Komisarz Wojciechowski

W trakcie wczorajszych obrad Sejmu rządząca koalicja chłostała PiS i satelitów po nogach rózgą „pisowski komisarz UE – Janusz Wojciechowski”. Nawet sam wicepremier, szef PSL przejechał się po unijnym komisarzu jak po łysej kobyle wytykając przy tym PiS, że to właśnie Wojciechowski jest twarzą unijnej polityki rolnej, ergo – to pośrednio PiS winny jest obecnej sytuacji rolników.

Daleki jestem od oceny pracy komisarza Wojciechowskiego poza uwagą, że jakoś mało był widoczny w mediach publicznych jako reprezentant Komisji Europejskiej, częściej jako paprotka przy pisowskich kampaniach politycznych. Ale podnoszę temat Wojciechowskiego z innego, bardzo moim zdaniem ważnego powodu. Rządząca koalicja i cały „antypisowski” świat zarzucają Wojciechowskiemu, że niedostatecznie bronił interesów polskich rolników. Nie bronił, bo nie takiego zadania podjął się przyjmując tekę unijnego komisarza ds. rolnictwa. Jakoś nie dociera to do olbrzymiej większości Polaków, że osoba powoływana na stanowisko decyzyjne w Unii Europejskiej (Komisarz, Sędzia Europejskiego Trybunału Konstytucyjnego, członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego itp.) przed objęciem funkcji składa uroczyste, publiczne ślubowanie, że wypełniając swoje obowiązki nie będzie kierował się żadnymi wytycznymi żadnego europejskiego rządu ani partii politycznej i nie będzie ubiegał się o takie wytyczne. Będzie natomiast kierować się wyłącznie interesem Unii Europejskiej.

Niestety, w polskim rozumieniu polskiego członkostwa w Unii, zarówno po stronie PiS,. Jak i KO, PSL czy Lewicy, głęboko zakorzenione jest przekonanie, że osoba, którą Polska proponuje do objęcia takiego urzędu będzie NASZYM człowiekiem i będzie ekspozyturą w Unii Europejskiej NASZYCH interesów. W ogóle nie dociera do polskich polityków ten fakt, że desygnowanie kandydata na wysokie unijne stanowisko jest polskim, osobowym  wkładem do Unii Europejskiej, konkretnie w tym przypadku do administracji Unii Europejskiej.

Niestety, wczorajsze sejmowe wystąpienia polityków rządzącej koalicji są niebezpiecznym sygnałem, że ona również nie uznaje tego, że zgłaszając kogokolwiek na unijne stanowisko wystawia taką osobę poza obszar spraw wewnętrznych Polski, że dalej skłonna jest oczekiwać od Polaków piastujących decyzyjne stanowiska w Unii „obrony naszych interesów”. To przecież nic innego, jak przyłączanie się do tych, którzy z Unii wyszarpać chcą jak najwięcej bez względu na konsekwencje dla samej Unii. Bardzo źle wróży to przyszłości Polski w Unii, pozycji Polski jako współtwórcy (Unia wciąż się tworzy) tego wspaniałego niegdyś projektu, który szczególnie dzisiaj, przechodząc głęboki, wielopostaciowy kryzys wymaga myślenia kategoriami wspólnoty europejskiej właśnie a nie tylko kategoriami własnych, narodowych interesów.

Niestety, takie wsobne rozumienie polskiego członkostwa w Unii właściwe jest nie tylko polskim elitom politycznym, ale znacznej części polskiego społeczeństwa. W okresie polskiego dotychczasowego członkostwa w Unii żaden polski rząd nie podjął żadnej kampanii, aby to myślenie zmienić, aby mówią krótko sprawę postawić na nogi.

Powracając do komisarza Wojciechowskiego. Wypełniając swoje obowiązki kierował się on zapewne politycznymi decyzjami Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej. To, że polityczna decyzja o otwarciu na oścież rynku UE dla towarów rolno-spożywczych z Ukrainy była rujnująca dla Wspólnej Polityki Rolnej Unii i rujnująca dla unijnych producentów dla komisarza d.s. rolnictwa powinno być sprawą oczywistą od samego początku. Jedyne co w tej sytuacji mógł dwa lata temu uczynić komisarz Wojciechowski to ustąpić ze stanowiska. Nie uczynił tego. Dlaczego? – dobre pytanie.

Rolnicy blokują i wk….ją innych

Polscy (i nie tylko) rolnicy są zdeterminowani w proteście przeciwko sytuacji w rolnictwie, jaką spowodowała decyzja Komisji Europejskiej o zwolnieniu z cła wwozowego towarów z Ukrainy. Protest rolników uważam za więcej niż uzasadniony. Swoją decyzją Komisja Europejska praktycznie zlikwidowała jeden z filarów Unii Europejskiej jaką była jej Wspólna Polityka Rolna. WSP to bardzo ważny, wrażliwy i złożony system wpierania unijnego rolnictwa. Z około 196 mld Euro unijnego budżetu około 104 mld EUR wydawane jest na ten cel. Wspólna polityka rolna to nie tylko wolumen wydatków, ale bardzo złożony system dopłat, kwot produkcyjnych i zasad obrotu artykułami rolnymi. Otwarcie szerokich bram europejskiego rynku rolnego dla towarów produkowanych na terenie Ukrainy, bez żadnych limitów ilościowych, bez żadnej kontroli przestrzegania standardów i norm fitosanitarnych spowodowało masowy napływ do Unii Europejskiej bardzo tanich i o niskiej jakości ukraińskich produktów rolnych. Musiało to zatrząść europejskim rynkiem rolnym, stawiając pod znakiem zapytania opłacalność produkcji wielu producentów wielu rodzajów rolnych produktów. Nie chodzi bowiem tylko o zboże, ale praktycznie o wszystkie towary, jakie produkuje się na Ukrainie. Piszę „na Ukrainie”, gdyż jak się okazuje głównymi producentami nie są tam firmy ukraińskie, ale zarejestrowane na Ukrainie olbrzymie koncerny rolno-spożywcze, głównie brytyjskie bądź amerykańskie które w okresie wojny na gwałt szukają zbytu na swoje towary. Dlaczego Komisja Europejska zdecydowała się na taki drastyczny krok wymierzony w europejskich rolników – to temat na osobne opowiadanie. Jedną z twarzy tej decyzji jest unijny komisarz d.s. rolnictwa, Janusz Wojciechowski (PiS). Ciekawe, czy i jak rolnicy odwdzięczą się za tą decyzję w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Póki co polscy rolnicy się buntują, protestują i blokują co się da. Rozumiejąc ich sytuację, podziwiając ich determinację nie mogę jednak zgodzić się z formą tego protestu. Wiozłem otóż niedawno pacjenta na umówione wiele miesięcy temu konsultacje z wybitnym lekarzem, specjalistą. Wjazd na autostradę zablokowany. Oczywiście blokadzie asystuje policyjny radiowóz. Policjanci jednak bezradnie rozkładają ręce.  – Wojewoda wydał zgodę na tą demonstrację i taką jej formę i my nie możemy nic zrobić. I tutaj jest pierwszy, ważny moment: wydawanie zezwoleń przez wojewodę. Rolnicy mają prawo do protestów, ale dlaczego wojewoda nie dba o prawa innych obywateli?

Niezależnie od wymagań w stosunku do organizatorów wojewoda powinien zlecić policji przygotowanie i oznaczenie objazdów miejsc blokady. W przypadku poważnej kolizji drogowej lub innego, niespodziewanego zdarzenia policja bardzo szybko takie objazdy organizuje. Blokady rolnicze zapowiadane były z wyprzedzeniem, było więc dużo czasu na przygotowanie takich rozwiązań.  Niestety, nikomu chyba nie wpadło to do głowy. Albo wpadło,  ale tylko na krótką chwilę…

Rolnicy zrobili sobie z innych obywateli zakładników swoich żądań. „Zrealizujcie nasze postulaty, albo dalej znęcać się będziemy nad wszystkimi tymi, dla których transport jest sprawą być albo nie być dla ich zdrowia, ich działalności gospodarczej”. To bardzo głupia moim zdaniem polityka. Produkuje ona rzesze „wdzięcznych Polaków” za uniemożliwienie im realizacji często bardzo dla nich ważnych przedsięwzięć, Czym innym jest strajk na przykład personelu lotnisk, również skutkujący na ogół poważnymi utrudnieniami dla pasażerów. W tym bowiem przypadku strajkujący protestują przeciw pracodawcy, godząc w jego podstawowe interesy ekonomiczne. Polscy rolnicy nie protestują przeciwko pracodawcy, ale przeciwko decyzjom lub brakowi decyzji władz publicznych. Powinni więc stosować takie formy, aby do swojego protestu pozyskiwać jak najwięcej obywateli, a nie zrażać ich do siebie.

Jutro znowu wyruszyć miałem samochodem w drogę. Nie na zakupy, nie do kina, ale w ważnych sprawach zdrowotnych. Chcę sprawdzić, gdzie będą blokady. Najbardziej wiarygodną stroną jest oczywiście strona dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Informacja jest, tabela jest, i co w niej? Ano to: „Trasa zgromadzenia przebiegać będzie; Wschodnia obwodnica Wrocławia (rodno OSP Kiełczówek- rondo Ks. J. Popiełuszki – rondo Ułańskiego w Łanach – rondo w Siechnicach (wszystkie pasy ruchu w obu kierunkach, całkowita blokada rond od godz. 05:00 do godz. 23:59”.

Rzut oka na mapę wyjaśnia co to oznacza. Mieszkańcy wsi po wschodniej stronie obwodnicy, praktycznie całej gminy Czernica (Kamieniec Wrocławski, Gajków, Jeszkowice,  Czernica, Dobrzykowice, Nadolice Wielkie i Małe, Chrząstawa Wielka i Mała CAŁKOWICIE  odcięci zostaną od Wrocławia.

Brawo Panie Wojewodo! Dziękujemy za troskę o nas! Nie zapomnimy!

Świat wielobiegunowy czyli jaki?

Wystąpienie przygotowane na prośbę organizatorów konferencji: „Narodziny wielobiegunowego świata. Konfrontacja czy porozumienie” jaka miała odbyć się w Warszawie 26 listopada 2023 r., a która to konferencja została właśnie odwołana z powodu wycofania się sponsora. No cóż – los lewicy w kapitalizmie.

Próbując w najprostszy sposób odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule konferencji odpowiem wprost: gdybym miał obstawiać: konfrontacja czy porozumienie postawiłbym na konfrontację. Dlaczego? Otóż dlatego, że do porozumienie potrzebna jest wola minimum dwóch stron – do konfrontacji zaś wystarczy wola tylko jednej strony. Dopóki więc główny gracz ekonomiczny i finansowy świata: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej kultywować i eksportować będą ideologię neoliberalną, dopóki hołdować będą tezie ogłoszonej swego czasu przez Miltona Friedmana – guru tej ideologii mówiącej, że kryzysy, te rzeczywiste lub te postrzegane są najlepszą drogą do rozpowszechniania i wprowadzania w życie idei neoliberalnych, dopóty skazani będziemy na niekończące się pasmo konfliktów wybuchających w różnych częściach świata.

O globalizacji napisano już setki, a może i tysiące książek. Najważniejszą, ogólnie podzielaną tezą w nich zawartą jest ta, że globalizacja to już czas przeszły. Nic bardziej mylnego. Nie możemy bowiem zapominać, że prócz globalizacji w sensie gospodarczym przebiega i raczej jest trudno odwracalny proces globalizacji w sensie społecznym. Mam na myśli topnienie przeszkód w komunikowaniu się pomiędzy ludźmi różnych kultur i ras, łatwe rozpowszechnianie się idei i faków, standardów myślenia i zachowania. Tą globalizację trudno będzie powstrzymać – chociaż nie jest to niemożliwe.

