Dalej nie ma już nic

Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda ogłosił stan okupacji kraju przez Unię Europejską. Prezes wszystkich prezesów, wychodząc z kościoła po nabożeństwie w intencji swojej matki (ciekawe, kiedy będzie nabożeństwo w intencji ojca) wezwał naród do „odparcia zamachu na naszą suwerenność”. Jasne jest już jakie będzie główne hasło na sztandarach PiS w prezydenckiej kampanii wyborczej: „brońmy naszej suwerenności, brońmy naszej wiary”.

Odwołanie się do stanu zagrożenia suwerenności kraju – skąd, w potocznym odbiorze tylko mały kroczek do stanu zagrożenia niepodległości – to w istocie, paradoksalnie, stan zagrożenia PiS-owskiego establishmentu. Wezwanie do „obrony suwerenności i wiary” to najwyższa półka środków mobilizowania społeczeństwa. PiS widocznie uznało, że sytuacja jest na tyle krytyczna, że wszystko postawić należy na jedną kartę, że sięgnąć należy po broń największego kalibru. Dalej nie ma już nic.

PiS sprawowało niepodzielną władzę przez 4 lata, po uzyskaniu poparcia niespełna 19% uprawnionych do głosowania. Przyjmowanie ustaw, również tych o charakterze ustrojowym, w ciągu kilku godzin, bez należnych konsultacji społecznych, często wbrew opiniom parlamentarnych służb legislacyjnych stało się „znakiem firmowym” tej partii. Stało się również manifestacją instrumentalnego traktowania prawa przez PiS oraz wyrazem hołdowania zasadzie faktów dokonanych w polityce. Prezes Kaczyński miał przez cztery lata władzę absolutną. Władzę podbudowaną świetną sytuacją gospodarczą i wodospadem na miarę Niagary obietnic przedwyborczych.  Po czterech latach takiej władzy, w obliczu kolejnej, bardzo ważnej kampanii wyborczej  PiS nie chce jednak odwoływać się do swoich  sukcesów i osiągnięć, a mówiąc wprost: ucieka z tego pola konfrontacji z opozycją. Nic dziwnego. Sejmowa debata budżetowa z 8 stycznia 2020 r. a zwłaszcza świetne wystąpienie Włodzimierza Czarzastego uzmysłowiła Kaczyńskiemu zapewne, że to pole jest dla nich przegrane. Obietnice wyborcze okazały się blefem, premier kraju zyskał przydomek wierutnego kłamcy, instytucje rządowe obrastać poczęły śliską, śmierdzącą warstwą korupcji, nepotyzmu, demoralizacji. Ostateczny cios zadał Kaczyńskiemu jego wierny sługa Marian Banaś okopując się wbrew, politycznym interesom PiS, w gabinecie Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Nie chce więc PiS rozmawiać z „suwerenem” w trakcie kampanii wyborczej o tym, dlaczego zamiast obiecanych 200 000 mieszkań komunalnych wybudowano niespełna 900, dlaczego kolejki do lekarzy specjalistów znacząco się wydłużyły, dlaczego skróceniu uległ statystyczny czas życia Polaka, dlaczego czas oczekiwania na wyrok sądowy zamiast obiecywanego skrócenia wydłużył się, dlaczego obszar nędzy w Polsce, pomimo gospodarczej prosperity, powiększa się dlaczego wreszcie we wszystkich przekazach rządzących dominuje kłamstwo i naigrywanie się z inteligencji rodaków. Nie chce PiS rozmawiać o wzroście cen, tym na dziś i tym na jutro, będących oczywistymi skutkami podwyżek cen energii elektrycznej. PiS, tak bardzo wrażliwy medialnie na śmierć pojedynczego człowieka nie chce rozmawiać o niepotrzebnych zgonach tysięcy Polaków na skutek wzrostu zanieczyszczenia powietrza, braków w dostępności do leków i procedur leczniczych w onkologii, o „naturalnej selekcji” w liczonych już w latach kolejkach do niektórych lekarzy specjalistów, samobójstw z przyczyn ekonomicznych.

Wszystkie te problemy Jarosław Kaczyński postanowił przykryć zagrożeniem najwyższych wartości. Zagrożeniem w ewidentny sposób wyimaginowanym, wirtualnym, medialnym – w żadnym razie rzeczywistym.

Za Kaczyńskim dzielnie kroczy Andrzej Duda, który w krytyce międzynarodowych środowisk prawniczych i uznanych w świecie prawniczych autorytetów PiS-owskiej „reformy” wymiaru sprawiedliwości, sprowadzającej do wzięcia pod polityczny but upatruje zamachu na ustrój i suwerenność Polski. Trudno o większą parodię. Wszak środowiska te, w tym Komisja Wenecka, wskazują na odchodzenie PiS-u od polskiej Konstytucji. W szarży na niezależność sędziów Prezydent polski nie przebiera w słowach. W ostatnim swoim wystąpieniu publicznym  grzmiał podniecony go granic wytrzymałości guzika u kołnierza koszuli o „potrzebie eliminacji ze środowiska sędziowskiego czarnych owiec, tych, którzy nie umieją zachować się uczciwie”. Oczywiście wzorcem prawniczej uczciwości jest sam doktor praw Andrzej Duda, który w pierwszych dniach swojej prezydentury wydał akt łaski osobie nieskazanej, po to, aby nie musiała stawać przed sądem i aby mogła objąć jedno z najważniejszych stanowisk w polskim rządzie. Z pewnością nie miał też Prezydent Duda na myśli tych „wybitnych prawników”, wiceministrów będących wzorem cnót uczciwego zachowania, którzy z Ministerstwa Sprawiedliwości uczynili hejterską centralę lub tych, którzy (prawdopodobnie) sfałszowali listy poparcia kandydatów do KRS. Spirala nienawiści, judzenia, szczucia się rozkręca. Minister Ziobro zamiast pierwszy, w imię transparentności władzy, pokazać publicznie listy poparcia do KRS, usiłuje uczynić z sędziego Juszczyszyna przestępcę, gdy ten wykonując czynności procesowe chce zapoznać się z osławionymi „listami Ziobry”.

Hasło obrony suwerenności ma dzisiaj postać obrony Polski przez międzynarodowymi standardami niezależności wymiaru sprawiedliwości. Czy ta nowa fala nienawiści wylewająca się z ust Kaczyńskiego, Ziobry, Dudy, Jakiego, Szydło i wielu innych PiS-owskich prominentów kiedyś opadnie? Obawiam się, że nie. Obawiam się, że wyzwoli ona naśladowców, wielokrotnie bardziej gorliwych i bezwzględnych. Dramat Prezydenta Adamowicza nikogo w PiS niczego nie nauczył. Jedyna nadzieja w tym, że Polacy, Naród, nie są tak głupi za jakich biorą ich PiS-owscy przywódcy i spindoktorzy.

Co jest grane?

Niespodziewana decyzja PiS o zakwestionowaniu wyników wyborów do Senatu w okręgach, w których kandydaci tej patii przegrali z kandydatami Koalicji Obywatelskiej wstrząsnęła mediami, zelektryzowała publiczne i prywatne dyskusje. Pytanie, na które wszyscy usiłują w ten lub w inny sposób odpowiedzieć jest w istocie to samo: CO JEST GRANE?

