolejną kadencję Przewodniczącego Rady Europejskiej – że PiS wspierać będzie wszystkich Polaków na wysokich unijnych stanowiskach. Od niedawna sytuacja zmieniła się radykalnie. Kaczyński najpierw zapowiedział, że rząd Polski nie będzie popierał kandydatury Tuska, a kilka dni temu ogłosił wręcz, że ponowny wybór Donalda Tuska na stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej jest sprzeczny z polską racją stanu!

Nigdy dotąd żaden lider rządzącej partii w jakimkolwiek państwie europejskim nie posunął się do tak kuriozalnej deklaracji pod adresem swojego przedstawiciela we władzach Unii, a tym bardziej piastującego najwyższe w Unii stanowisko. Pomijając kwestię legitymacji przewodniczącego partii, którą w wyborach poparło niespełna 20% wyborców, do określania co jest, a co nie jest polską racją stanu, uważam, że działalność Kaczyńskiego jest w tym przypadku szczególnie szkodliwa. Podważa ona autorytet i wizerunek naszego kraju na zewnątrz, wzmagając stawiane od jakiegoś już czasu znaki zapytania nad naszą międzynarodową wiarygodnością i przewidywalnością. W interesie Polski powinno być właśnie wspieranie Tuska nie tylko przez polski rząd, ale i przez polski parlament i partie polityczne. Nie chodzi tu o to, że polski Przewodniczący mógłby coś dla Polski „załatwić”, jak prymitywnie wielu oczekuje, ale o to, że piastowanie tej funkcji przydaje państwu i krajowi międzynarodowego autorytetu. To poparcie należy się Tuskowi tym bardziej, że swoje obowiązki przewodniczącego RE w okresie dla Unii bardzo trudnym, wypełnia całkiem dobrze – w interesie Unii, a tym samym w interesie Polski.

O co więc chodzi?

Jestem przekonany, a niedaleka przyszłość zweryfikuje moje zdanie, że za tak drastyczną opinią Kaczyńskiego nie stoją względy personalne ani też zamiar dalszego osłabiania Platformy (jej nawet Tusk już nie pomoże). Przyczyny są głębsze. PiS nigdy nie skrywał swego krytycyzmu względem obecnej Unii. Urzędnik unijny był tolerowany, gdy sypał groszem, a piętnowany jako „unijny biurokrata”, gdy chciał sprawdzić, czy ten grosz wydawany jest zgodnie z celami i zasadami Unii. Ale to był argument na pokaz, dla „ciemnego ludu”. Kaczyński ma w zamiarze przeprowadzenie głębokiej reformy Unii (jakby kabaretowo to nie zabrzmiało zapowiedział już przygotowywanie nowego unijnego traktatu) w kierunku luźnej federacji państw narodowych, z faktyczną polityczną stolicą nie w Brukseli a w Watykanie. Tylko osoba Polaka – Przewodniczącego Rady Europejskiej stoi na przeszkodzie, aby niszcząca Unię Europejską kampania PiS nabrała rozmachu i rozpędu tak w kraju jak i za granicą.  To już jest groźne nie tylko dla Polski, ale i dla Europy.

Właściwie mógłbym na tym zakończyć, ale trudno jest mi oprzeć się uczuciu z gatunku schadenfreude. Było otóż tak, że gdy dobiegała końca moja kadencja członka Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, naiwnie zrodziła się we mnie myśl, że premierowi polskiego rządu, który niegdyś rekomendował Radzie Europejskiej moją osobę na pierwszego polskiego członka Trybunału, winien jestem jakiś rodzaj sprawozdania, relacji z tej pionierskiej bądź co bądź misji. Poprosiłem więc o spotkanie z urzędującym premierem Donaldem Tuskiem. Chciałem oczywiście przy okazji wysondować moje szanse na przedłużenie mandatu, ale też świadomy byłem, że są one raczej nikłe. W efekcie wielokrotnego pukania do drzwi gabinetu premiera otrzymałem oficjalne pismo stwierdzające, że takie spotkanie nie może dojść do skutku. Pan premier nie znalazł 10 minut na spotkanie z Polakiem piastującym wówczas najwyższe stanowisko w instytucjach Unii Europejskiej. Trudno. Jednakże pomimo tego doświadczenia postanowiłem przystąpić do formalnego postępowania, które miało polskiego kandydata na kolejną kadencję wyłonić. Któregoś dnia pracownicy mojego gabinetu poinformowali mnie, że właśnie na stronie MSZ ukazało się ogłoszenie o takim postępowaniu. Termin na złożenie dokumentów – 7 dni kalendarzowych. Dla kogoś, kto wcześniej nie znał warunków, dotrzymanie takiego terminu było bez wątpienia wyzwaniem. Ja jednak wszystkie dokumenty miałem skompletowane, wysłałem je więc do MSZ. I co? I nic. Jak kamień w wodę. Nie tylko nie mogłem uzyskać informacji o toczącym się postępowaniu, ale też w ogóle, pomimo wielu monitów, nie poinformowano mnie, urzędującego członka Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, o jego oficjalnym rozstrzygnięciu. Dowiedziałem się o nim via Rada Europejska, która przesłała do Trybunału specjalny komunikat w tej sprawie. Nie zwrócono mi nawet dokumentów, tak jakby mnie w ogóle nie było. Rządząca Platforma pokazała, że funkcjonowanie Unii, funkcjonowanie Trybunału nic a nic jej nie obchodzi. Liczy się tylko stanowisko dla swojego. Dlatego dla mnie różnica w formacie, w klasie sprawowania władzy publicznej pomiędzy PiS a PO jest w istocie niewielka. W końcu trudno się dziwić: wszak to jedna rodzina.