Za początek końca globalizacji gospodarczej uznaje się rok 2009, w którym dowodnie okazało się, że świat neoliberalny nie jest w stanie metodami pokojowymi uporać się ze skutkami powszechnego kryzysu zapoczątkowanego upadkiem banku Lehman Brothers, a spowodowanego fałszywą z gruntu lecz radośnie przez finansjerę światową doktryną Alana Greenspana, wieloletniego szefa FED o rozwoju gospodarczym drogą powszechnego zadłużania się. Recesja w Stanach problemy ze spłacaniem długów, a nade wszystko eksplozja gospodarcza ChRL, któremu to państwu przypisano w ramach globalizacji rolę jedynie wykonawcy i dostarczyciela surowców spowodowały, że idea globalnej gospodarki według tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego się wyczerpała. I pojawiło się zasadnicze pytanie: co dalej? Szukający alternatywy dla nowego, opartego na kapitalistycznych zasadach systemu gospodarczego POWRÓCILI do idei systemu wielobiegunowego, czyli takiego, w którym gospodarka światowa zorganizowana jest w kilku klastrach, w każdym z których jedno państwo odgrywa dominującą, przywódczą rolę. Piszę „powrócili” gdyż idea ta jest dosyć stara. Tutaj pozwolę sobie nie podzielić poglądu dr. Szafarza, który w swoim znakomitym eseju „Narodziny świata wielobiegunowego” postawił tezę, że system kolonialny był systemem właśnie wielobiegunowym. Być może tak to wygląda z naszej perspektywy, ale w czasach kolonialnych wszyscy kolonizatorzy działali według tych samych zasad wywodzonych z „naturalnego” prawa białego człowieka do dysponowania życiem i dobrami naturalnymi innych, „kolorowych” narodów. Można więc śmiało utrzymywać, że czasy kolonializmu były czasami gospodarczego świata jednobiegunowego. Powracam do kwestii kolonializmu, gdyż bez jej zrozumienia nie można zrozumieć współczesnych tendencji i prób reaktywowania systemu wielobiegunowego. Dla nas – Polaków – kwestia kolonializmu jest trochę jak bajka z nie z tego świata. Swoją epokę quasi kolonizacji Ukrainy wstydliwie przemilczamy, wypieramy, a kolonizacja Afryki, Ameryki czy Australii kojarzy nam się z „Murzynkiem Bambo co w Afryce mieszka” Old Shattherhandem , a co najwyżej z filmową postacią Kuta Kinte. Tymczasem organizacja państw regionu Morza Karaibskiego CARICOM podejmuje akcję procesowania się z byłymi kolonizatorami o odszkodowania za okres ich panowania. Trzeba wiedzieć, że na Karaiby sprowadzono 10 razy więcej niewolników niż do Ameryki Północnej.  Oszacowana przez CARICOM suma odszkodowań to około 18 bilionów dolarów. Główne roszczenia adresowane są do Wielkiej Brytanii, gdyż jej obywatele byli w zdecydowanej większości właścicielami plantacji na Karaibach. Wprawdzie Wielka Brytania zniosła niewolnictwo w 1834 r i nawet wypłaciła za nie olbrzymie odszkodowania, ale wypłaciła je nie krajom byłych niewolników, ale ich brytyjskim właścicielom. Bardzo wiele rodzin brytyjskich (między innymi rodzina obecnego ministra spraw zagranicznych, byłego premiera, Lorda Camerona) dorobiło się na Karaibach olbrzymich majątków i stanowili oni i stanowią nadal jądro brytyjskiej klasy próżniaczej. Suma wypłaconych odszkodowań była tak wielka, że rząd Wielkiej Brytanii zaciągnąć musiał olbrzymi kredyt bakowy, którego ostatnią ratę spłacił dopiero w 2015 r. W państwach post kolonialnych pamięć o czasach i krzywdach okresu niewolnictwa jest wciąż żywa pomimo nachalnej propagandy, że „wprawdzie było niewolnictwo, ale wprowadziliśmy tam cywilizację” i z pewnością mieć będzie wpływ na wybór dróg rozwoju tych krajów w perspektywie świata wielobiegunowego..

Ale właśnie w XVII wieku powstał w Londynie ruch intelektualny tzw. Lewellerów (wyrównywaczy). Był to ruch bez wątpienia postępowy w kwestiach społecznych i w dzisiejszych czasach jego członków niewątpliwie wyzwano by od „komuchów”. W kwestiach gospodarczych oferował zaś ten ruch model światowej gospodarki wielobiegunowej właśnie, czyli klastrów tworzonych przez bogate państwo-lidera, oczywiście państwo demokratyczne i grupę państw satelickich (Leviatanów), w którym społecznie akceptowana jest zasada: porządek w zamian za ograniczenie demokracji i praw. Odnotować przy tym należy dwie kwestie. Pierwsza to ta, że Levellerzy skończyli marnie – zostali spacyfikowani przez wojska Cromwella. Druga to ta, że jak widać na ich przykładzie idee są wiecznie żywe, i że dotyczy to również innych idei, pączkujących niegdyś na Wyspach –  na przykład idei socjalistycznej.

Po okresie kolonializmu podejmowane były jeszcze inne próby globalizacji światowych relacji gospodarczych. Pamiętamy przecież treść pieśni, której fragment brzmi: „gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. Próbą globalizacji było również słynne porozumienie z Bretton Woods.

We współczesnej dobie ruch ku systemowi wielobiegunowemu rozpoczął się od organizacji BRICS. Proces ten uzyskał nową, nadzwyczajną dynamikę na skutek wojny na Ukrainie. Nikt chyba nie ma już wątpliwości, że konflikt zbrojny Rosja – Ukraina z 2022 r. przekształcił się (został przekształcony?) w militarną konfrontację USA i ich satelitów z tworzącym się nowym porządkiem opartym na idei systemu wielobiegunowego. Trudno przewidzieć jaki będzie finał tej konfrontacji – jednak dynamika rozwoju alternatywy dla amerykańskiego miru zastanawia i skłania wielu analityków do tezy, że pod tym względem powrotu do sytuacji wyjściowej już nie ma. Haniebna teza  Borella o kwitnących ogrodach i dżungli  jeszcze bardziej ten proces przyspieszyła. A więc co nas czeka? Świat wielobiegunowy. Ale co to oznacza w praktyce?

Na razie zapowiada się system dwubiegunowy: Euro-Ameryka vs „sojusz suwerennych państw”. Czy przekształci się on w system wielobiegunowy? Czas pokaże, przy czym wiele tu może zależeć od Europy. Najważniejsze jednak pytanie jest następujące: czy układ wielobiegunowy będzie kolejną odsłoną, kolejną wersją kapitalizmu,  jakąś nową formą relacji pomiędzy człowiekiem, pracą i kapitałem, jakimś mitycznym kapitalizmem z ludzką twarzą?  Czy w układach wielobiegunowych wytworzą się warunki do rozwoju współczesnej, postępowej myśli socjalistycznej, czy też wręcz przeciwnie – za cenę sprawczości systemu zapłacimy demokracją obywatelską? Czy w systemie wielobiegunowym znajdzie się miejsce dla utopistów?

Jeżeli system wielobiegunowy ma być „nowym kapitalizmem”, to okazać się może, że będzie on bardziej konfliktotwórczy niż obecny.

Postulaty postępowych ekonomistów są znane. Odejść należy od mierzenia wzrostu gospodarczego wskaźnikiem PKB na rzecz całego systemu mierników jakości życia. Aby tak się stało państwo musi odzyskać kontrolę nad gospodarką i systemem finansowym, tak, aby podporządkować je nie celowi maksymalizacji zysku, czytaj: zaspokajania żądzy posiadania, nie bezrefleksyjnemu mnożeniu potrzeb człowieka lecz celowi jakim jest zaspokajanie podstawowych potrzeb członków wspólnoty jakimi są: praca, ochrona zdrowia, edukacja, dach nad głową, kultura – wszystko na najwyższym możliwym poziomie. Czy wreszcie system wielobiegunowy będzie kompromisem pomiędzy skutecznością, sprawnością a demokracją obywatelską, czyli innymi słowy usankcjonuje taki lub inny model autokracji??.

Pewne są dwie okoliczności. Pierwsza to ta, że tworzący się system tzw. „suwerennych państw” spaja zdecydowana wola odrzucenia amerykańskiego dolara w rozliczeniach międzynarodowych i wyzwolenia się tym samym spod politycznego i finansowego dyktatu USA. Druga okoliczność to wola wyswobodzenia się spod dyktatu międzynarodowych instytucji finansowych i dyktatu dużych międzynarodowych korporacji wzmacniając tym samym tendencje nacjonalistyczne. Reszta osnuta jest mgłą. Pewnym jest też to, że system najpierw dwubiegunowy, a później wielobiegunowy wywróci całą dotychczasową strukturę instytucji międzynarodowych zajmujących się sądownictwem i  arbitrażem, ubezpieczeniami i innymi aspektami koegzystencji państw. W miejsce instytucji starych powstawać będą nowe. Ale czy stare problemy znikną?

W swoim świetnym artykule „Contemporary social and political mega-crisis and the goals of economics” prof. Kołodko idąc za wieloma innymi publicystami przytacza powody tego, że „kapitalizm (współczesny, czyli neoliberalny -JU) źle funkcjonuje”. Są nimi: brak uczciwej konkurencji, złe regulacje, korupcja polityków, oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców, chciwość jako cnota, samoobsługa elit biznesowych i finansowych, napędzanie konsumpcjonizmu, różne usługi online, manipulowanie opinią publiczną przez skorumpowane media, cynizm elit politycznych. Pięknie, trafnie.  Ale czy system wielobiegunowy ustrzeże społeczeństwa od takich patologii?

Jest wielce prawdopodobne wreszcie, że system wielobiegunowy wymagać będzie finansowej i gospodarczej koordynacji wewnątrz każdego „bieguna”. Czy czeka więc nas seria mini-globalizacji?

I wreszcie pytanie dla społecznej i politycznej lewicy najważniejsze: co system wielobiegunowy oznacza dla lewicy? Ile w nowym systemie gospodarczym i politycznym świata będzie kapitalizmu a ile socjalizmu? Czy lewica przygotowana jest na te zmiany? Ten problem uznaję za niezwykle ważny, wymagający osobnego, wnikliwego namysłu i dyskusji. Na wstępie do niej rozdzielić należy lewicę na lewicę kapitalistyczną, czyli para lewicowe ruchy społeczne akceptujące ustrój kapitalistyczny, widzący swoją misję w jego „socjalizowaniu” i lewicę antykapitalistyczną, poszukującą alternatywy dla współczesnego kapitalizmu. Ta pierwsza nie będzie miała problemu z dostosowaniem się do nowych warunkach. Lewica prosocjalistyczna zaś jest moim zdaniem zupełnie nieprzygotowana na nowe czasy. Uważam, że świat wielobiegunowy może stać się szansą lewicy prosocjalistycznej na je powrót  do głównego nurtu politycznego. Ale socjalizmu nikt, ani Waszyngton, ani Moskwa ani Pekin nie poda nam na tacy.

Drugą co do wielkości grupą polityczną w Parlamencie Europejskim jest grupa Socjalistów i Demokratów. Nie słyszałem jednak o jakichś ważnych, prosocjalistycznych inicjatywach tej grupy. Jeśli nawet były takie, to nasi wybitni w niej przedstawiciele okazali się bardzo wstrzemięźliwymi w ich propagowaniu.

Unia Europejska

Idea świata wielobiegunowego, w którym Unia Europejska jest jednym z największych centrów gospodarczych świata kołacze się po głowach i publikacjach od wielu lat. Zwłaszcza żywa była w początkach XXI wieku, w czasach, gdy UE prezentowała największy potencjał gospodarczy świata i była liczącym się partnerem politycznym. Niestety to już przeszłość. Twierdzę, że Unia miała swoją historyczną szansę, lecz jej świadomie, lub nieświadomie nie wykorzystała.  Kluczem do nowego otwarcia było uregulowanie, ustanowienie trwałych, strategicznych, partnerskich zasad współpracy z Rosją.  Wizja Unii Europejskiej od Lizbony do Władywostoku była nie tylko inspirująca intelektualnie, lecz również mocno osadzona w pragmatyce sprzężenia technologicznej mocy Unii z olbrzymimi zasobami surowców naturalnych Rosji. To byłaby nowa, potężna jakość na scenie politycznej. Zabrakło jednak odwagi, zdecydowania, zdolności do strategicznego myślenia, a w końcu woli.  Nie mogę mówiąc o tych sprawach abstrahować od osobistych doświadczeń. Wydarzenia incydentalne nie powinny stanowić podstawy do uogólnień tym nie mniej dla mojego obrazu świata mają ważne znaczenie.

Pierwszy raz zetknąłem się bezpośrednio z tym problemem w 2001 r, w rozmowie z jednym z czołowych, prawicowych  polityków niemieckich (przyjaciel kanclerza Kohla), który zorientowawszy się, że znam język rosyjski w prywatnej rozmowie powiedział mi: „Wy (Polacy, JU) jesteście w bardzo dobrej sytuacji. Wy znacie ich (Rosjan) język, znacie ich kulturę. A my wszystkiego musimy się uczyć”.