Fakty są takie, że we wszystkich właściwie jednobrzmiących sześciu „Protestach wyborczych” pełnomocnicy Komitetu Wyborczego PiS sformułowali zarzut: „Naruszenie przepisu artykułu 227 Kodeksu, polegające na niewłaściwym zakwalifikowaniu głosów, jako nieważnych, podczas gdy głosy te powinny zostać uznane za ważne”.

Kuriozalność tak postawionego zarzutu jest oczywista. Jeśli takie protesty zostaną uznane i przyniosą w efekcie ponowne przeliczanie głosów, to stworzony zostanie precedens, dzięki któremu każde wybory w przyszłości będzie można kwestionować w ten sam sposób. Opinie prawników – specjalistów od prawa wyborczego są jednoznacznie negatywne i druzgocące dla wnioskodawców. Nie mniej jednak bardzo charakterystyczne i ciekawe są wypowiedzi polityków PiS dla niezależnych mediów w tej sprawie. I tak Szef Gabinetu Premiera, indagowany na okoliczność niewłaściwego przywołania Art. 227 stwierdza, że „taki czy inny artykule – to nie jest rzecz najważniejsza. To zadaniem sądów jest ustalenie jaki artykuł ma tu zastosowanie”. Jest to stanowisko typowe dla PiS, traktowania prawa jak narzędzia, którego można używać w dowolny sposób, byle tylko osiągnąć konkretny cel. To pisowskie sądy mają za zadanie „dopasowania artykułu do sprawy”. Póki co do sprawy tylko, a nie do człowieka.

Inną, charakterystyczną wypowiedzią była odpowiedź wicemarszałka Terleckiego na pytanie o podstawy tej „akcji protestu PiS”. Z właściwą sobie arogancją rzucił on do kamery: „Ze zwykłej ciekawości warto sprawdzić”.

Największe jednak wrażenie robi wypowiedź rzecznika prasowego PiS, który stwierdził, że „formułując zarzut (co wymagane jest przepisem prawa J.U.) należało stworzyć jakąś podstawę. Przyjęto więc, że jeśli były głosy niesłusznie zakwalifikowane jako nieważne, to powinny one być zaliczone na rzecz kandydata przegranego”. Wypowiedź rzecznika jest o tyle istotna, że w połączeniu z przywołaną treścią „Protestu przeciwko ważności wyborów”, Prawo i Sprawiedliwość, wprawdzie nie expressis verbis, ale jednoznacznie sformułowało zarzut o intencjonalności kwalifikacji głosów nieważnych przez komisje wyborcze, a więc zarzut sfałszowania przez nie wyników wyborów.

Dlaczego Jarosław Kaczyński zdecydował się na tak desperacki krok? To właśnie jest przedmiotem domysłów i spekulacji mediów. Trzy opcje prezentowane są w tych spekulacjach najczęściej.

Pierwsza z nich, najbardziej korzystna dla PiS (jeżeli coś tu może być korzystnego) to opcja „europejska”. Według niej PiS wykorzystał sytuację, że niedługo Europejski Trybunał Sprawiedliwości rozpatrywać będzie pytania prejudycjalne wysłane na początku sierpnia przez Sąd Najwyższy, co ma pomóc rozwiązać wątpliwości związane m.in. z niezawisłością sędziowską. Innymi słowy PiS, w pełni świadomie wykreował w Polsce problem nieprawidłowości wyborów, aby politycznie utworzona i powołana przez tą partię Izba Kontroli i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego mogła „wykazać się” przed ETS „niezależnością”. Ta opcja jest realna. W perspektywie nieuniknionego Brexitu znaczenie Polski dla gospodarki Unii Europejskiej rośnie i ostatnio KE wyraźnie szuka pretekstów, aby stosunki z Polską unormować. Gdyby opcja ta okazała się prawdziwą, stałaby się jednak wymownym świadectwem pogardy, z jaką PiS traktuje Polaków. Cała bowiem Polska, wszyscy jej obywatele, instytucje i system demokratyczny stają się w tym momencie narzędziem PiS-owskich machinacji. Czy rzeczywiście jest tak, że Kaczyński świadomie wystawia się na kpiny i pośmiewisko, demonstruje totalny brak zaufania do mężów zaufania PiS w komisjach wyborczych, dyskredytuje się jako prawnik byle tylko ETS miał pretekst do korzystnego dla PiS orzeczenia? Odrzucanie przez IKiSP kolejnych protestów wyborczych PiS nie może przecież być żadnym poważnym argumentem za niezależnością i obiektywizmem tego super-urzędu. Bić Izbie brawa za te oczywiste decyzje nie ma podstaw. Tzw. protesty wyborcze PiS zostały już gruntownie ocenione przez całe rzesze prawników, opinię publiczną i IKiSP nie ma innego wyjścia jak podjąć decyzję te protesty oddalającą. Gdyby uczyniła cokolwiek innego, pogrążyłaby się ostatecznie i nieodwołalnie.

Druga opcja zakłada, że rozpętując aferę ze sfałszowanymi wyborami PiS odwrócić chce uwagę od innych, niekorzystnych dla siebie sytuacji. – Lepiej niech zaczną liczyć głosy i się kłócić niż drążyć sprawę Najwyższej Izby Kontroli, lub coraz częściej pojawiającymi się sygnałami i spowalnianiu gospodarki i o iluzoryczności przedwyborczych obiecanek Kaczyńskiego. Jest to o tyle ważne, że PiS przystąpił już „z marszu” do kampanii wyborów prezydenckich. Wyjątkowo śmierdząca, tzw. afera Banasia jest mu tak samo nie na rękę, jak pojawiające się niemal nazajutrz po wyborach zapowiedzi kolejnych pisowskich ministrów wycofywania się z przedwyborczych deklaracji. Piszę „tzw. afera Banasia”, gdyż PiS zapewne chciałoby sprowadzić ją do kwestii personalnej i zwykłej pomyłki. Tymczasem jest to afera, której istotą jest sposób traktowania konstytucyjnego, najwyższego organu kontroli przez pisowską władzę. Osoba Mariana Banasia kompromituje NIK i odbiera Izbie z takim trudem wypracowaną wiarygodność – to fakt bezsprzeczny. Ale nie to jest w tym wszystkiom najważniejsze. Najważniejszy jest stosunek rządzących elit do tej ważnej, konstytucyjnej instytucji. Kiedyś, na zupełnie inny użytek sformułowałem tezę: „Pokaż mi najwyższy organ kontrolny swojego państwa (jego usytuowanie ustrojowe, niezależność, wiarygodność i kompetencje), a powiem ci w jakim kraju żyjesz”. Niezależność i wiarygodność najwyższego organu kontrolnego jest doskonałym miernikiem poziomu demokracji w państwie. W sposób, w jaki PiS obsadziło stanowisko Prezesa NIK, owacje i laudacje pod jego adresem po wyborze przy braku jakiejkolwiek refleksji nad koniecznym, dalszym usprawnianiem działalności NIK, zwiększaniem jego niezależności – to jest istotą afery Banasia. To demaskuje gromkie deklaracje Kaczyńskiego o Polsce jako wzorcu demokracji. Być może pisowski sztab antykryzysowy doszedł do wniosku, że bombę pod nazwą „Marian Banaś” można choćby częściowo rozbroić zajmując uwagę opinii publicznej powtórnym liczeniem głosów.