Po raz drugi sprawa stosunków z Rosją dopadła mnie w Luksemburgu kiedy rozpocząłem swoja pracę jako pierwszy polski członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. Prezes Trybunału na samym początku powierzył mi zaskakującą misję poprawy relacji ETO z Rosyjskim NIK-iem. Stosunki te załamały się po tym, jak w trakcie wizyty w ETO delegacji SPRF została ona dotkliwie obrażona przez jednego z członków Trybunału, wskutek czego przerwała wizytę i zamroziła kontakty z ETO. „-Bardzo zależy nam na ponownym nawiązaniu dobrych relacji z Rosjanami” przekonywał mnie  Prezes. Za najlepszą formę naprawy tych relacji uznałem przeprowadzenie wspólnej kontroli wykorzystania środków unijnych w Rosji. Inicjatywa została bardzo dobrze, poważnie i odpowiedzialnie przyjęta przez Moskwę, całość zakończyła się wspólnym sukcesem, konferencje prasowe, uroczyste wspólne podpisanie raportu końcowego itp. Sielanka nie trwała długo. Konflikt zbrojny Rosja Gruzja położył jej definitywnie kres nie tylko relacjom Trybunału ale całej Unii z Rosją. Niby wszystko jasne, ale oto w 2015 roku znany amerykański politolog Mearsheimer w trakcie swojego słynnego wykładu na Uniwersytecie Bostońskim krytykując politykę Stanów w stosunku do Rosji przekonywał, że agresja na Gruzję była wprost odpowiedzią Rosji na zaproszenie Ukrainy i Gruzji do NATO na szczycie NATO w Bukareszcie. „Rosja dała wyraźny sygnał, że gotowa jest zdecydowanie bronić się przed ekspansją NATO. Była za słaba że by wejść na Ukrainę. Ale – twierdził Mearsheimer, jeśli USA nie zmienią swojej polityki, to Ukraina zostanie zniszczona”.

Z tą sprawą wiąże się jeszcze jedno moje doświadczenie. Otóż w trakcie przeprowadzania tej kontroli odbyłem spotkanie z przedstawicielami rosyjskich samorządów terytorialnych w jednym z miast 100 km od Moskwy. Pełna sala około 200 osób, długa rzeczowa dyskusja. Z tego spotkania z rozmów tych oficjalnych i nieoficjalnych wyszedłem z głębokim przekonaniem o bardzo silnych, proeuropejskich nastrojach wśród mieszkańców tego miasta. Wspominam o tym ilekroć mowa jest o żelbetowej kurtynie jaką zaciągnięto pomiędzy Europą a Rosją i nurtuje mnie pytanie, czy ta rosyjska proeuropejskość przetrwa czas wojny.

Jestem przekonany, że w takiej bądź innej formie współpraca pomiędzy Europą a Rosją się odrodzi. Niezbędne ku temu będą zmiany po obu stronach. Putin nigdy nie będzie partnerem dla Europy, Rosja nigdy nie zapomni roli Unii Europejskiej chociażby w  mińskim oszustwie.

Zmiany będą potrzebne, a przed nami wybory do Parlamentu Europejskiego. Wybory te zadecydują o charakterze Unii, o tym, czy za sprawą zjednoczonej, europejskiej prawicy UE zmieni się w towarzyski, luźny klub polityczny, czy też uzyska szansę powrotu na ścieżkę dalszej integracji i odbudowy swojej politycznej i gospodarczej pozycji w świecie. Dla nas, dla lewicy wiąże się to z dwoma problemami. Po pierwsze lewica wspierać powinna w wyborach ugrupowania opowiadające się za dalszą europejską integracją. Więcej – uważam, że dla przyszłości Unii sytuacja jest na tyle krytyczna, że prounijne partie polityczne powinny sformułować wspólny blok wyborczy, na przykład pod nazwą „Polska europejska”, aby, idąc za ciosem jakim było obalenie w niedawnych wyborach parlamentarnych antyunujnego referendum wprowadzić do PE jak najwięcej prounijnie zorientowanych posłów.

Ta postawa nie wyklucza innego ważnego postulatu: konieczności łączenia się europejskich sił socjalistycznych w walkę o socjalistyczną Unię Europejską. Ale to już inna historia.

Biedna Polska

Idioci z PiS (choć nie tylko), profesory, doktory, docenty wszelkiej maści przes..li Polskę. Niestety.  Historyczną szansą na mocną pozycje Polski w świecie i w Europie była rola naszego państwa i społeczeństwa jako pomostu pomiędzy bogatą kulturowo, ale biedną zasobami naturalnymi Europą, a też bogatą kulturowo lecz i bogatą we wszelkie prawie dobra naturalne Rosją. Zwracano mi na to uwagę w Luksemburgu jeszcze w roku 2000, na cztery lata przed formalnym przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Ścisłe więzi Europy z Rosją stanowiły jednak poważne zagrożenie dla dominacji nad światem źródła wszelkiego dobra, cnót i zasad moralnych, jedynie słusznego wzorca demokracji nietolerującego innych dróg rozwoju społecznego takich jak tylko przykładowo Chile socjalisty Allende, Irak, Libia, Syria, wzorca, którego prezydenci, niezależnie od koloru politycznej skóry zawsze gotowi byli do militarnej agresji dla obrony swojej światowej pozycji i nie stronili nigdy od użycia argumentu siły wobec niepokornych, czyli dla Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Dlatego zaraz po zburzeniu muru Berlińskiego USA rozpoczęły działania z jednej strony będące przejawem oczywistej presji militarnej (przesunięcie – wbrew pierwotnym uzgodnieniom – granic NATO na wschód), a z drugiej wzniecania antyrosyjskich nastrojów zarówno w krajach byłego układu Warszawskiego jak i we Francji, Wielkiej Brytanii i innych krajach UE. ZSRR przestał istnieć, ale reaganowskiej „Imperium zła” dalej zostało na wschodzie Europy. Chociaż był taki okres, gdzieś w latach 2000 – 2007, kiedy to rysowały się perspektywy rozszerzenia i pogłębienia współpracy UE z Rosją.

To, że USA nie było to w smak nie dziwi. Ale dlaczego Unia Europejska dała się zaangażować w tą antyrosyjską politykę Wuja Sama? Szerzenie antyrosyjskich nastrojów padło na szczególnie podatny grunt w Polsce. Politycy wszystkich niemal opcji zaczęli prześcigać się w swojej antyrosyjskości. Niektórzy, jak na przykład Radosław Sikorski, poddany Korony Brytyjskiej, efektywnie działali w tym kierunku zarówno w rządach PiS jak i PO. Dzisiaj i Unia Europejska i Polska (zwłaszcza Polska) znalazły się w czarnej dziurze bez wyjścia. Dzisiaj z Unii Europejskiej, jeszcze przed 20-tu laty światowego giganta politycznego i gospodarczego pozostało niewiele. Na liście przegranych toczącej się wojny na Ukrainie państw spoza terenu konfliktu Unia zdecydowanie zajmuje  „zaszczytne” drugie miejsce. Pierwsze – moim zdaniem – bezsprzecznie należy się Polsce. Unia jakoś sobie poradzi:  Borrell i Von der Layen szybko zejdą ze sceny i być może zachodni politycy wypracują jakąś nową formułę funkcjonowania Unii w Nowym Świecie. Tak, w nowym, gdyż do sytuacji sprzed 2022 r. powrotu już nie ma.  Realizując z nadzwyczajną brutalnością swoją strategię podporządkowania sobie Unii Europejskiej USA doprowadziły do wykopania pomiędzy Unią Europejską i Rosją rowu nie do przebycia w okresie najbliższych dziesięcioleci. Nie chodzi tu tylko o zmuszenie Unii Europejskiej do czynnego wojskowego zaangażowania się w konflikt. Rzecz należało przypieczętować spektakularny zniszczeniem symbolu europejsko-rosyjskiej współpracy gospodarczej czyli wysadzeniem gazociągów Nord Stream 1 i 2 .

Na terenie Europy zapodała nowa żelazna kurtyna. Zapadła ona właściwie na wschodniej granicy Polski. Wymiana towarowa pomiędzy Polska a Rosją i Białorusią istnieje w szczątkowej, ręcznie sterowanej formie, samochody z rosyjską rejestracją nie są wpuszczane na terytorium Unii itp. W ślad za rusofobicznymi politykami polskiej extraklasy ochoczo idą lokalni liderzy-idioci, którzy też chcą się wykazać i zasłużyć. Klinicznym przypadkiem jest tu decyzja dyrektorki NOSPR w Katowicach o wycofaniu z programu dorocznego Międzynarodowego Konkursu Muzycznego imienia Karola Szymanowskiego dzieł kompozytorów rosyjskich. Dyrektorka zasłaniała się zaleceniami Ministerstwa Kultury: „Wobec zbrodni wojny na Ukrainie zdecydowanie zalecamy powstrzymanie się od prezentacji dzieł kultury rosyjskiej i rosyjskich twórców”. Wybitni światowi muzycy, w tym dyrektorka Waszyngtońskiej Opery Narodowej, w geście protestu przeciwko dyskryminacji muzyki światowej sławy rosyjskich kompozytorów wycofali swoje członkostwo w jury tego Konkursu. Ale „chwała” dyrektorki NOSPR Ewa Bogusz-Moore pozostanie na wieki. Nam czekać tylko trzeba innych zakazów na przykład wspominania w szkołach i na uniwersytetach o Tablicy Mendelejewa.

Pławimy się więc w naszej antyrosyjskości nie dostrzegając tego, że nad przyszłością naszego kraju gromadzą się potężne, czarne chmury. Gospodarcze, logistyczne, polityczne i kulturowe rozejście się Unii Europejskiej i Rosji spowoduje, że Polska, jako państwo „przedmurza” zostanie w polityce międzynarodowej i gospodarczej zmarginalizowana. Będąc już skrajnie skonfliktowanymi z Unią Europejską staniemy się krajem buforowym, wręcz  „bagiennym” na wschodnich rubieżach „kwitnącego ogrodu Borrella”, w którym inwestowanie, za wyjątkiem inwestycji militarnych,  obarczone będzie wielkim ryzykiem. Będziemy potrzebni jako przedmurze właśnie, a więc teren od zniszczenia w pierwszej kolejności, karmieni przez kolejnych prezydentów USA frazesami o uznaniu dla naszej gotowości walki „za wolność naszą i waszą” za naszą antyrosyjskość, za Kościuszkę i Puławskiego i oczywiście zapewnieniami o wiecznej przyjaźni amerykańsko-polskiej. W polityce „przyjaźń” ma bardzo określony, praktyczny charakter. Ale nawet w tym ujęciu Polska nie może pochwalić się polityczną przyjaźnią z żadnym, prócz USA, krajem. Może z Saint Eskobar? Taką przyszłość dzielnie wywalczyli nam przez minione dwadzieścia lat nasi politycy. Biedna Polska.

Czwartego czerwca w Warszawie

 

Czwartego czerwca 2023 r wziąłem udział w marszu organizowanym w Warszawie przez Platformę Obywatelską. Nigdy PO nie popierałem i tylko w ostateczności głosować będę na jej kandydatów. Powodów jest sporo – od ideowych poczynając. Dla mnie ( pewnie nie tylko) PO to taki trochę bardziej ucywilizowany PiS. Może bardziej przewidywalny, z pewnością bardziej proeuropejski. Wielu błędów nie mogę jednak Platformie wybaczyć, w tym i tego, że to ta partia pierwsza zaczęła psuć Trybunał Konstytucyjny. Nie mogę również nie dostrzegać atawistycznej antylewicowości liderów tej organizacji a zwłaszcza jej obecnego wodza Donalda Tuska. Zdecydowałem się jednak pojechać do Warszawy z dwóch powodów. Po pierwsze za najważniejsze dzisiaj dla wszystkich prodemokratycznych sił w Polsce uznaję odsunięcie od władzy prawicy skupionej wokół PiS. Jeżeli nie nastąpi to w najbliższych wyborach, jeżeli PiS znowu zdobędzie władzę w Polsce to najpewniej zdobędzie ją na bardzo długi czas. Trzeba się więc mobilizować, a frekwencja na zapowiedzianym marszu z pewnością będzie wskaźnikiem prawdopodobieństwa zmiany władzy w Polsce. Być może, jak to często bywa na mniejsze zło. Dlatego postanowiłem pojechać, postanowiłem być tą kropelką, która być może będzie częścią fali, która być może z gabinetów władzy zmiecie PiS – organizację mafijną, złodziejską, prowadzącą Polskę w historyczną i cywilizacyjną przepaść. Być może… Cóż więcej mogę zrobić tym bardziej, że swój udział zapowiedzieli liderzy parlamentarnej lewicy?

Drugi powód to te, że chciałem osobiście poczuć atmosferę wydarzenia organizowanego przez PO, zobaczyć jacy ludzie wezmą w nim udział, popatrzeć na wielką politykę z perspektywy żaby. (perspektywa żaby to określenie z dziedziny fotografii, ujęcie z najniższego poziomu ku górze)

Pojechałem więc (wraz z grupą znajomych) na ten marsz. Problem zaczął się jednak od samego początku: jaki to będzie marsz? Czy będzie to marsz zwolenników Platformy Obywatelskiej czy marsz antypisowskiej opozycji? Od pierwszej medialnej zapowiedzi zorganizowania tego wydarzenia nie było to jasne i mam podstawy do spekulacji, że ta najważniejsza kwestia ewoluowała już w trakcie samej manifestacji. Oczywiście w realu nie był to żaden marsz a co najwyżej pochód i to dosyć wolny.