Trzecia wreszcie opcja – najkorzystniejsza dla Polski – to taka, że cała afera z wniesieniem przez PiS protestów wyborczych jest wynikiem szoku w tej partii spowodowanego realną groźbą „utraty” Senatu. PiS na taką okoliczność nie było przygotowane i kierując się zasadą „raz zdobytej władzy nie oddamy” ucieka się do wszystkich możliwych środków, półśrodków i kruczków. Na realność takiej opcji wskazywałaby różnorodność reakcji polityków PiS pytanych u uzasadnienie wnoszenia protestów. Dopiero po kilku dniach wykrystalizowała się jedna, powszechnie w PiS obowiązująca linia interpretacyjna. Groźba utraty Senatu ma dla PiS znaczenie nie tylko prestiżowe. Cała, nadzwyczaj sprawnie i nadzwyczaj szkodliwie dla państwa funkcjonująca dotychczas maszynka ustawodawcza PiS ulega poważnemu demontażowi. Jest to dla partii Kaczyńskiego niewygodne również z tego względu, że zasadniczo zmieniła się sytuacja polityczna w Sejmie. PiS wprawdzie utrzymało większość, ale otoczony został zarówno z lewej (LEWICA) jak i z prawej (Konfederacja) flanki. Właśnie ta różnorodność antypisowskiej opozycji będzie dla Kaczyńskiego, z misją zostania mężem opatrznościowym całego Narodu kością w gardle. Dodatkowo wewnątrz obecnego układu władzy narastają konflikty, gdyż zarówno „Solidarna Polska” Ziobry jak i „Porozumienie” Gowina zwiększyły po wyborach swoje udziały w prawicowej koalicji montowanej przez Kaczyńskiego. Być może więc akcja” „Wnosimy protesty!” jest wypadkiem przy pracy, niekontrolowanym odruchem odsłaniającym wewnętrzne pęknięcia i konflikty prawicy. I to może być nadzieją dla Polski.

Większą jasność na postawione w tytule pytanie uzyskamy, jeśli opublikowane zostanie oficjalne stanowisko Ministra Sprawiedliwości, Prokuratora Krajowego w sprawie pisowskich protestów. Stanowisko takie zostało ponoć przesłane do IKiSP, ale treści jego dotąd nie ujawniono. Ciekawe dlaczego? Przecież w żadnej mierze materia wyborcza nie jest objęta tajemnicą państwową i wszystkie oficjalne dokumenty powinny być dostępne opinii publicznej. Póki co odpowiadając na pytanie „co jest grane?” powiedzieć trzeba, że jest to brutalna, nie przebierająca w środkach walka o władzę. O władzę jak największą i trwającą jak najdłużej. Walka, w której społeczeństwo, prawo i dobre obyczaje sprowadzone zostały do roli kawałków plasteliny, z których PiS usiłuje lepić nową, jedynie słuszną rzeczywistość.

Nagradzajmy pracę – nie kapitał

Kontrowersyjny, skrajnie prawicowy prezydent Brazylii zapowiedział w swoim programie wyborczym komercjalizację Amazonii, a konkretnie rozpoczęcie eksploatacji znajdujących się tam surowców naturalnych. Ekolodzy i klimatolodzy biją na alarm – wszak Amazonia ma kolosalny wpływ na klimat na kuli ziemskiej – w tym i na Europę. Jest więc dewastacja tego obszaru tylko wewnętrzną sprawą Brazylii czy też sprawą całej ludzkości? Może Brazylia korzystać z posiadanych tam złóż ropy naftowej podobnie jak USA czy Rosja ze swoich? Jeszcze dziesięć lat temu takie pytanie zostało by uznane za retoryczne i głupie. Dzisiaj – w dobie co raz bardziej rosnącej świadomości ekologicznej obywateli i społeczeństw, świadomości, że eksploatacja Ziemi ma swoje granice – już nie.

Podobnie miała się sprawa z Grenlandią, też obszarem niebagatelnym dla światowego klimatu. Przez lata dostępu do przebogatych tam złóż ropy naftowej, uranu i innych bogactw broniła specjalna ekologiczna uchwała grenlandzkiego parlamentu.  Ale to tylko uchwała, więc w 2011 r. zmieniona została inną uchwałą. Uzasadnieniem dla zmian było. Paradoksalnie, ocieplanie się klimatu i topnienie grenlandzkiego lądolodu. Grenlandia stanęła otworem przed eksploratorami, a nam robi się coraz cieplej.

Te dwie choćby sprawy oraz rosnąca co raz bardziej, dzięki rozwojowi nauki i aktywności organizacji społecznych powszechna świadomość ekologiczna uzmysławiają ograniczenia świętości własności prywatnej, wskazują na obszary, w których własność (powietrza, jonosfery itp.) jest wspólna i korzystanie z niej dla dobra ludzkości powinno być wspólnie zarządzane. Wiśta, wio – łatwo powiedzieć.

Przed dwudziestu laty liberalny kapitalizm pokonał potężną, bo ideologiczną, barierę swojego rozwoju: ustrój demokratycznego socjalizmu – nie bez udziału pionierów-implementatorów  tego systemu. Cóż – pierwsze koty za płoty. Póki co neoliberalizm zwyciężył i z euforii triumfu zdaje się nie wychodzić do dzisiaj. Tymczasem podstawy współczesnego kapitalizmu trzeszczą w posadach. Swoboda działalności gospodarczej, wolna konkurencja, rozwój oparty na utrzymywaniu stanu permanentnej nadprodukcji i mnożenia potrzeb napotykają na nowe, potężne bariery: środowisko naturalne i ogólnoświatowe nierówności ekonomiczne.

Reprezentatywny dla rządzącej klasy minister Szyszko mógł bezceremonialnie powiedzieć, że nie widzi w wycince Puszczy Białowieskiej niczego zdrożnego, bo przecież Bóg dał człowiekowi Ziemię w użytkowanie. Dla Szyszki, dla  Dudy, który zadziwił Szczyt Klimatyczny w Katowicach swoją ignorancją, sprawa jest prosta: Bóg dał człowiekowi Ziemię, więc niech Bóg się o nią martwi.

Nie wszyscy jednak na świecie (na szczęście) podzielają ten pogląd. Rosnące gwałtownie zanieczyszczenie powietrza w dużych miastach, olbrzymia zmienność pogody – rujnująca rolnictwo, plastikowe oceany i ryby – to tylko niektóre z alarmujących, nowych zjawisk.

Drugą, potężną barierą ekspansji współczesnego świata są gwałtownie narastające nierówności ekonomiczne w świecie i – co najważniejsze – coraz powszechniejsza świadomość tych nierówności. Właśnie opublikowany został na ten temat kolejny raport Niezależnej Komisji działającej w ramach OXFAM – międzynarodowej organizacji humanitarnej (https://d1tn3vj7xz9fdh.cloudfront.net/s3fs-public/file_attachments/bp-reward-work-not-wealth-220118-en.pdf). Już tytuł raportu znamienny: „Nagradzać pracę – nie kapitał. By zakończyć kryzys nierówności musimy zbudować gospodarkę dla zwykłych ludzi pracy a nie dla bogatych i wpływowych”. Raport prezentowany jest właśnie na szczycie w Davos.

Tylko kilka wyimków z tego ważnego dokumentu. I tak:

  • w minionym (2018) roku zanotowano największy na świecie przyrost miliarderów. Średnio jeden miliarder przybywa co dwa dni i na dzień publikacji raportu było ich 2.043. 10% miliarderów to kobiety.
  • w ciągu minionego roku majątek tej elitarnej grupy wzrósł o 762 mld USD. Jest to suma wystarczająca na siedmiokrotne zlikwidowanie skrajnego ubóstwa na świecie.
  • w okresie 2006 – 2015 zarobki zwykłych pracowników wzrastały średnio o 2 % rocznie, podczas gdy majątki miliarderów rosły 6 razy szybciej: 13% rocznie.
  • 82% całkowitego wzrostu majątku w minionym roku trafiło w ręce 1 % ludzi, podczas gdy najbiedniejsza, dolna połowa społeczeństwa nie odnotowała żadnego wzrostu.
  • najświeższe dane Credit Suisse pokazują, że 42 osoby wykazują dzisiaj majątek równoważny majątkowi 3,2 miliardów najuboższej części ludzkości. W USA 3 najbogatsze osoby dysponują majątkiem większym niż połowa całej populacji.
  • najbogatszy 1% ludzkości posiada większy majątek niż cała reszta.
  • najbogatszy 1% Amerykanów posiada majątek większy niż

Jak donoszą media biorący w szczycie udział prezydent Duda w swoim wystąpieniu prezentował tezę, że wyznacznikiem skuteczności współczesnej gospodarki jest jej zdolność innowacyjna. Jestem rozczarowany nie tylko dlatego, że trudno się z taką tezą zgodzić z powodów logicznych. Skuteczność mierzy się stopniem osiągania celów w stosunku do kosztów. Innowacyjność sama w sobie celem nie jest – jest tylko narzędziem. Wyznacznikiem skuteczności współczesnej gospodarki powinna być zdolność do likwidowania ekonomicznego rozwarstwienia ludzkości. Jeżeli nie taki cel postawią sobie czołowi światowi politycy, to z całą pewnością najlepszym biznesem na najbliższe lata będzie produkcja płotów, siatek i zasieków z drutu, czyli wszystkich urządzeń mających chronić bogatych przed biednymi. I oczywiście produkcja żółtych kamizelek. Wydawać by się mogło, że kto jak kto, ale czołowy polityk PiS powinien być uwrażliwiony w tym właśnie kierunku, że likwidowanie lub choćby zmniejszanie nierówności ekonomicznych powinny być podstawowym celem światowej  gospodarki przyszłości.

Receptą międzynarodowej prawicy na narastające napięcia na tle ekonomicznym są zasieki. Tyle tylko, że budowanie zasieków, hasło atrakcyjne na wiecu – jest, jak uczy historia.  skazane z góry na klęskę. Dlatego szukać należy innych: politycznych i ekonomicznych dróg, aby zmniejszyć rosnący ciągle potencjał społecznych nierówności. Innowacje mogą i powinny, ale przecież wcale nie muszą temu służyć. I tutaj właśnie jest rola dla polityków.

Świat coraz bardziej staje na rozdrożu: ekonomia liberalna albo interwencjonizm państwa (organizacji międzynarodowych!), czy też jakiś system mieszany. Sojusz Lewicy Demokratycznej wyraźnie dostrzega ten światowy problem w swoim programie. Okres wyborów parlamentarnych to czas, aby ogólne z natury hasła uwiarygodniać propozycjami konkretnych, społeczno-gospodarczych rozwiązań.

Ale w tym kontekście nasuwa się pytanie, czy tytuł Programu SLD „Przywrócić normalność” jest trafny. Świat nie chce przeszłości, świat chce nowej przyszłości – Polska też. Tytuł – niby nic, kilka wyrazów, ale jednak jest syntezą całości. Pokazuje kierunki myślenia autorów. Sądzę, że eksperci OXFAM nie będą rościli sobie pretensji do praw autorskich, jeśli zaczerpniemy  nieco z ich publikacji formułując program „Polska – wspólne dobro. Nagradzajmy pracę – nie kapitał”. Lub inny podobny.

Warto pomyśleć o korekcie Programu SLD. Również w kontekście jednego z istotnych problemów, z którym przyjdzie się zmierzyć każdej, prócz PiS, partii: czy zachowamy 500+?

Stanowisko SLD powinno być w tej sprawie jasne: lewica zawsze, a dwukrotnie była przy władzy, kierowała się generalną zasadą, że chroni ten dorobek poprzedników, który dobrze służy Polsce i Polakom, a eliminuje to co jest szkodliwe. Tak postępowaliśmy zawsze i tak postępować będziemy w przyszłości, gdyż w takim postępowaniu, a nie w niszczeniu wszystkiego i urządzaniu całej Polski wedle swojego upodobania od podstaw, widzimy szansę na mozolne, ale trwałe podnoszenie dobrostanu Polaków.

 

A na Ordynackiej…

Uczestniczyłem w ciekawym spotkaniu Stowarzyszenia „Ordynacka”, jakie 16. listopada odbyło się w warszawskich „Hybrydach”. Ciekawe z wielu powodów – charakteru i misji tego stowarzyszenia oraz trzech wystąpień, których miałem możność wysłuchać.

Ton spotkaniu nadało wystąpienie Włodzimierza Cimoszewicza, który rozwinął publikowaną kilka dni wcześniej w Gazecie Wyborczej swoją inicjatywę utworzenia jednego, ponadpartyjnego bloku wyborczego „Europa” w przyszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego.  – Mniej ważne jest kto personalnie spośród koalicji proeuropejskiej zdobędzie mandat eurodeputowanego od tego, aby antyeuropejski PiS i Polska –antyeuropejska tych wyborów nie wygrała – mówił Cimoszewicz.

Zdaniem Cimoszewicza w przypadku powodzenia tej inicjatywy można by ją kontynuować  w kolejnych wyborach do polskiego parlamentu pod szyldem „Konstytucja”.

W dyskusji wszyscy pomysł bloku „Europa” poparli. Andrzej Rozenek stwierdził przy tym, że wybory do PE będą rodzajem plebiscytu: kto jest za, a kto przeciw Unii Europejskiej. Zabierając głos oczywiście również poparłem  propozycję Cimoszewicz, tym bardziej że przecież już w sierpniu tego roku na moim blogu („Blok Polska Europejska”, 05.08.2018), a później w „Trybunie” publikowałem bardzo podobną tezę, z identyczną wręcz argumentacją, z inną tylko proponowaną nazwą, a mianowicie „Blok Polska Europejska”. Ale przecież nie nazwa jest najważniejsza. Podkreśliłem, że Włodzimierz Cimoszewicz jest najlepszym ambasadorem i liderem tego projektu.   Nie podzieliłem natomiast poglądu Rozenka. Uważam, że PiS nie jest aż taki głupi, aby dać się wciągnąć w taką konfrontację. Będzie robić wszystko, aby prezentować się jako gorliwy zwolennik Unii Europejskiej, tylko nie takiej jak obecnie. PiS będzie – utrzymywałem – starał się  pokazać jako Wielki Reformator Unii. Dlatego do tej kampanii będziemy musieli przygotować się bardzo starannie. Główną osią sporu będzie według mnie kwestia integracji Unii Europejskiej.

Niespodziewanie przyszedł mi w sukurs Aleksander Kwaśniewski, który pojawił się na spotkaniu i który miał wystąpienie też poświęcone wyborom do PE. W całej rozciągłości poparł inicjatywę Cimoszewicza, podkreślając między innymi, że właśnie kwestia integracji będzie tą główną osią debaty przedwyborczej. Premier Cimoszewicz i Prezydent Kwaśniewski występując niezależnie i mówiący jednym głosem w tak ważnej sprawie – to wydarzenie na lewicy doniosłe.