Kim byli uczestnicy? Powiedzieć trzeba od razu, że uczestnicy, w odróżnieniu od organizatorów, zdali egzamin na piątkę. Myślę, że aż takiej frekwencji się nie spodziewano. Jest to ważne o tyle, że sam udział w tym wydarzeniu był sporym wysiłkiem fizycznym. Ja musiałem wstać rano o czwartej piętnaście i wróciłem do domu o pierwszej piętnaście następnego dnia. A przecież ludzie przybywali z odleglejszych jeszcze miejscowości. Przeważało pokolenie wieku średniego. Nie brakowało też seniorów i młodzieży, ale wielokrotnie spotkałem się z opinią, że ludzi młodych jest zbyt mało.

Oczywiście w większości byli to zapewne partyzanci PO, chociaż symboliki PO na eksponowanych przez uczestników pochodu plakatach, plakacikach, flagach itp. było tyle co kot napłakał – a nawet mniej. Ile jednak było osób takich jak ja, którzy przybyli nie na „marsz PO” ale na marsz antypisowskiej opozycji? Tego się nie dowiemy, ale z pewnością było nas wielu. Wyróżniał się „Strajk kobiet” zarówno graficznie jak i prezentowanymi hasłami. Donald Tusk został gorąco przywitany na początku, raz, czy dwa zaintonowano skandowanie „Donald Tusk!” i to koniec. Nie zauważyłem żadnych niesionych przez uczestników haseł personalnie nawiązujących do Tuska, choć nie można wykluczyć, że takie były w tym morzu protestujących, morzu flag, transparentów, plakatów i plakacików. W nadawanych komunikatach organizacyjnych podkreślano wprawdzie, że to PO jest organizatorem pochodu, ale trudno się temu dziwić.

Rzecz najważniejsza – atmosfera pochodu. Zdecydowanie antypisowska. Lud pałał wręcz wrogością do PiS, Kaczyńskiego i wszystkiego co się z nim wiązało często nie przebierając w formie i w słowach. Ta wrogość do PiS była dominantą manifestacji. Dostrzegłem też plakacik apelujące o zjednoczenie się opozycji. Drugim mocnym akcentem wśród niesionych symboli była proeuropejskość. Jak każdy mógł zauważyć w telewizyjnych relacjach flagi Polski i Unii Europejskiej dominowały w pochodzie i nie potrafię określić, których było więcej.

Tak się złożyło, że przed rozpoczęciem pochodu „wylądowałem” w bliskiej odległości od trybuny z której przemawiali Tusk, Wałęsa i inni  oraz odkrytego autokaru, z którego dachu poseł Arłukowicz „dowodził” samym pochodem. Obok Arłukowicza dostrzegłem Czarzastego i Biedronia. Wystąpienie Tuska, owacyjnie przyjęte prze zebranych oceniam na 3+. Nie przywitał on imiennie liderów innych ugrupowań politycznych, zdawkowo nawiązywał do potrzeby konsolidacji antypisowskiej opozycji. Ktoś mógłby uznać, że to pierwsze wystąpienie miało na celu zaakcentowanie dominacji PO w opozycyjnym bloku. Wystąpienia po Tusku skomentować można tylko w ten sposób, że w żaden sposób nie zrozumieli oni wielusettysięcznego tłumu, który od półtorej godziny, w słońcu oczekiwał na rozpoczęcie pochodu. Entuzjastycznie przywitany Wałęsa zapomniał, że to uczestnicy pochodu, a nie on są najważniejsi. Potraktował nas przedmiotowo, jako pretekst do prezentacji swojego życiorysu, osiągnięć i sprytu. Zakończył swoje wystąpienie zachęcany przez zgromadzonych skandowaniem „idziemy!” „dokończysz później lub wręcz gwizdami. Żałosne tym bardziej, że następni mówcy z tych oznak zniecierpliwienia manifestantów nie wyciągnęli żadnych wniosków. Oni nie mówili do nas, lecz do kamer i mikrofonów.

Po pewnym czasie, gdy już pochód szedł przez aleje Ujazdowskie trzema potokami (jezdnia i chodniki) dostrzegłem przewodniczących Czarzastego i Biedronia przeciskających się pod prąd chodnikiem przy Parku Łazienkowskim. Pierwsza myśl, która przyszła mi wówczas do głowy to ta, że wobec wystąpienia Tuska, nie powitania ich z imienia, nazwiska i funkcji, liderzy Nowej Lewicy doszli do wniosku, że rola „ciekawostki przyrodniczej” na dachu piętrowego autokaru im nie odpowiada. Czy ta manifestacja w manifestacji była przyczyną tego, że Włodzimierz Czarzasty zabrał głos z Trybuny na placu Zamkowym? Być może było zupełnie inaczej, ale z „żabiej perspektywy” wyglądało to właśnie tak.

Udział lewicy w manifestacji organizowanej przez PO to osobny, ważny temat. Zacznę od konkluzji końcowej. Moim zdaniem lewica była największym przegranym tej imprezy. Mało tego. To lewica mogła rozstrzygnąć dylemat czy ta manifestacja to „marsz zwolenników PO” czy „Marsz antypisowskiej opozycji”. Zachowanie się Nowej Lewicy jest dla mnie niezrozumiałe. Z jednej strony liderzy ogłaszają, że wezmą udział w marszu, z drugiej zaś w ogóle nie zachęcają swoich zwolenników, aby poszli w ich ślady.

Jestem głęboko przekonany, że gdyby w pochodzie wzięła udział grupa ze trzystu, może nawet 200 osób z czerwonymi flagami, z hasłami antypisowskimi, obrony demokracji i polskiego członkostwa w UE zostaliby bardzo dobrze przyjęci przez pozostałych uczestników. Dla każdego zewnętrznego obserwatora byłoby wówczas jasne, że to protest antypisowskiej opozycji, a nie wewnętrzna sprawa PO.

Czytam czasem po lewej stronie, że ta manifestacja była wymierzona przeciwko – uwaga – pozostałym partiom i ugrupowaniom opozycyjnym, że jej celem było zdominowanie opozycji przez Donalda Tuska. Podobną narrację szerzy również prawica. Trudno się z tym zgodzić. Jeśli nawet takie były zamiary platformerskich strategów, to absencja lewicy tylko ułatwiła osiągnięcie tego celu.  O to jak ułożą się relacje w dzisiejszym obozie opozycyjnym o jego zwycięstwie w wyborach zadecydują wyniki tych wyborów, liczby zdobytych głosów i mandatów. Swoją nieobecnością w niedzielnym antypisowskim pochodzie w Warszawie Nowa Lewica głosów wyborczych sobie raczej nie przysporzyła, może nawet wręcz przeciwnie. Najbliższe notowania to pokażą.

Antypisowski pochód w Warszawie skłania do jeszcze jednej refleksji: czy możliwe są podobne manifestacje organizowane przez lewicę. Nie pięćset, ale może trzysta, lub choćby dwieście tysięcy uczestników. Tak, to jest możliwe o ile lewica zdobędzie się na programową, ustrojową alternatywę dla współczesnej Polski. Tylko wówczas, a nie powtarzając mantrę „będziemy rządzić, będziemy współrządzić, będziemy rządzić…” zdoła zapobiec długookresowemu podziałowi polskiej sceny politycznej na dwa obozy wywodzące się z jednego politycznego nurtu.

20 lat minęło…

Niestety nie mogłem skorzystać z zaproszenia SGH w Warszawie na niezwykle ciekawie zapowiadającą się konferencję  naukową „Geneza i konsekwencje traktatu o przystąpieniu Rzeczypospolitej Polskiej do Unii Europejskiej w 20. rocznicę jego podpisania”. Panele eksperckie roiły się od nazwisk wybitnych profesorów, a czołowymi politykami byli byli premierzy rządów RP: Leszek Miller , Włodzimierz Cimoszewicz i Marek Belka – osoby, które niewątpliwie przyczynili się do polskiego członkostwa w UE. Oczywiście nie tylko oni. Uważam, że słynna fotografia pokazująca moment podpisywania przez polskiego premiera Leszka Millera i ministra spraw zagranicznych Włodzimierza Cimoszewicza Traktatu Akcesyjnego powinna na stałe zdobić podręczniki polskiej historii szkół wszystkich szczebli.

Nie mogłem wziąć udziału w konferencji i w związku z tym nie było mi dane zaprezentować na niej mojej opinii na tak ważny temat. Biorąc jednakże pod uwagę formułę spotkania, udział uczestników „z sali” zapewne ograniczony by został do zadawania krótkich konkretnych pytań. Tymczasem temat wymaga głębszego nade nim pochylenia się.

Przed podpisaniem traktatu

„Geneza i konsekwencje traktatu o przystąpieniu Rzeczypospolitej Polskiej do Unii Europejskiej w 20. rocznicę jego podpisania” – samo podjęcie tego tematu w obecnej chwili już zasługuje na szacunek. Bez żadnej konferencji można w ciemno stwierdzić, że podpisanie traktatu miało dla Polski konsekwencje ogromne, wręcz historyczne. Jak głębokie, jak szerokie i – co najważniejsze – jak trwałe – to zapewne będzie przedmiotem wielu naukowych analiz. Ale, o czym mniej się mówi gdyż okazało się to z pewną historyczną zwłoką, przyjęcie w 2004 r.Polski do Unii, a wraz z nią 7 mniejszych państw Europy Środkowej oraz Cypru i Malty miało ogromne konsekwencje również dla samej Unii. I na tym głównie aspekcie chciałbym dzisiaj się skupić.

20 lat temu Unia Europejska była najsilniejszy centrum politycznym na świecie. Wypracowała swoją unikalną, progresywną misję społeczno – polityczną, reprezentowała największy potencjał gospodarczy. Unia Europejska urzekała młodych ludźmi hasłami takimi jak „Wszyscy różni – wszyscy równi”, rozwojem obywatelskiej demokracji, polityką wyrównywania dysproporcji w rozwoju cywilizacyjnym pomiędzy różnymi europejskimi regionami, internacjonalizmem, przejawiającym się nie tylko w zniesieniu granic pomiędzy państwami członkowskimi, ale również swoją polityką kulturalną promującą wspólne, ogólnoeuropejskie wartości. Jeśli dodać do tego koncentrowanie się Unii Europejskiej na pomocy najsłabszym, na tworzeniu i respektowaniu praw człowieka, na oparciu fundamentów instytucjonalnych Unii na prawie i społecznej sprawiedliwości – nie można się dziwić, że dla wielu prawicowych polityków Unia na przełomie XX i XXI wieków była organizmem społeczno-, gospodarczo- i politycznie par excellence  lewicowym.

Do takiej Unii wstępowała Polska. Z taką Unią związałem się emocjonalnie, dla przystąpienia Polski do takiej Unii pracowałem przed podpisaniem przez Premiera Millera traktatu akcesyjnego i dla umacniania takiej Unii pracowałem po nabyciu przez Polskę członkostwa również jako pierwszy polski członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego w Luksemburgu. Przy czym wypełnienie warunków wynikających z acquis communautaire nie było prostym zadaniem. Będąc wiceprezesem Najwyższej Izby Kontroli odpowiadałem między innymi za relacje Izby z Europejskim Trybunałem Obrachunkowym oraz całościowo za przygotowanie polskiego państwowego systemu kontroli zewnętrznej do europejskich standardów audytu. Spędziliśmy wiele, wiele miesięcy na analizach i dyskusjach dotyczących polskich rozwiązań i ich zgodności z tymi standardami. Finałem był pierwszy w historii NIK tzw. przegląd partnerski funkcjonowania Izby, przeprowadzony wspólnie przez przedstawicieli różnych europejskich najwyższych organów kontrolnych państw unijnych i zespół ekspertów NIK. Raport, który powstał w wyniku tego przeglądu był w sumie dla NIK pozytywny, chociaż zawierał szereg ważnych, konkretnych rekomendacji, wdrażanych później z różną sumiennością i skutkiem. Podobnie jak we wszystkich polskich państwowych instytucjach pracowaliśmy z wielkim zapałem. Tym większa więc była radość z podpisania traktatu. Na jednym z nieoficjalnych spotkań w Warszawie, na którym fetowaliśmy sukces Polski wyrwało mi się, w formie żartu oczywiście stwierdzenie następujące: „Nie cieszcie się zbytnio. My, Polacy, daliśmy radę Układowi Warszawskiemu to i z Unią sobie poradzimy”. Salwa śmiechu zebranych. Ale dzisiaj z przerażeniem obserwuję, jak ten żart sprzed 20 lat staje się rzeczywistością.

Zgliszcza

Przechodząc do sedna sprawy: z Unii Europejskiej z przełomu wieków zostały dzisiaj już tylko zgliszcza. Unia przestała być potęgą gospodarczą, nie jest też jakimś ważnym centrum światowej polityki. Unia roztrwoniła swoje wartości ideowe, jest organizmem rozsadzanym wewnętrznymi sprzecznościami, całkowicie wyzbytym z pozorów choćby politycznej suwerenności, organizmem niezdolnym do podejmowania skutecznych działań w interesie ogółu obywateli Unii. Być może nie dostrzegają tego jeszcze w pełni lokatorzy przepięknych gmachów ze stali i szkła w Brukseli, Strasburgu czy Luksemburgu, ale prędzej czy później i oni będą musieli uznać, że idea Unii Europejskiej znalazła się w śmiertelnym dla niej kryzysie. Im prędzej to się stanie, im prędzej sobie to uświadomią – tym lepiej, chociaż wielu analityków jest zdania, że powrotu do czasów świetności UE już nie ma.

Przyczyn tej obecnej kondycji Unii jest wiele. Niektóre z nich tkwią w jej fundamentach, inne w kunktatorstwie państw członkowskich, jeszcze inne w tak zwanych przyczynach  obiektywnych. Do fundamentalnych źródeł klęski Unii należy moim zdaniem podstawowa sprzeczność pomiędzy jej zasadami i praktyką. Unia chciała być światowym wzorem demokracji obywatelskiej, wzorem idei europejskiego parlamentaryzmu. Tymczasem polityczna struktura Unii przeczy tym ideałom. Naczelną władzą polityczną Unii nie jest bynajmniej Parlament Europejski wybierany w powszechnych, demokratycznych wyborach, lecz Rada Europejska – grono złożone z ministrów spraw zagranicznych państw członkowskich, a więc przedstawicieli egzekutywy. Tak naprawdę to egzekutywa właśnie kieruje Unią i dominuje nad parlamentem. W ten sposób dochodzi między innymi do takich sytuacji kiedy to na najwyższe stanowiska instytucji unijnych wybierane są, wbrew negatywnym opiniom Parlamentu, osoby znane ze swoich antyunijnych przekonań i działalności, oraz/i osoby na których ciążą zarzuty działania na szkodę interesów finansowych Unii, czy też osoby na których ciążą poważne zarzuty korupcyjne. Ta procedura nie omija samej Komisji Europejskiej, na czele której stanęła ostatnio osoba uwikłana w niewyjaśnione afery korupcyjne w niemieckim ministerstwie obrony Niemiec którym kierowała. Parlament w końcu przegłosował tą kandydaturę prawdopodobnie chcąc zakończyć kryzys, jaki nastąpił po zablokowaniu przez Polskę na poziomie Rady Europejskiej właśnie naturalnego kandydata, szefa największej unijnej grupy parlamentarnej. W ten sposób, w imię zgniłego politycznego kompromisu w Radzie, Unia zaczęła psuć się od głowy.

Antidotum na te znane bolączki Unii miała być Konstytucja Unii Europejskiej. To ona właśnie stanowić miała podstawy do dalszej integracji europejskich społeczeństw i państw. Niestety, idea Konstytucji UE została pogrzebana prze Holandię oraz przez Francję, których parlamenty odmówiły ratyfikowania tekstu europejskiej ustawy zasadniczej. Erzacem konstytucji był traktat z Lizbony, ale upadek idei konstytucji stanowił bolesny bardzo dotkliwy cios dla planów integracji Unii Europejskiej.

Polska – Unia Europejska

Relacje pomiędzy Polską a Unią Europejską przeszły w ciągu tych 20 lat znamienną metamorfozę. Z grubsza podzielić ją mogę na trzy okresy. Pierwszy, bardzo krótki, to okres euforii niemal z racji historycznego „przycumowania” Polski do Zachodniej Europy. Szybko ustąpił on nowemu okresowi, który, za polskim premierem Waldemarem Pawlakiem nazwać można okresem „dojenia brukselki”. W tym okresie najważniejsze było to ile pieniędzy trafi do Polski z unijnych programów. Naszą obecność w Unii utożsamiono z wynikiem bilansowym rozliczeń z Unią (tyle wpłaciliśmy, a tyle otrzymaliśmy). Ilość „zdobytych” środków unijnych stała się wręcz miernikiem patriotyzmu. Niestety, zapomniano, czy też zaniedbano sprawy ważniejsze, czyli pozyskiwanie społecznego poparcia dla Unii Europejskiej nie przez pryzmat pekuniarny, ale przez pryzmat wartości społecznych, politycznych i ekonomicznych Unii.

Trzecim wreszcie okresem jest trwający do dziś haniebny z punktu widzenia polskiej racji stanu i interesów Polaków okres „pisowski”, czyli okres otwartej walki Polski z Unią Europejską na wszystkich możliwych frontach. Powodem tej konfrontacji jest oparcie strategii politycznej PiS na idei państwa narodowego, odwoływanie  się do tradycyjnie skutecznej w polskim społeczeństwie bojaźni przed „obcymi”, przed ich kulturą, religią, normami społecznymi. Pojęcie suwerenności narodowej sprowadzono do idei izolacjonizmu państwowego. To nieprawda jednakże, że PiS jest przeciwny Unii Europejskiej jako takiej. Jest on zadeklarowanym wrogiem Unii opartej na wartościach wyrażonych w traktatach z Mastricht i Lizbony, gdyż taką Unię uznaje za wręcz lewacką. Miła Kaczyńskiemu i jego wyznawcom jest natomiast Unia oparta wprost i literalnie na tzw. „wartościach katolickich”, unia będąca luźną federacją państw europejskich, którym ewentualnym spoiwem będą relacje gospodarcze pomiędzy poszczególnymi państwami. Od pierwszego dnia swojej władzy PiS zapowiadał głęboką reformę Unii w tym właśnie kierunku. Jest to o tyle istotne, że bardzo pomylić mogą się zwolennicy integracji Unii Europejskiej odwołujący się do wyrażanego w sondażach wysokiego poparcia polskiego społeczeństwa dla naszego członkostwa w UE. W sondażach, których wyniki są publikowane nie stawia się jednak pytań rodzaju „czy jesteś za dalszą integracją UE?” lub wręcz: „czy popierasz wizję Unii Europejskiej Jarosława Kaczyńskiego”.

Trzeba niestety odnotować, że Polska, jeden z największych krajów Unii, położona w bardzo  wrażliwym miejscu Europy nie wykazała się w trakcie swojego 20-letniego członkostwa jakąś poważną, strategiczną inicjatywą na rzecz umacniania europejskiej wspólnoty. Nie ma takiej inicjatywy,  do której przylgnęłaby przydawka przymiotna „polska”. Polska nie wzmocniła nawet gospodarki Unii przez przyjęcie wspólnej unijnej waluty EURO. Wiele było natomiast inicjatyw nakierowanych na osłabianie Unii, w tym najważniejsza: podważanie paneuropejskiego systemu prawnego.

Nie tylko Polska

W demontażu Unii Europejskiej Polska odegrała haniebną rolę zyskując opinię amerykańskiego konia trojańskiego i niewątpliwie w historii Unii kraj nasz nie zapisze się złotymi zgłoskami. Ale nie tylko Polska powinna bić się w piersi. Problem jest w tym, że Unia Europejska nie wypracowała żadnej płaszczyzny do dyskusji strategicznych, do skutecznego kształtowania długoterminowej polityki gospodarczej, politycznej i społecznej. To trochę tak, jakby odpowiedzialni za UE politycy uznali, że twór pod nazwą Unia Europejska jest tak doskonały, że myślenie o jego ewentualnej ewolucji zakrawa na herezję.

Sygnałem alarmowym była pierwsza zagraniczna podróż nowo wybranego prezydenta USA Baracka Husseina Obamy na początku 2009 r., jaką odbył odwiedzając szereg europejskich stolic. Ominął jednak Unię Europejską nie spotykając się z jej liderami. Wywołało to w Europie niemałe zaskoczenie. Odpowiadając na pytania dziennikarzy dlaczego tak się stało Obama odparł, że z Unią Europejską nie ma o czym rozmawiać, ponieważ nie prowadzi ona żadnej polityki zagranicznej. Ta wypowiedź Obamy zrobiła wielkie wrażenie na europejskim politycznym establishmencie, jednakże wnioski, jakie on z tego wyciągnął były całkowicie błędne. Politycy pierwszej ligi europejskiej jakoś nie dostrzegli tego, że prezydent USA spotyka się z szefami rządów państw stanowiących realną siłę polityczną, z którą Stany muszą się liczyć lub z szefami rządów państw wasalnych względem USA i postanowili na kolejne wizyty sobie „zasłużyć”. Politycy ci przegapili historyczny być może moment, w którym Unii Europejskiej nadać mogli rzeczywiście światowego wymiaru politycznego i gospodarczego giganta, z którym liczyć się powinni wszyscy. Ten moment to lata 2004 – 2008, czyli lata bezpośrednio po tym, jak nowego impulsu rozwoju Unii dało dołączenie do niej 10 państw głownie z Europy Środkowej. Droga do silnej Unii Europejskiej wiodła wówczas przez… Moskwę. Hasło Unia od Lizbony do Władywostoku nie raz pojawiało się wówczas w różnego rodzaju debatach. Europa zachodnia połączona trwałym sojuszem (być może również wspólnym członkostwem?!) z Rosją, korzystająca z przestrzeni i zasobów naturalnych Rosji zostałaby największym graczem politycznym i gospodarczym  świata. Politykom unijnym zabrakło jednak i wyobraźni i odwagi. Odwagi, gdyż w takim przypadku należałoby rosyjskiemu partnerowi zrobić formalne miejsce w unijnych strukturach, a na to nie wszyscy mieli ochotę, oraz dlatego, że taki projekt nie mógł zyskać poklasku za oceanem. Ale do odważnych należy świat a do tchórzy – sromota. Z politycznych mężów stanu chyba tylko Gerhard Schröder zdawał sobie z tego sprawę promując konkretne, trwałe (do czasu terrorystycznego zamachu) więzi gospodarcze z Rosją. Unia bezpowrotnie straciła szansę okazania się przykładem dla całego świata konstruktywnego, pokojowego rozwiązywania globalnych problemów.

Ten krótki okres czterech lat szansy zamknął się w 2008 r. na szczycie NATO w Bukareszcie, na którym oficjalnie NATO pod dyktando USA zaprosiło w swoje szeregi Ukrainę i Gruzję. Towarzyszyła temu zintensyfikowana antyrosyjska polityka USA na terenie tych państw. Unia Europejska nie potrafiła się jej przeciwstawić i dzisiaj odczuwa tego poważne konsekwencje.

Smutna rzeczywistość

Dzisiaj po Unii Europejskiej Anno Domini 2004 pozostały ruiny. Przede wszystkim anihilacji uległ zapał budowania nowego, lepszego europejskiego świata. Zapał nie tylko wśród politycznych elit ale również wśród młodego, wkraczającego w polityczne życie pokolenia. Dzisiaj to pokolenie, o 20 lat starsze przesiąknięte jest rozczarowaniem i zawodem. Zgruzowaniu uległy prawie wszystkie wartości Unii takie jak demokracja obywatelska, rządy prawa, ochrona mniejszości, ochrona słabszych. Ale nade wszystko ucierpiała wartość pod nazwaniem „wzajemne zaufanie”. Zaufanie zarówno pomiędzy rządami krajów członkowskich jak i pomiędzy społeczeństwem a unijnymi instytucjami. Niedawne dwie lokomotywy Unii Niemcy i Francja w ogóle ze sobą nie rozmawiają, a jeżeli już, to mówią zupełnie różnymi językami. Wspólne szczytne cele społeczno-gospodarcze Unii zniknęły z łam mediów, przestały być spoiwem Unii. Unia na długi okres czasu utraciła swoja polityczną suwerenność na rzecz wasalizmu względem USA. Tworzące się nowe konstelacje polityczne świata kierować się będą w stronę Waszyngtonu, Pekinu, ale nie w stronę Brukseli. Bo i po co? To co dzisiaj spaja jeszcze Unię Europejską to waluta EURO i sankcje przeciwko Rosji, chociaż te ostatnie są coraz bardziej umowne, gdyż z jednej strony są one uroczyście obwieszczane, a z drugiej poszczególne kraje unijne wymyślają coraz to nowe metody ich obchodzenia. Mammy wreszcie dzisiaj sytuacje taką, że zamiast partnera, jakim na początku XXI wieku była Rosja, państwo z długą tradycją swojej państwowości, państwo przewidywalne i w standardach demokratycznych nie odbiegające od średniej światowej, państwo zasobne, jednym słowem Rosja, której europejskim promotorem był Schröder, mamy na wschodniej granicy partnera, już kandydata do Unii, który jeszcze przed wojną był synonimem bezprawia, wszechobecnej korupcji, autorytaryzmu. Partnera, który nie szanował praw mniejszości, prześladował demokratyczna opozycję, likwidował opozycyjne media, w którym władzę obejmowało się par force, drogą antykonstytucyjnego zamachu stanu. Partnera, którego – o ironio losu – głównym ambasadorem w Unii jest dzisiaj również kanclerz Niemiec, również ponoć socjaldemokrata!