 

Trzecim wystąpienie, równie bardzo ważnym, choć z innych powodów, i które utkwiło mi w głowie, było wystąpienie Przewodniczącego SLD Włodzimierza Czarzastego. Przewodniczący podzielił się swoją oceną wyników wyborów samorządowych – na ogół znaną. Że nie jest źle, choć powodów do zadowolenia nie ma. Za bardzo istotną należy jednak uznać jego wypowiedź na temat przyszłości SLD.

Czarzasty – prezentując się jako zadeklarowany pragmatyk – wygłosił oświadczenie, które sprowadzić można do kilku punktów.

Po pierwsze więc, jako pragmatyk właśnie, zrewidować on musi swoje oczekiwania co do możliwego do uzyskania przez SLD poparcia w wyborach. – Obniżyć muszę swoje oczekiwania do 7 – 8 %, powiedział. To jego zdaniem pułap dla SLD nieprzekraczalny.

Po drugie, zdaniem Czarzastego, jeżeli gdzieś odniesiono sukcesy, to dzięki „mądrym koalicjom”.

Po trzecie, elektorat SLD od lat jest niezmienny i raczej wiekowo zaawansowany i nic nie wskazuje na to, aby mógł się zdecydowanie rozszerzyć.

Po czwarte wreszcie przyznał, że SLD nie zdołał „otworzyć się” na młodzież.

– Jeżeli więc w przyszłym roku wejdziemy do Sejmu i utworzymy klub poselski, to pierwszą rzeczą jaką zrobię będzie gruntowna, powszechna, „do spodu” reforma Sojuszu Lewicy Demokratycznej. To zobowiązanie powtórzył z naciskiem i dwukrotnie, aby mocno wryło się ono w pamięć obecnych.

To bardzo dobrze, że kierownictwo SLD myśli o reformie partii. Hasło reformy postrzegać przy tym należy w świetle przedstawionych przez Włodzimierza Czarzastego wniosków z kampanii wyborczej. Nie od rzeczy są pytania o kierunki planowanej rewolucji: czy mają mieć one bardziej organizacyjny czy programowo – ideowy charakter. Nie zdziwił bym się, gdyby niejeden ze słuchaczy odebrał te słowa Przewodniczącego jako zapowiedź likwidacji Sojuszu w jego dotychczasowej formie i przekształcenia go w nowy byt polityczny. Ciekawie zapowiada się więc wewnątrzpartyjna dyskusja w najbliższych miesiącach. Ja wiem jedno: polityczny pragmatyzm, jeżeli nie służy realizowaniu jakiejś dobrej, oczekiwanej i popieranej przez ludzi idei, jest sam w sobie patologią a w najlepszym razie wiedzie wprost i tylko do patologii.

Powoli opada kurz

Powyborczy kurz opada powoli. Za tydzień wprawdzie jeszcze dogrywki, w tym w prestiżowych – jak Kraków – miastach, ale zza tych tumanów wyborczej kurzawy co nieco już zaczyna przezierać. Wszystkie większe ugrupowania polityczne ogłaszają swój sukces chociaż na pełne podsumowania i  oficjalne stanowiska przyjdzie jeszcze poczekać. Jak zwykle odbędą się więc ogólnopolskie spotkania, narady, konferencje powyborcze, na których wykuwane będą powyborcze analizy i wnioski. Mnie oczywiście najbardziej interesuje oczywiście to, co dzieje się w największej polskiej partii lewicowej, w Sojuszu Lewicy Demokratycznej. SLD ogłosił właśnie, że w wyborach poparło nas 11000000 wyborców. To o 100 000 mniej niż cztery lata wcześniej. Ale nie tylko z tego powodu wyborów samorządowych SLD nie może uznać za sukces. Sojusz przygotował całkiem dobry program wyborczy, zmobilizował olbrzymią liczbę bardzo dobrych kandydatów, włożył olbrzymi wysiłek organizacyjny, a mimo to szyld „SLD” raczej w wyborach się nie przebił. Czego zabrakło? Może wiarygodności, może właściwych form społecznej komunikacji? A może jest tak, że wynik wyborczy jest w jakimś sensie odzwierciedleniem aktywności partii w całym, przedwyborczym, czteroletnim okresie? Warto zauważyć, że sukcesy wyborcze, które dzisiaj przypisać można SLD związane są z reguły bądź z konkretnymi osobami (na przykład Matyjaszczyk, Ferenc), które swoją działalnością zdobyły trwałe uznanie, bądź z członkostwem SLD w różnych porozumieniach i koalicjach wyborczych. Ale w których tych koalicjach SLD był lokomotywą, a w których  tylko „przystawką”?

Dobrym przykładem problemów SLD jest Wrocław. Jeszcze w marcu wrocławski Sojusz ostro pracował nad własnym programem wyborczym, by wkrótce ogłosić, że przystępuje do koalicji z KW Dutkiewicza (ustępującego prezydenta Wrocławia) i z Nowoczesną. Czołowe postaci SLD, przewodniczący i sekretarz Rady Miejskiej, wiceprzewodniczący Rady Wojewódzkiej, którzy swego czasu przyjęły odpowiedzialność za partię, zapewnili sobie w umowie koalicyjnej pierwsze miejsca na listach okręgowych i mandaty radnych miejskich uzyskali. Jak donosi prasa w pierwotnej umowie koalicyjnej Dudkiewicz, Nowoczesna, SLD przewodniczący Rady Miejskiej SLD miał, w przypadku wygrania Jacka Sutryka, koalicyjnego kandydata na prezydenta miasta, zagwarantowane stanowisko wiceprezydenta. Azaliż kandydat ten przeszedł w międzyczasie oficjalnie do nowej koalicji PO i Nowoczesnej zachowując poparcie koalicji Dudkiewicz-SLD i wybory wygrał. Siłą, która wyniosła Pana Sutryka na fotel Prezydenta Wrocławia nie było nazwisko Dudkiewicza (jego ugrupowanie zarówno w wyborach miejskich jak i wojewódzkich wypadło znacznie poniżej oczekiwań), ani tym bardziej SLD, ale koalicja PO – Nowoczesna.  Z tego prawdopodobnie powodu w lokalnej gazecie ukazał się artykuł, w którym między innymi odniesiono się do kwestii wiceprezydentury dla przewodniczącego SLD we Wrocławiu. Sprawę postawiono w artykule jasno: Sutrykowi trójka radnych z SLD nie jest potrzebna od uzyskania większości w Radzie, ale wiceprezydentura dla przewodniczącego Rady Miejskiej SLD jest możliwa, jeżeli trójka radnych (przypomnę; czołowych działaczy SLD) odstąpi od sygnalizowanego zamiaru utworzenia w Radzie Miejskiej Klubu Radnych SLD i pozostanie w składzie klubu Dudkiewicza.