Silna, zintegrowana, demokratyczna Unia Europejska

Tymczasem w kolejny unijnym państwie – Grecji wybory parlamentarne wygrało ugrupowanie prawicowe, któremu zdecydowanie bliżej jest do Orbana niż do Macrona. Czy można jeszcze zatrzymać ten zjazd w dół Unii Europejskiej z Mastricht i Lizbony? Czasu zostało bardzo niewiele. Jeżeli prounijnym partiom politycznym nie uda się stworzyć powszechnego frontu: „silna, zintegrowana, demokratyczna Unia Europejska”.

Nie może jednak skończyć się na hasłach. Potrzebna jest odnowa Unii Europejskiej, jej odbiurokratyzowanie, zwrócenie się w swojej codziennej działalności do zwykłego człowieka, do europejskich społeczności. Potrzebny jest nowy, prospołeczny program integracji Unii Europejskiej, którego podstawą  powinna być bezdyskusyjna nadrzędność Parlamentu Europejskiego nad Komisją i Radą i który uzyska poparcie większości obywateli Unii w nadchodzących wyborach do PE. Jeżeli tak się nie stanie, jeżeli inicjatywę pozostawi się w  rękach prawicowych mediów i specjalistów od wyborczych manipulacji, to ostateczny koniec Unii jaką znamy może nadejść szybciej niż się spodziewamy.

Cyrk Europa

fragment plakatu  Cyrku "Europa"
fragment plakatu Cyrk „Europa”

Po Polsce wędruje Cyrk „Europa”. W swoich występach obiecuje „ekscentrycznych żonglerów”, „ewolucje pod kopułą”, „niewiarygodne transformacje” i wiele innych atrakcji. Bilety w cenie 60 i 50 zł. Czteroosobowa rodzina to już 220 PLN a do tego popcorn, cola…

Można jednak wiele zaoszczędzić szukając cyrkowych wrażeń. Potrzebny jest do tego niestety spory wysiłek poszperania w medialnych doniesieniach, aby te cenne trufle wydobyć spod ziemi. Atrakcje są jednak niemniejsze.

Byliśmy niedawno świadkami osobliwej wizyty europejskich polityków w stolicy Państwa Środka. Udali się tam mianowicie Prezydent Francji Manuel Macron i przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. Już sam skład prowokuje do spekulacji. Jeśli się nie mylę jest to pierwsza tego rodzaju wizyta głowy najważniejszego państwa – członka UE i przewodniczącej Komisji Europejskiej. Skąd taka kompozycja? Tym bardziej, że na kilka dni przed wizytą przewodnicząca Ursula wygłosiła na forum Brukselskiego Centrum Współczesnej Polityki mowę, w której, porzucając język dyplomatyczny, obsobaczyła Chiny jak nie przymierzając św. Michał diabła. I zaraz po tym do Pekinu?

Macron – można się domyślać. Wobec coraz gorszej sytuacji społeczno-gospodarczej Francji chce jak najmniej stracić z dotychczasowej gospodarczej współpracy z Chinami. Nie jechał tam jednak jako równoprawny partner. Nic dziwnego, że towarzyszyło mu około 50 przedstawicieli francuskiego biznesu. Chiny bowiem, a dokładnie chińskie banki mają w ręku około 25% francuskiego zadłużenia. Chiny też mają swoje interesy we Francji i to nie tylko gospodarcze. Cóż jednak w tym towarzystwie robiła Pani Ursula? Kto jej towarzyszył? Co miała Chinom do zaproponowania? Tak więc skład ekipy intrygujący i automatycznie skłaniający do postawienia pytania: kto był szefem tej delegacji. Oficjalnie tego nie ogłoszono, ale Chińska Republika Ludowa zdecydowała. O ile Macrona fetowano jak męża stanu, głowę państwa, celebrowano spotkania z nim, to przewodniczącą Komisji Europejskiej zmarginalizowano do krańca dyplomatycznego protokołu. Bardziej upokorzyć dyplomatę podczas oficjalnej wizyty już chyba nie można. I Przewodnicząca niechybnie to dostrzegła, dając upust swej frustraci w publicznej wypowiedzi jeszcze na terenie Chin, w której starała się pouczać Chińczyków jak mają się zachowywać w światowej polityce. Chińczycy zapewne bardzo się tą wypowiedzią przejęli.

Polscy komentatorzy, idąc w ślad za zagranicznymi, starali się przed wyjazdem tłumaczyć ten egzotyczny zestaw delegacji podziałem ról: o ile Macron miał grać rolę tzw. dobrego policjanta, to von der Leyen przypadła rola policjanta złego. Ich wspólnym celem miało być – według tych komentatorów –  odciąganie Pekinu od zacieśniania stosunków z Rosją. Trudno o bardziej idiotyczny pomysł. Technika złego i dobrego policjanta stosowana jest w przesłuchaniach przestępców lub co najmniej podejrzanych o poważne przestępstwa. I trudno sobie wyobrazić, aby dyplomacja chińska tego nie dostrzegła i nie wyciągnęła wniosków.

Ale mimo to coś jest na rzeczy. Część francuskiej prasy rozpisuje się mianowicie – i jest to ciekawa konstatacja – że Ursula von der Lehen rzeczywiście pojechała do Chin w roli policjanta, ale po to by pilnować Macrona, by ten za bardzo nie odszedł w swoich deklaracjach względem Chin od „linii”. Prasa ta jednoznacznie pozycjonuje Ursulę von der Lehen jako ambasadorkę USA, a w szczególności amerykańskich korporacji. Kim więc jest Przewodnicząca Komisji Unii Europejskiej? Kogo ona właściwie reprezentuje? Nie mogę zapomnieć jej aroganckiej, bezczelnej wręcz odpowiedzi, jakiej udzieliła jednej z francuskich eurodeputowanych, gdy ta, pokazując rachunki za energię jej wyborców zapytała co Komisja ma zamiar w tej sprawie zrobić. „To pytanie nie do mnie” powiedziała. „Powinna się z nim Pani zwrócić do Pana Putina”. Po czym odwróciła się szlachetną częścią pleców do audytorium i zeszła z mównicy. Pokazała wymownie gdzie ma eurodeputowanych i ich wyborców.

Skąd wzięła się Ursula von der Leyen w Brukseli? Przecież przed jej wyborem przez Parlament niewielu o niej słyszało. Wypłynęła otóż na fali kryzysu, jaki w 2019 r. zapanował w Europie po tym, jak kraje Grupy Wyszehradzkiej, z Polską na czele, zablokowały kandydaturę Manfreda Webera na szefa Komisji.  Weber był doświadczonym europejskim politykiem, szefem największej politycznej frakcji w parlamencie. Z natury rzeczy i zgodnie z literą Traktatu Lizbońskiego był więc kandydatem oczywistym. Oczywistym, ale nie w oczach polskich burzycieli Unii. I w tym krytycznym momencie strona niemiecka wrzuciła kandydaturę nieznanej Ursuli von der Leyen. Wyboru Przewodniczącego Komisji Europejskiej dokonuje Rada Europejska, która kandydaturę kieruje do Parlamentu Europejskiego celem zatwierdzenia. Wynik glosowania W Parlamencie: 353 za, 327 przeciw, 22 wstrzymujących się. Prawdopodobnie zaważyło zmęczenie parlamentu kryzysem personalnym a może i to, że po raz pierwszy szefem Unii mogła zostać kobieta. Dla Pani Ursuli było to jak wybawienie.  W Niemczech zaczęło się jej palić pod stopami z powodu wielusetmilionowych afer w kierowanym przez nią ministerstwie obrony. Między innymi chodziło o zniszczenie przez Panią Minister jakiejś korespondencji z niemieckim biznesem dotyczącym tych afer a stanowisko Przewodniczącej Komisji Europejskiej rozpościerało nas Panią Minister i nad aferą immunitetowy parasol. Afery z korespondencją, z mailami dziwnie lgną do Pani Przewodniczącej. Również dzisiaj na próżno parlamentarzyści europejscy wzywają do opublikowania korespondencji Pani Ursuli von der Leyen z amerykańskimi koncernami w sprawie zakupu szczepionek antycovidowych dla Unii.

Z tych powodów jak najbardziej uzasadnione jest pytanie kogo tak naprawdę reprezentują ta Pani. Według mnie najmniej Europę i najmniej obywateli Unii Europejskiej. I udając się do Chin wcale już tego nie ukrywa. Temu cyrkowi w Unii wcale się nie dziwię. Jak może Unia być samodzielnym, niezależnym graczem politycznym, skoro na najwyższe unijne stanowiska kieruje się ludzi znanych nie tylko ze swych antyunijnych poglądów, ale zamieszanych w różnego rodzaju afery finansowe i działania na szkodę unijnych finansów.

W oficjalnych wizytach na najwyższym szczeblu najważniejsze są rozmowy „in camera”. Nie zdziwiłbym się, gdyby Chiny w rozmowach z Macronem sondowały gotowość Francji wsparcia Chińskiej inicjatywy dyplomatycznego rozwiązania konfliktu na Ukrainie. Chiny ubiegają się o rolę kontrapunktu USA w światowej polityce – to widać. Przy tym o ile USA prezentują determinację we wprowadzaniu swojego porządku w świecie bezwzględnymi metodami militarnymi skojarzonymi z systemem sankcji gospodarczych i politycznego szantażu, o tyle Chiny chcą wyrobić sobie markę ośrodka politycznego, który proponuje drogę dokładnie przeciwną: drogę rozmów i kompromisów. Doprowadzenie do zawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Arabią Saudyjską i Iranem jest pierwszym  sukcesem Chin na tej drodze. Dorzucenie do tego Ukrainy niewątpliwie jeszcze bardziej umocniłoby pozycję Chin jako świtowego lidera politycznego i alternatywy dla wojującej Ameryki.

Jeśli zaś celem wysiłków Macrona i von der Leyen było odwodzenie Chin od poparcia Rosji, to odpowiedź padła bardzo szybko. Właśnie media donoszą o niezapowiedzianych manewrach chińskiej floty wojennej, która ćwiczy morskie okrążenie Tajwanu. Być może jest to jawne ostrzeżenie USA przed dalszym militarnym angażowaniem się w wojnę na Ukrainę, demonstracja gotowości otworzenia przez Chiny drugiego frontu.

Te salta, ekscentryczne żonglerki, niewiarygodne transformacje europejskich polityków nie mogą skończyć się dobrze. Zwłaszcza dla widzów cyrku Europa

Biała flaga – rozpacz czarna.

 

Piątkowe głosowanie w Sejmie, w którym przyjęto pisowską nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym było kolejnym czarnym dniem polskiej demokracji. Tym razem jednak za sprawą opozycji. Opozycja, w tym i Lewica, po to prawdopodobnie by nie zostać oskarżoną przez propisowskie media o blokowanie unijnych pieniędzy z Krajowego Programu Odbudowy, których wypłatę Komisja Europejska wstrzymuje mając poważne, uzasadnione zastrzeżenia do stanu praworządności w Polsce nie głosowała przeciw projektowi, lecz wstrzymała się od głosowania, dając mu tym samym zielone światło. Wstrzymano się od glosowania przy pełnej świadomości faktu, że pisowski projekt „zmian” nie tylko jest rażąco sprzeczny z Konstytucją RP, ale w dodatku nie naprawia polskiego systemu sądownictwa, lecz wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej go gmatwa i komplikuje.

To nawet nie jest tak, że opozycja, w tym Lewica sprzedała polski system praworządności za miliardy Euro. Lewica po prostu wywiesiła bialą flagę w walce o przywrócenie w Polsce praworządności podeptanej przez Ziobrę, Kaczyńskiego i ich wspólników.

Przez kilka lat setki tysięcy ludzi wychodziło na ulice polskich miast skandując często w deszczu i śniegu jedno hasło: „Konstytucja! Konstytucja!”. Wspierając akonstytucyjny projekt pisowski tym ludziom po prostu napluto w twarz. Napluto w twarz autorytetom, takim jak prof. Ewa Łętowska, którzy ostrzegali przed pisowskimi rozwiązaniami z żelazna logiką uzasadniając swoje obawy. W imię czego?

Liderzy Lewicy przestraszyli się zapewne medialnego ataku pod hasłem: „Oni blokują należne nam pieniądze z Unii Europejskiej!”. Ale wyborów nie wygrywają ci, którzy swoje działania podporządkowują temu, co o nich powie polityczny przeciwnik. Przywódcom Lewicy zabrakło przysłowiowych jaj aby powiedzieć: „Nie możemy się zgodzić na to, aby tak olbrzymie środki wydawane były w kraju, a którym nie funkcjonuje niezależny, skuteczny system sprawiedliwości”. Nie starczyło odwagi, aby powiedzieć, że głosowanie przeciwko projektowi to nie głosowanie przeciwko unijnym pieniądzom – te pieniądze mogły czekać na praworządną Polskę jeszcze kilka miesięcy.

Bilans tej decyzji jest ponury:

– Lewica nie zyskała politycznie nic, tracąc bardzo wiele ze swej wiarygodności obrońcy praworządności. W szczególności Lewica nie przedstawiła żadnej swojej alternatywy godząc się potulnie na pisowski mir, stając się de facto „cichym wspólnikiem” PiS w łamaniu Konstytucji.