I tutaj jest sedno sprawy. Przypomnieć przy tym należy, że w wyborach do sejmiku wojewódzkiego SLD nie zdobył żadnego mandatu. Listę Sojuszu pociągnął w dół Wrocław i okręg około wrocławski, gdzie Sojusz uzyskał poparcie dwukrotnie mniejsze niż w pozostałych okręgach. Jeżeli więc patrzyć na wybory samorządowe przez najważniejsze dla SLD wybory do parlamentu, to niewątpliwie w tych dwóch okręgach Sojusz popracować będzie musiał w najbliższym czasie szczególnie mocno. Brak klubu radnych w Radzie Miejskiej Wrocławia nie tylko nie będzie temu sprzyjać, ale wręcz przeciwnie – rozmagnesuje wrocławski SLD do końca.

Utworzenie przez wrocławskich radnych – członków SLD – własnego klubu nadało by sens polityczny całej operacji rezygnacji z własnej listy i własnego kandydata na prezydenta. Odstąpienie natomiast od tego zamiaru, czyli w praktyce przyjęcie członkostwa klubu Dudkiewicza w zamian za stanowiska, może być postrzegane jako rodzaj uwłaszczenia się na wrocławskim Sojuszu, z marnymi politycznie perspektywami na przyszłość. Życzę trójce radnych właściwej decyzji.

Jest jeszcze jedna sprawa, która przebija się przez powyborczy kurz. Bardzo ucieszyła mnie deklaracja Przewodniczącego Czarzastego o gotowości SLD do tworzenia wspólnej, proeuropejskiej listy w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Nie uważam się za ojca takiej listy, chociaż już 8. sierpnia wpis „Blok Polska Europejska” poświęciłem tej idei.  Nie jest idea ta obca i poza SLD, o czym świadczy idąca w tym samym kierunku propozycja Władysława Frasyniuka, ogłoszona niedawno w mediach. To – moim zdaniem – właściwy kierunek.

Na koniec powrócę do  zgromadzeń sumujących wyniki wyborów. Są one w SLD tradycją, odbyło się ich bardzo wiele. I gdyby coś konkretnego,pozytywnego z nich wynikało, gdyby spotkania takie z wyborów na wybory poprawiały notowania partii, to dzisiaj Sojusz byłby polityczną potęgą. Niestety, tak nie jest. Dlatego takie spotkania przygotować należy nie mniej starannie niż same wybory.

Abo, albo – wybierajcie!

Jak podają od rana media PiS-owski Prokurator Generalny Ziobro kieruje do PiS-owskiego Trybunału Konstytucyjnego pytanie, czy unijny traktat jest zgodny z polską konstytucją. To wybory, również te samorządowe, stawia w nowym świetle.

Dzisiejszy wybór Polaka to albo z Europą, albo z PiS. I żeby potem nie było płaczu i deklaracji typu „ja nie głosowałem na PiS!”.

Polexit zaczął się na dobre

Międzynarodówka nacjonalistyczna w natarciu

W jednym z moich wcześniejszych wpisów pisałem, że zachowanie się Kaczyńskiego i Orbana w kwestiach związanych z Unią Europejską świadczy o skoordynowanych działaniach na europejskiej prawicy w celu przejęcia władzy w Unii.  Oświadczenie nowego ministra spraw zagranicznych Włoch po niedawnym wiedeńskim spotkaniu ministrów spraw zagranicznych państw UE nie pozostawia w tej materii złudzeń. Powiedział on między innymi:

„Jestem przekonany, że za kilka miesięcy będziemy rządzić Europą razem z Viktorem Orbanem”. 

„W przyszłym roku całkowicie zmienimy Europę, wykluczając socjalistów z jej rządu i umieszczając w centrum prawo do życia, pracy, rodziny, bezpieczeństwa”.

„Pracujemy – dodał – z innymi partiami, narodami i europejskimi rządami, by zmienić historię tego kontynentu w maju przyszłego roku”.

Sprawa dla całej Unii w jej obecnym kształcie jest krytyczna. Dzisiejsza Unia Europejska funkcjonuje w oparciu o system wartości, którego filarami są:

– demokracja, a w tym trójpodział władzy, niezależność sądów i mediów,

– swoboda przepływu ludzi, towarów i kapitału

– ochrona praw człowieka,

– nadrzędność wspólnotowego interesu geopolitycznego nad narodowymi partykularyzmami.

Szczególnie istotna, a często pomijana jest właśnie ten ostatni filar. Nie wziął się on przecież znikąd. Integracja Unii Europejskiej jest warunkiem sine qua non utrzymania się kontynentu europejskiego na coraz bardziej wzburzonym morzu światowej polityki i gospodarki.

Takiej zintegrowanej Unii europejska skrajna prawica postanowiła położyć kres z premedytacją wypuszczając z zakorkowanej w wyniku II Wojny Światowej butelki demony nacjonalizmu. Międzynarodówka nacjonalistyczna stała się faktem.

Nie chodzi w tym całym politycznym sporze wyłącznie o taki lub inny system wartości. Chodzi o przyszłość, o fizyczną wręcz, w sensie politycznym i gospodarczym, podmiotowość Europy. Europa zatomizowana, szarpana przez ksenofobiczne, nacjonalistyczne partykularne aspiracje sama kładzie się na talerzy i podaje jako przystawkę trzem mocarstwom: stanom Zjednoczonym, Rosji i Chinom, które tą przystawkę chętnie schrupią. Ala zanim co – mogą o ten łakomy kąsek ze sobą rywalizować. Już zresztą się zaczęło. Bezpardonowa walka USA z Rosją o europejski rynek zbytu gazu nabiera rozpędu. Rozrywanie Europy już się zaczęło.

Sytuacja jest krytyczna i wyjątkowa. Wymaga więc działań wyjątkowych. Kluczowe znaczenie będą miały przyszłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego. Jedynym antidotum na ofensywę międzynarodówki nacjonalistycznej jest mocny, proeuropejski blok wyborczy. Dlatego tym wyborom nadać należy specjalne znaczenie i potraktować je zupełnie inaczej niż te do samorządu i do polskiego parlamentu.

O ile sformalizowana antypisowska koalicja wyborcza w wyborach samorządowych i parlamentarnych jest nie tylko nierealna, ale również w sumie niekorzystna dla jakości sceny politycznej Polski, o tyle ogólnopolska wyborcza koalicja, na przykład Blok Polska Europejska, jest moim zdaniem nie tylko wskazana, ale możliwa i co najważniejsze – konieczna. O takiej koalicji pisałem już miesiąc wcześniej, ale w świetle ostatnich wydarzeń postanowiłem do tej idei powrócić.

O takiej formule wyborów do Parlamentu Europejskiego mówić należy bowiem jak najwcześniej, gdyż znając propagandową machinę PiS już niedługo, zaraz po wyborach samorządowych, Polska zalana zostanie przekazami, które wmawiać będą społeczeństwu, że to właśnie nacjonalizm, partykularyzm, homofobia są ratunkiem dla Europy. Wybory do Parlamentu Europejskiego będą ostatnią szansą dla proeuropejsko zorientowanych ugrupowań i partii politycznych na przekształcenie ich w ogólnonarodowe referendum proeuropejskie. Będą surowym sprawdzianem dojrzałości i odpowiedzialności politycznej tych partii, sprawdzianem ich gotowości do porozumienia i kompromisu w kwestiach zdecydowanie nadrzędnych, a na dodatek wspólnych.  Jeżeli nie wykorzystamy tej szansy to się później nie dziwmy.

Bardzo dużo mówi się oznaczeniu innowacyjności, twórczego, nowatorskiego myślenia dla rozwoju gospodarczego i społecznego kraju. Polityka wymaga innowacyjności nie mniej niż gospodarka. Zwłaszcza w obliczu wielkich wyzwań.

Blok Polska Europejska

Nadciąga wyborczy karnawał. Karnawał czy nawał kar – jak kto chce. Na pierwszy ogień idą wybory do lokalnych samorządów. Partyjni liderzy nie odrywają wzroku od wyników codziennych niemal sondaży: temu spadło, tamtemu wzrosło. Oczywiście najważniejszy będzie Wielki Finał, czyli wybory do Sejmu i Senatu RP. Póki co dzisiaj podano, że wybory do sejmików wojewódzkich – najbardziej wiarygodny prognostyk wyborów parlamentarnych wygra PiS (w 12 województwach). Może tak, może nie. Ale Wielki Finał, jeżeli wygra go PiS ze swoimi przystawkami, ostatecznie przesądzi o przyszłości Polski.

Jest jedna karta, którą opozycja ma szansę skutecznie rozegrać. To karta europejska. PiS dostarczył morza dowodów, że jemu z taką jak obecnie Unią nie po drodze, że dąży do Plexitu lub przebudowania  Unii do luźnego związku państw narodowych. Nie chodzi tylko o to, aby zlikwidować Unię Europejską w jej dotychczasowym, kształcie zanim Polska stanie się płatnikiem netto do unijnego budżetu. Powody są natury czysto ideologicznej, z przemożną rolą kościoła katolickiego za plecami Kaczyńskiego. Czy dążenie do rozmontowania Unii zbudowanej na dotychczasowych traktatach jest również celem Waszyngtonu czy/i Moskwy, a PiS w tej rozgrywce odgrywa rolę pożytecznego idioty, to inna sprawa. Ważne, że PiS jest zdeterminowany i nie cofa się nawet przed manipulacjami przy ordynacji wyborczej do najbliższych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Możemy też  być pewni, że nie cofnie się przed żadnymi manipulacjami opinią publiczną, jakie znajdą się w jego zasięgu.

Z wypowiedzi Orbana można wywnioskować, że europejskie prawicowe siły eurosceptyków działają w tej kwestii w porozumieniu i szykują się do przejęcia inicjatywy w nowym Parlamencie. Jeżeli do tego dojdzie to, jak mówią, będzie pozamiatane.

Jedyną szansą dla Polski (a by c może i dla Europy) jest w tej sytuacji – moim zdaniem – nadanie wyborom do Parlamentu Europejskiego charakteru ogólnonarodowego referendum: jesteś za członkostwem Polski w zintegrowanej i jednoczącej się wokół zawartych w traktatach wartości Unii Europejskiej, jednoczącej się wokół wyzwań, jakie przez Europą stawia rozwój światowej gospodarki i postęp technologiczny, czy jesteś za Europą pisowską, czy jesteś za marginalizowaniem Polski, za odrywaniem się Polski od Europy. Czy jesteś za Europą suwerenną, czy za Europą na pasku USA i Rosji.

Tą kartę można jeszcze wygrać póki nastroje prounijne dominują w Polsce, póki pisowska propaganda nie zrobiła i w tej kwestii wody z mózgów Polkom i Polakom.

Sytuacja staje się z dnia na dzień krytyczna i aby to osiągnąć sięgnąć trzeba po środki do niej adekwatne, nadzwyczajne, dotychczas nie praktykowane. Potrzeba nadzwyczajnej mobilizacji w obronie Unii Europejskiej przed politykami, którzy za nic mają parlamentarną demokrację, rządy prawa, wolności obywatelskie, którzy dążą do zniszczenia europejskiego ładu, jaki ukształtował się po II Wojnie Światowej.

Proponuję otóż powołanie do życia przez wszystkie prounijne partie polityczne wyborczego porozumienia o nazwie na przykład BLOK POLSKA EUROPEJSKA i wystawienie jednej, wspólnej listy kandydatów.

Pora sobie uświadomić, że od tego kto z jakiej partii będzie w Europejskim Parlamencie ważniejsze jest, aby zminimalizować w nim obecność PiS, aby nie dopuścić, aby w nowym PE karty rozdawał Kaczyński z Macierewiczem i Orbanem.

Prounijnie zorientowane partie polityczne niczym przy tym nie ryzykują w tym sensie, że wyniki wyborów do PE przełożą się najpewniej na krajowe wybory parlamentarne. Mogą więc one tylko wygrać, i to wygrać podwójnie: raz w wyborach do PE i drugi raz do Sejmu i Senatu, do których PiS może wystartować z czerwoną kartką wystawioną przez wyborców w maju 2019. Wystarczy poskromić ambicje personalne i pokazać, że potrafimy się jednoczyć wokół podstawowych europejskich wartości.

Czy liderzy proeuropejskich partii politycznych będą chcieli podjąć takie wyzwanie? Oczywiście nie wiem, ale wiem, że powinni. I wiem, że z tworzeniem takiego Bloku nie można czekać na maj 2019. Należy prace nad nim rozpocząć jak najwcześniej.

Punkt wspólny

Polska gospodarka od szeregu lat przyspiesza. Podnosi się poziom życia i poziom płac: tych najniższych, średnich i tych najwyższych. Dynamika wzrostu konsumpcji jest na poziomie 5-8% rocznie. Tymczasem ponad dwie trzecie pytanych Polaków popiera propozycję obniżenia wynagrodzenia posłów i senatorów o 20 procent (Kantar Millward Brown SA, tvn24.pl 31.05.2018). To nie jest wiadomość dobra dla naszego kraju. Z jednej strony wynik ten koreluje z poziomem 29% pozytywnej oceny Sejmu, ale z drugiej strony może rodzić poważne obawy.

Dwie trzecie społeczeństwa opowiedziało się za ekstra populistyczną tezą Kaczyńskiego, przywódcy ugrupowania, popieranego przez nieco więcej niż jedną trzecią społeczeństwa. To groźne dla przyszłości. Kaczyński sprawę „nagród” w rządzie rozegrał po swojemu: zebrał wszystkie minusy PIS-owskiej afery, i zamienił w swój doraźny sukces. Gdyby jeszcze chodziło o prymitywne odwołanie się do tradycyjnej polskiej zawiści – to pół biedy. Skandal z ustawą zmieniającą zasady wynagrodzenia posłów polega też na tym, że powszechnie jest ona postrzegana jako wynik DECYZJI jednego człowieka! Z drugiej strony stawia ona porządek rzeczy na głowie uzależniając wynagrodzenie posła od wynagrodzenia podsekretarza stanu. – Chcesz drogi pośle podwyższyć sobie wynagrodzenie? Proszę bardzo, ale najpierw podnieś zarobki w rządzie! – tak postanowiono.  Klasyczne pytanie: tabakiera do nosa czy nos do tabakiery straciło swój sens. Ale to też nie jest najważniejsze.

Wyniki podane przez Kantar Millward Brown SA mogą być natomiast zwiastunem tego, że opinia publiczna w zdecydowanej większości nie wierzy już w możliwość odbudowy merytorycznego (legislacyjnego) poziomu pracy  parlamentu, że właściwie przyswoiła sobie tezę o jego fasadowości, o jego znikomej przydatności dla społeczeństwa i państwa. W przeddzień nowych wyborów parlamentarnych może się to okazać niezwykle groźne dla Polski. Negatywne skutki manewru Kaczyńskiego są oczywiste: społeczne obniżenie rangi parlamentarzysty, pogłębienie się negatywnej selekcji w doborze kandydatów, zwiększenie presji na wykorzystywanie okresu posłowania do „załatwiania” sobie przyszłości – to tylko niektóre z nich.