-Lewica sama sobie wytrąciła z rąk najważniejszy, a może i jedyny realny oręż w walce o praworządność.

– Zapał do obrony Konstytucji przez prodemokratyczna część społeczeństwa został poważnie osłabiony.

– Komisja Europejska została przekonana, że w swojej walce o praworządność w Polsce nie ma wsparcia, partnera ze strony Lewicy, i jej jedynym realnym partnerem pozostaje PiS. Urzędnicy brukselscy przyjmą takie rozwiązanie ze skrywana radością, ponieważ rozwiązuje ono im ręce, „załatwia” polski problem

– Ci politycy europejscy, którym jeszcze zależało na przywróceniu w Polsce praworządności mają prawo czuć się wystawionymi do wiatru.

– PiS wygrywa na całej linii. Pokazuje Komisji Europejskiej, że bark jest alternatywy dla jego polityki względem Unii.

– Swoim wyborcom PiS demonstruje, że potrafi „ograć” zarówno Komisję Europejską jak i opozycję

– Odblokowanie środków z KPO będzie potężnym podmuchem wiatru w żagle kampanii wyborczej PiS, który ten dzięki swojej olbrzymiej machnie medialnej bezwzględnie wykorzysta do wyborczego zwycięstwa.

W imię czego ten żałosny, pseudomakiawelistyczny spektakl? Po to, by zyskać pochwałę ze strony TVP czy „W sieci”? Dla udowodnienia swojej propaństwowości? Propaństwowości w imię jakiego państwa, państwa według Kaczyńskiego?

Lewica swojej propaństwowości udowadniać nie musi. Musi natomiast mieć swoją wizję państwa i ją propagować, przekonywać do niej. Obawiam się jednak, że odważne myślenie polityczne lewicowych liderów, jeżeli kiedykolwiek takie było, ustąpiło taniemu kunktatorstwu. Lewica, czyli co?

Nie inaczej jak akt rozpaczy odebrać przy tym należy inicjatywę Senatu, aby ten projekt, dla stwierdzenia jego niezgodności z Konstytucją,  odesłać do… Komisji Weneckiej, To może od razu do ONZ lub NATO? PiS już na samym początku swoich rządów pokazał w jakich zakamarkach ulokował nadobną Komisję Wenecką. Czarna rozpacz.

Do siego roku (c.d.)

„Gdyby przyszłość wiedziała co ją czeka nigdy by nie nadeszła”

Urszula Zybura

(pierwsza kartka kalendarza „Przekroju” na 2023 r.)

Do siego roku – byśmy za 365 dni zdrowi i cali znów mogli złożyć sobie te staropolskie życzenia. Od prawieków w okolicach przesilenia zimowego ludzie próbują wniknąć myślą w przyszłość szukając odpowiedzi na najważniejsze pytanie: co im ten nowy rok przyniesie. Dzisiaj niewiele jest ważniejszych pytań od tego co przyniesie nam rok 2023. Pytanie to zadajemy sobie w okolicznościach jakże odmiennych od wszystkich towarzyszących naszym, polskim życzeniom noworocznym przez ostatnie 76 lat. Do dziś, również te składane w latach 1981 i 1982 nie były obarczone tak potężnym ładunkiem niepewności na pograniczu z trwogą.  Nie chodzi tylko o przebijającą się powoli, ale zawsze do naszej świadomości prawdę, jaką niemal rok temu prezydent Francji ogłosił swojemu rządowi, że czasy dobrobytu mamy już za sobą i czekają nas czasy ograniczeń i wyrzeczeń. Pierwszy raz od 76 lat Polska jako państwo i naród uczestniczy w wojnie toczonej bezpośrednio za naszymi granicami, na terenie Ukrainy. W wojnie pomiędzy dwoma atomowymi mocarstwami o ład gospodarczy i polityczny świata. Polska uczestniczy w niej we wszystkich możliwych formach zbrojnej działalności. Jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic polskiego rządu jest informacja o liczbie Polaków poległych na froncie ukraińsko rosyjskim. Zamiast tej informacji mamy działającą wstecz ustawę przyjętą niemal jednogłośnie przez Sejm zezwalającą obywatelom Polski na bezpośredni udział w tej wojnie bez konieczności uzyskania – jak to było dotąd – zezwolenia na taki czyn polskich władz. Chcesz – to jedź! Trudno nie odczytywać tej sejmowej decyzji jako zachęty dla młodych Polaków do przeżycia „przygody życia”, dla wielu pewnie ostatniej.

Tak, dziś już nie ma wątpliwości, że świat cały nie będzie taki sam, jak przed rokiem. A jaki będzie? W którą stronę ma zwrócić się zwykły człowiek, „the men in the bus” – jak mówią Anglicy w poszukiwaniu odpowiedzi na odwieczne pytanie: co robić, jak się zachować, aby zapewnić przetrwanie sobie i swoim potomkom?

Z pewnością nie w stronę dzisiejszej Rosji, która w uzasadnionym skąd inąd poczuciu zagrożenia dla swojego imperium zdecydowała się jednak rozpętać III wojnę światową skazując na zagładę setki tysięcy istnień ludzkich i cywilizacyjny dorobek pokoleń.

Z pewnością nie w stronę USA, współodpowiedzialnych za ukraińską tragedię.  Polityka USA względem Rosji zawsze nacechowana była obłudą i przeświadczenie, że oszukać Rosję to nic zdrożnego. Oto znamienny cytat wypowiedzi sekretarza stanu Bakera w rozmowie z Gorbaczowem na Kremlu w 1990 r. (z książki Tima Weinera „Szaleństwo i chwała. Wojna polityczna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją 1945 – 2020”):

„Rozumiemy, że nie tylko dla Związku Radzieckiego, ale i dla innych europejskich krajów ważne jest, by posiadały gwarancję, że jeśli Stany Zjednoczone utrzymają swoją obecność w Niemczech w ramach NATO, obecna militarna jurysdykcja sojuszu nie zostanie przesunięta ani o cal w kierunku wschodnim”.

Z tej jakże ciekawej książki wynika jednoznacznie, że polityczne kręgi USA zawsze świadome były tego, że rozszerzanie NATO na wschód odbierane będzie przez Rosję jako działania wymierzone przeciwko bezpieczeństwu tego kraju.

Trzy lata później USA ogłosiły doktrynę „demokratycznego powiększania NATO”, a Zbigniew Brzeziński w telewizyjnym wystąpieniu powiedział bez ogródek: „Udało się nam ich (Rosjan) oszukać”.

Jak wynika z niedawnych publicznych wypowiedzi byłej kanclerz Niemiec Angeli Merkel oszustwo wpisane było też od samego początku w spektakl pod nazwą „rokowania mińskie” w 2014 r.  Merkel wyznała, że ze strony Zachodu celem Porozumień Mińskich nie było osiągnięcie jakichś trwałych rozwiązań pokojowych na Ukrainie po antykonstytucyjnym zamachu stanu w tym kraju, ale zyskanie czasu dla przezbrojenia Ukrainy i militarnego przygotowania jej do konfrontacji z Rosją. Pytanie więc, które kiedyś postawiłem: „co zrobiono na świecie w celu uniknięcia konfliktu” w świetle rewelacji Merkel wygląda nie tylko na retoryczne, ale i głupie i naiwne. Nie tylko bowiem nie zrobiono nic w tym kierunku, ale zrobiono bardzo wiele, aby ten konflikt wybuchł. Oczywiście oszustwo jako narzędzie w polityce zagranicznej USA nie jest „zarezerwowane” dla Rosji. Wystarczy przypomnieć oszustwo na światową skalę najbliższych sojuszników USA w sprawie domniemanej broni masowego rażenia Saddama Husajna.

Oczywiście można uznać (wyboru nie ma) rolę USA jako żandarma świata. Nie można jednak w żaden sposób uznać roli USA jako przywódcy świata. Nie można choćby oglądając telewizyjne wystąpienie Bidena, wówczas jeszcze wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, w którym na luzie i z nieskrywanym zadowoleniem opowiadał, jak domagał się od prezydenta Ukrainy zmiany prokuratora generalnego, gdyż ten wszczął postepowanie przeciwko jego synowi w związku z podejrzeniami o jego niezgodną z prawem działalnością gospodarczą na terenie Ukrainy. „- Obiecał mi, że to zrobi, ale tego nie zrobił. Więc ja mu powiedziałem, że jeżeli nie zmieni prokuratora to nie otrzyma obiecanego miliarda dolarów. I bardzo szybko zmienił prokuratora na właściwego człowieka”. To prawdziwe oblicze Stanów.

Powodów, dla których Stany Zjednoczone nie powinny być punktem orientacyjnym w mglistej przyszłości jest bardzo wiele, od setek miejsc na Ziemi, gdzie zbrojne interwencje USA były przyczyną śmierci i nieszczęść milionów ludzi, do wykorzystywanie uprzywilejowanej pozycji dolara do zmuszania świata pokrywana długu wewnętrznego Stanów. Ale jedne aspekt sprawy musi zostać rozwinięty. Chodzi o stosunek USA do wspaniałego (niegdyś), unikalnego w świecie projektu pod nazwą Unia Europejska. Niezależnie kto był prezydentem USA kraj ten nigdy – wbrew oficjalnym i uroczystym deklaracjom – nie wspierał faktycznie idei Unii Europejskiej Wręcz przeciwnie – Stany zawsze zainteresowane były ograniczeniem roli Unii, wyrastającej na przełomie XX i XXI wieku na jedno z najważniejszych centrów polityczno-gospodarczych świata. Dowodów jest aż nadto, choćby bezprecedensowe zaangażowanie się administracji Trumpa w antyunijne referendum w Wielkiej Brytanii, czy ostentacyjne udzielenie politycznego wsparcia rozbijackiej dla UE inicjatywie Polski powołania UE BIS pod nazwą Trójmorze. Dziś wszystko jest już pozamiatane. Efektem wojny Rosji z USA jest polityczna, gospodarcza i militarna pacyfikacja Unii Europejskiej przez Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.

Z tych też powodów Unia Europejska w jej dotychczasowym kształcie nie może pretendować do roli zacisznej przystani dla zwykłego człowieka. Głównie z tego powodu, że jej przywódcy okazali się dobrymi na dobre, spokojne czasy, w których mogli pielęgnować swój europejski ogród z dala od światowych zgiełków. Unia Europejska okazała się projektem „na dobre czasy” i nie zdała egzaminu w czasach złych. Nie zdała, gdyż nie osiągnęła koniecznego poziomu integracji, nie wypracowała swojej własnej strategii rozwoju, nie wykształciła polityków o cechach mężów stanu. Nie może być Unia Europejska nadzieją dla Europejczyków, kiedy jej najważniejszy polityk, przewodnicząca Komisji Europejskiej odpowiadając w Parlamencie Europejskim na interpelację francuskiej deputowanej co ta powiedzieć ma swoim wyborcom, gdy ci pokazują jej nowe, drastycznie zwiększone rachunki za energię zbywa ją w nadzwyczaj butny, arogancki sposób: „-To zapytanie pod niewłaściwy adres. Niech się Pani zwróci do Pana Putina!”.

Europa, a konkretnie Europejczycy płacą dziś bardzo wysoką cenę za brak wyobraźni i kompetencji swoich przywódców. Kryzys UE rozpoczął się wiele lat temu fiaskiem ogłoszonego w 2007 r. projektu „Europa 2020. Strategia na rzecz inteligentnego i zrównoważonego rozwoju”. Do roku 2020 w żadnym kraju nie udało się w pełni osiągnąć planowanych wskaźników. Przy średniej 55% najlepiej poradziła sobie Szwecja (76%), najgorzej Bułgaria (30%). W wiosce, w której mieszkam, położonej w powiecie wrocławskim, do dziś nie ma Internetu o gwarantowanej szybkości min. 30Mb/s, a dostarczenie Internetu o takiej prędkości wszystkim mieszkańcom Unii do 2020 r. było jednym z celów Programu. Przyczyn tego fiaska jest wiele, ale dwie są decydujące. Realizacja programu wykazała bardzo zróżnicowane podejście do jego realizacji przez kraje członkowskie. Wykazała ona brutalnie skutki braku dostatecznego poziomu integracji Unii – to czynnik pierwszy. Drugim powodem było – moim zdaniem – przyjęcie założenia, że program realizowany będzie przy znacznym zaangażowaniu sektora prywatnego. To założenie okazało się chybione, ale w okresie szalejącej globalizacji i neoliberalnego terroru, przy bardzo słabych możliwościach interwencji państw w procesy gospodarcze nie mogło być innego rezultatu. Tymczasem inne kraje, przede wszystkim Chiny, Indie, Indonezja, Brazylia poczyniły olbrzymie postępy we wdrażaniu gospodarki opartej na innowacyjności. Pandemia sars-cov2, a później wojna na Ukrainie ostatecznie pogrzebały szansę Unii Europejskiej na wpisanie się do światowej czołówki państw-liderów innowacyjności technologicznej. Dzisiaj Unia Europejska przeżywa największy w swej historii kryzys, chociaż jej liderzy starają się robić dobrą minę do złej gry i zaklinają rzeczywistość deklaracjami, że Unia ma się świetnie.