Dlatego uważam, że podstawowym, głównym i wspólnym punktem programu całej demokratycznej, antypisowskiej opozycji powinno stać się przywrócenie znaczenia parlamentu, jego godności i merytorycznego poziomu, jego roli kreatora standardów życia publicznego w Polsce.

Jak to zrobić? Najpierw trzeba chcieć. Ze swojej strony niewiele mam do dodania do mojej propozycji, którą zamieściłem na moim blogu http://jacekq.pl/2017/02/ pod tytułem „Kogo i jak wybierać?”. Może tylko tą propozycję, że warto by było powrócić do idei List Krajowych w wyborach do Sejmu. Dawały by one władzom ugrupowań politycznych realne szanse na tworzenie silnego, merytorycznego jądra swoich klubów poselskich.

Jeżeli nie odbuduje się polskiego parlamentaryzmu, Polska będzie zgubiona (o ile już nie jest);-(

Kogo i jak wybierać?

Sąd Okręgowy w Poznaniu orzekł właśnie, że zatrzymanie Józefa Piniora było uzasadnione. Nie przesądza to rzecz jasna o winie sanatora. Ja tym bardziej daleki jestem od ferowania w tej sprawie wyroków, a swoja opinię wyraziłem wcześniej. Casus Piniora nieodparcie natomiast przywołuje refleksje, które kołaczą się w mojej głowie od lat. Im dłużej przypatruję się polskiej obyczajowości politycznej, tym bardziej krystalizują się we mnie poglądy, że cały nasz system wyborczy jest do bani.

Pytanie na początek: ile musi wyłożyć z prywatnych pieniędzy kandydat partii politycznej, aby być umieszczonym na pierwszym miejscu listy wyborczej? To, że w przypadku wielu partii musi – jest tajemnicą poliszynela. Pytanie tylko: ile? Ile za pierwsze miejsce, ile za drugie? Ile za kandydowanie na wójta czy prezydenta miasta?

Niby media mamy wolne, ale – pewnie jako dowód tej wolności – nie bardzo chcą się one zainteresować problemem. Temat tabu? Pewnie nie dzieje się tak przez przypadek. Kandydaci gromadzą prywatne fundusze, pożyczają od znajomych, pożyczają w bankach. Na pokrycie kosztów kampanii wyborczych w bankach (a jak pokazują choćby ostatnie wybory parlamentarne nie tylko w bankach) zaciągają poważne pożyczki również partie polityczne.

Nie mam żadnych dowodów na twierdzenie, że zaciągając pożyczkę kandydat traktuje wydatki na kampanię jako inwestycję, która – jak każda inwestycja – powinna się zwrócić w takiej bądź w innej formie.  Dowodów nie mam, ale nie zdziwiłbym się, gdyby w wielu przypadkach tak właśnie było – zwłaszcza, gdy zaangażowany kapitał prywatny stanowi poważne obciążenie rodzinnego budżetu kandydata, a pożyczki trzeba spłacać. Z całą pewnością stwierdzić natomiast mogę, że z samej swojej istoty ukształtowany w Polsce model kampanii wyborczych dyskryminuje mniej zamożnych i mniej finansowo zaradnych potencjalnych kandydatów oraz sprzyja tworzeniu mechanizmów politycznej korupcji.

Tak dalej być nie powinno. Model kampanii wyborczych w naszym kraju wymaga głębokiej refleksji i gruntownej przebudowy.  Dotychczasowy oparto na zasadach dosyć bezkrytycznie przeniesionych do nas zza Wielkiej Wody w latach 1989/90. Głównym operatorem kampanii wyborczych są tam (i u nas) media wszelkiej maści. I to właśnie media, firmy PR-owskie, właściciele tablic ogłoszeniowych przejmują gros partyjnych i prywatnych funduszy na kampanie wyborcze.  Ten model nie zdaje egzaminu. W audycie wykonania zadań jednym z podstawowych kryteriów oceny jest kryterium value for money (wartość za pieniądze). W naszym kraju z kampanii na kampanię, za coraz większe pieniądze, naród otrzymuje coraz to gorszy jakościowo parlament. „Wartość za pieniądze” leci w dół na łeb na szyję. Fatalne merytoryczne i etyczne przygotowanie posłów (elity narodu) przekłada się wprost na coraz gorsze prawo, a ostatnio na psucie całego systemu prawnego.

Próbując naszkicować zarys nowego modelu kampanii wyborczych zacząć należy od generalnych celów tych kampanii. Są nimi:

  1. Dostarczenie każdemu wyborcy niezbędnych informacji o programie ugrupowania i indywidualnych programach kandydatów.
  2. Dostarczenie wyborcy niezbędnych informacji o kandydatach, obejmujących również informacje o ich statusie majątkowym.
  3. Zapewnienie każdemu wyborcy możliwości bezpośredniego spotkania z kandydatem do funkcji publicznych.
  4. Zapewnienie każdemu wyborcy możliwości korespondencji z kandydatem.

Realizacja tych celów zachodzić powinna przy respektowaniu następujących zasad:

  1. Decyzja wyborcy w największym stopniu powinna wynikać z jego świadomej, merytorycznej decyzji, a nie być efektem możliwości i zdolności „uwodzenia elektoratu” przez ugrupowania polityczne i ich kandydatów. Z procesu wyborów władz publicznych wyeliminować należy wszelkie agresywne techniki marketingu komercyjnego
  2. Zaplecze finansowe kandydata i/lub ugrupowania wyborczego nie powinny mieć wpływu na wynik wyborów.
  3. Komisje Wyborcze zapewniają dostarczenie we właściwym terminie do każdego gospodarstwa domowego kompletnego zestawu programów wyborczych i sylwetek kandydatów w formie papierowej oraz przez strony internetowe.
  4. Komitety wyborcze zapewniają możliwość spotkania wyborców z kandydatami oraz obecność kandydatów w Internecie.
  5. Wyeliminowana zostanie uliczna walka komitetów wyborczych na banery, plakaty, tablice ogłoszeniowe itp. Publiczne przekazy dotyczyć winny tylko wskazania miejsca, gdzie wyborca uzyskać może informacje o celach i programach wyborczych oraz kwestii technicznych.
  6. Rola mediów ograniczona zostanie do organizowania debat kandydatów, przekazywania informacji o planowanych spotkaniach przedwyborczych oraz informacji technicznych dotyczących wyborów. Wykupywanie czasu antenowego przez ugrupowanie bądź kandydata powinno być niedopuszczalne.
  7. Agitacja wyborcza przez kościoły i związki wyznaniowe powinna być zakazana.

 

Jeżeli powyższe zasady uzupełnione byłyby przez przywrócenie instytucji List Krajowych (w wyborach parlamentarnych), to istnieją duże szanse na to, że decyzje wyborców będą bardziej świadome i  podejmowane z podejmowane z poczuciem współodpowiedzialności, że merytoryczny i etyczny poziom wybranych do pełnienia służby publicznej się podniesie i że sumaryczne koszty kampanii wyborczych będą w efekcie dużo, dużo niższe niż obecnie.

Że to jest utopią? Tak, ale wszystko kiedyś było utopią.