Ma się źle. Źle pod względem politycznym, gospodarczym i moralnym. Już pandemia pokazała, jak bardzo trudna jest koordynacja działalności państw unijnych w sytuacja kryzysowych. W Unii nasilają się tendencje odśrodkowe, decentralizacyjne. Dwa filary Unii: Niemcy i Francja, dotychczas ściśle ze sobą współpracujące, nie są zdolne do podjęcia jakiejkolwiek wspólnej inicjatywy. I nie jest mi żal ich przywódców Macrona i Scholza widząc, jak szamoczą się w sieci problemów, które współtworzyli, a z których nie potrafią się wyplątać. A nowe pokolenie polityków europejskich, od Wielkiej Brytanii po Mołdowę przeraża swoją infantylnością, zapatrzeniem w medialne notowania. Rozczarowuje zwłaszcza Wielka Brytania – do niedawna opoka, symbol powagi państwowej, która na czele swojego rządu postawiła osobę gotową, jak to publicznie zadeklarowała, bez żadnych wahań „przycisnąć atomowy guzik”. I Liz Truss nie jest tu wcale odosobnionym przypadkiem, rodzajem wypadku przy pracy.

Unia Europejska nie zdołała rozwiązać swojego problemu z Rosją w ujęciu strategicznym. Z jednej strony ochoczo korzystała z jej tanich zasobów naturalnych, a z drugiej bez wahania wpisywała się w politykę oszukiwania Rosji. Unia nie potrafiła wypracować reguły trwałego partnerstwa z Rosją, a takie partnerstwo na terenie euroazjatyckim byłoby nie tylko naturalne, ale przynoszące korzyści obu stronom. A teraz, gdy Rosja odwróciła się od Unii i od USA jest już za późno. Dramat Europy polega na tym, że jej szanse rozwoju gospodarczego mogą być wyłącznie związane z opcją politycznego i militarnego zwycięstwa nad Rosją, zapanowania nad jej surowcami i rynkami zbytu. To natomiast wydaje się nieprawdopodobne bez wojny nuklearnej.  Ale nawet, jeśli udałoby się to osiągnąć unikając atomowej hekatomby, to trzeba mieć na względzie doświadczenie irackie, kiedy to Stany Zjednoczone nie dopuściły sojuszników swojej agresji do irackiego tortu inwestycyjnego po zabiciu Husajna. Tym bardziej, że dzisiaj Unia Europejska jest słaba, pod każdym względem uzależniona od USA.

Cóż więc przyniesie rok 2023 w tej sytuacji? Dla Europy i Europejczyków nic dobrego o ile nie zmieni się sposób funkcjonowania Unii, skutkujący między innymi takimi osobliwościami, jak wynoszenie do godności unijnych komisarzy osób o znanych, zadeklarowanych antyunijnych przekonaniach. Unia potrzebuje nowych, odpowiedzialnych polityków, zdecydowanych na nowo podjąć wysiłki integracyjne. Postępowa Europa przeciwstawić się musi prawicowej wizji Unii Europejskiej, wizji bardzo bliskiej tak Jarosławowi Kaczyńskiemu jak Joe Bidenowi i Władymirowi Putinowi, wizji luźnej unii państw narodowych, których współpraca ogranicza się wyłącznie do kwestii gospodarczych.

Wojna na Ukrainie już przyniosła ze sobą wzrost aktywności i agresji skrajnych, często neofaszystowskich ruchów nacjonalistycznych w Europie. I tutaj dostrzegam olbrzymią szansę i odpowiedzialność europejskiej lewicy. Powinna ona wystąpić do Europejczyków z własną wizją przyszłości Unii, z wizją, celem Unii Europejskiej – socjalistycznej.

I doczekania takiej właśnie Unii, zapewne jeszcze nie w 2023 r. ale w dającej się przewidzieć przyszłości życzę wszystkim.

20 lat minęło

20 lat minęło…

Skwapliwie skorzystałem z zaproszenia Wicemarszałkini Senatu, Pani Gabrieli Morawskiej-Staneckiej, oraz polskich eurodeputowanych: Leszka Millera i Włodzimierza Cimoszewicza na konferencje poświęcona 20-tej rocznicy zakończenia negocjacji Polski z Unią Europejską. Nie tylko z tej racji, że w tym procesie miałem swój skromny udział. Konferencja była bardzo ważna, potrzebna. Zbyt mało mówi się u nas o tym okresie, o przemianach, jakie w Polsce dokonały się skutkiem całego, długiego procesu „cumowania” Polski i 9 innych państw Europy środkowo-wschodniej do Unii Europejskiej, jaki rozpoczął się właściwie już w 1990 r.

Konferencja taka była niezwykle potrzebna, gdyż rzeczywiście – jak wskazywało w jej trakcie kilkoro panelistów – zaniedbaliśmy kompletnie proeuropejską edukację społeczeństwa i w efekcie wiedza przeciętnego Polaka o tym tak trudnym, tak ważnym procesie jest dzisiaj zerowa. Za udaną próbę choćby częściowego wypełnienia tej luki inicjatorom i organizatorom konferencji należą się słowa uznania.

Do udziału w konferencji zaproszono głównie osoby, które w ten historyczny proces były czynnie zaangażowane. Wśród panelistów wielkie nazwiska: J. Truszczyńsi, D. Hubner, J. Kalinowski, M. Pol, G. Kołodko i wielu innych.  W oczy rzucała się lista nieobecnych. Otwierało ją nazwisko Aleksandra Kwaśniewskiego. Być może nie mógł przybyć, ale o ile go znam będąc zaproszonym niewątpliwie przesłałby uczestnikom jakiś swój adres w tym względzie.  Prócz Donalda Tuska nie było wśród obecnych żadnego z szefów partii opozycyjnych, żadnego przedstawiciela rządu. Czy wynikało to z takiej a nie innej koncepcji konferencji, czy z innych powodów – nie wiadomo.

To, co najbardziej inspirowało mnie do udziału w konferencji był oczywisty dysonans i ciekawość, jak wybrną z niego organizatorzy. Z jednej strony bowiem tytuł i temat konferencji jednoznacznie wskazywały na jej historyczno-wspomnieniowy charakter. Z drugiej zaś odpowiedzialnością polityka jest patrzenie przed siebie, działanie dla przyszłości, dla przyszłości Polski w Unii europejskiej w szczególności. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy tak wiele dzieje się w samej Unii oraz dookoła niej jest to temat topowy.  Jak z tego punktu widzenia przedstawiała się konferencja?

Część historyczno-wspomnieniowa bez zarzutu. Problemy, atmosfera około negocjacyjna, emocje – to główne tematy poszczególnych wystąpień. Leszek Miller przypomniał m.in. że aby wypełnić nasze zobowiązania z tytułu acquis communautaire musieliśmy przyjąć ponad 300 ustaw zmieniających w istocie nasz system prawny, ustrój społeczny i gospodarczy. Przytoczył też komentarz jednego z duńskich dziennikarzy zaraz po zakończeniu negocjacji w Kopenhadze, w konkluzji którego stwierdza się, że pozytywne zakończenie negocjacji polski z Unią jest de facto prawdziwym zakończeniem II Wojny Światowej.

Niestety, trudno wyzbyć się poczucia niedosytu, a nawet obaw związanych z wizją przyszłości. Padło wiele ważnych, prawdziwych haseł, w tym przede wszystkim cel, jakim powinien być powrót Polski do głównego nurtu polityki europejskiej. Jednakże jak miałoby to nastąpić – tego żaden z polityków nie wskazał. Miller odwoływał się do 70-80% poparcia Polaków dla członkostwa Polski w Unii. – To jest nasza kotwica – głosił Miller, która daje nam szansę wygrania wyborów. Jeszcze dalej poszedł w swoim płomiennym wystąpieniu Marek Pol, kategorycznie stwierdzając, że to nie odsunięcie PiS od władzy powinno być głównym celem opozycji w najbliższych wyborach, ale zapobieżenie polexitowi – wyprowadzeniu polski z Unii. To, zdaniem byłego przewodniczącego Unii Pracy powinno przesądzać o wspólnej liście wyborczej opozycji w najbliższych wyborach.

Mam poważne zastrzeżenia do takiego rozumowania. Bardzo bym chciał, aby rzeczywiście 70-80% Polaków było za członkostwem Polski w Unii, takiej, jaka ona jest teraz. Z całą pewnością w kampanii wyborczej nie zaistnieje dychotomiczny podział na zwolenników i przeciwników Unii. W żadnym ze swoich wystąpień Kaczyński nie zapowiadał przecież polexitu. Wręcz przeciwnie. Mówił on: – jesteśmy za członkostwem w Unii, ale nie takiej. Wizja Unii Europejskiej według Kaczyńskiego to powrót do organizacji stricte gospodarczej typu Europejska Wspólnota Węgla i Stali, organizacji zdecentralizowanej tworzonej przez całkowicie suwerenne, narodowe państwa. Unia według Kaczyńskiego to unia w której jedynymi wspólnymi wartościami są tzw. wartości chrześcijańskie, unia, która nie wtrąca się w takie sprawy jak praworządność, prawa człowieka, wolności obywatelskie itp.

I jeżeli dzisiaj cieszymy się, że 80% Polaków jest za członkostwem w Unii, to opozycyjni politycy KONIECZNIE uzyskać muszą odpowiedź na pytanie następujące: jaki procent Polaków jest za Unią w jej dotychczasowej koncepcji, organizacja dążącą do jak największej integracji państw unijnych we wszystkich możliwych płaszczyznach (politycznej, obronnej, kulturowej, naukowo-badawczej), a jeki procent popierać będzie koncepcje przyszłej Unii według Kaczyńskiego. O ile wierzyć przekazom medialnym, mówiącym o doskonałym sondażowym zapleczy PiS, to Kaczyński odpowiedź na to pytanie zna. Rozwiniecie więc przez opozycję frontu: za i przeciw polexitowi będzie przysłowiowym tak obszernym zamachem siekierą, że wypadnie ona z rąk. PiS bowiem spokojnie odpowie: my wcale nie myślimy o wystąpieniu z Unii, my chcemy Unię zmieniać. Dlatego pro unijna polityka opozycji powinna być bardziej wyrafinowana, powinna precyzyjnie określać jakiej Unii w przyszłości chcemy, jakie wnioski wyciągamy z jej dotychczasowego funkcjonowania, co będziemy proponować na przyszłość. Itp., itd.

Niestety, żadne takie wątki w wystąpieniach dyskutantów się nie pojawiły, a apel Marka Pola spotkał się nawet z aplauzem sali. I to martwi mnie bardzo, a tym bardziej po zapoznaniu się z dzisiejszymi „sensacyjnymi” doniesieniami mediów o jakowej „kapitulacji PiS przed Unią Europejską”. Chodzi oczywiście o kwestie praworządności i wypełnieniem tzw. kamieni milowych przez Polskę. Prasa rozwodzi się na „tajnym” dokumentem popisanym przez polski rząd, w którym wymienionych jest szereg zobowiązań rządu w kwestii „przywrócenia” praworządności, od czego uzależnione będzie uruchomienie środków z KPO. Odblokowanie tych środków niechybnie nastąpi wkrótce na podstawie deklaracji polskiego rządu przeprowadzenia kilku regulacji prawnych. Wszyscy znamy biegłość PiS w manewrowaniu prawem, przepisami i procedurami. Czym innym jest więc zgłoszenie projektu, czym innym przyjęcie ostatecznej jej wersji, a zupełnie czym innym jej stosowanie. PiS zgłosi jakieś projekty, środki zostaną uruchomione. Spełni się więc w ten sposób moje przewidywanie („Pieniądze za demokrację?” http://jacekq.pl/wp-admin/post.php?post=294&action=edit), że Komisja Europejska skorzysta z niesławnej metody „dynamicznej interpretacji prawa” aby na jakiś czas mieć z głowy polski problem. Na jakiś czas. Sytuacja jest tym groźniejsza, że z prasowych enuncjacji wynika, że na porządku dziennym nie stawia się kwestii nadrzędności prawa unijnego nad krajowym. Rok temu trybunał Przyłędzkiej jednoznacznie odrzucił tą, powszechnie obowiązującą w Unii zasadę, czym wywołał poważne obawy Brukseli o jedność całej zjednoczonej Europy. Wśród tzw. „kamieni milowych” próżno szukać żądania wycofania się Polski z tego stanowiska. Odblokowanie środków z KPO PiS niewątpliwie ogłosi jako swój sukces, przysparzając zwolenników Unii według Kaczyńskiego.

Jakiej więc Unii chce opozycja?