Każdy naród ma taki rząd , na jaki zasługuje. Ta stara sentencja ultrakonserwatywnego filozofa i polityka Josepha de Maistre’a jak ulał pasuje do powyborczej sytuacji w ultrakonserwatywnym kraju, jakim dzisiaj jest Polska. Nie udało się odsunąć PiS od władzy – mało tego, Kaczyński w Sejmie się umocnił. Wygraną PiS trudno trafniej skomentować niż uczynił to Adam Michnik stwierdzając, że spełnił się najczarniejszy scenariusz. Nie jest już ważne, czy patrząc wstecz zdobył się Michnik na refleksję na temat swojego udziału w doprowadzeniu do tego co się stało. Stało się. Na nic zdała się lawina afer gospodarczych i obyczajowych z udziałem prominentów pisowskiej władzy, z których każda z osobna, w każdym, w miarę normalnym kraju zmiotłaby z powierzchni rządzącą partię. Nie w Polsce. Wybory pokazały przyzwolenie znacznej części społeczeństwa dla aferzystów – o ile dają. Wygrana PiS to przede wszystkim wygrana Kościoła. PiS wygrał w tych rejonach i w tych grupach wiekowych, w których Kościół ma tradycyjnie największe wpływy. Kościół, nie potępiając żadnej z ujawnionych afer udzielił tym samym ich sprawcom szczególnego rozgrzeszenia, pozbawiając skrupułów przy oddawaniu głosów na PiS wahającym się. Wybory ujawniły pogłębiające się rozdarcie polskiego społeczeństwa. Na antagonizmy natury ideologicznej nałożyły się jaskrawe różnice w postrzeganiu państwa przez mieszkańców średnich oraz dużych miast i mieszkańców wsi. Co te wybory oznaczają dla lewicy?
Zasadnym jest pytanie, czy powszechna, anty-pisowska koalicja byłaby w stanie położyć kres rujnowaniu kraju i społeczeństwa przez „naczelnika”. Propozycję taką, pod nazwą „Koalicja Konstytucyjna” proponował onegdaj Włodzimierz Cimoszewicz. Nie podzielałem tego poglądu, uważając, że SLD powinno w wyborach wystartować w czytelnej, lewicowej koalicji. Uważałem – i nadal uważam, że Parlament powinien odzwierciedlać polityczne preferencje Polaków. Źle przeprowadzone przez KO kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego pogrzebała ostatecznie koncepcję Koalicji Konstytucyjnej: odłączyło się PSL. SLD trwał przy niej jednak wiernie – do czasu, gdy Grzegorz Schetyna uznał, że sojusz z Sojuszem mu ciąży. Proste sumowanie procentów poparcia uzyskanych przez poszczególnych potencjalnych członków takiej koalicji w wyborach sejmowych mogłoby wskazywać na słuszność pomysłu powszechnej koalicji antypisowskiej. Czy jednak proste sumowanie procentów jest w tym przypadku uzasadnione? A może właśnie fakt, że partie poszły do wyborów pod własnymi szyldami stał się przyczyną wyższej frekwencji? Osobiście znam wiele osób, które deklarowały, że nigdy na PO głosować nie będą.
Właściwie wszystkie partie, które wprowadziły swoich przedstawicieli do Parlamentu mają powody do satysfakcji. Wszystkie – z wyjątkiem Platformy Obywatelskiej. To jej wynik zaważył głównie na tym, że przez kolejne 4 lata będziemy pod butą pisowskiego rządu, pisowskiego Sejmu i dyrygenta z Nowogrodzkiej. Na szczęście marszałek Karczewski będzie musiał wyprowadzić się ze swojej willi i ze swojego gabinetu na Wiejskiej a Senat przestanie być maszynką w rękach adiutanta „naczelnika państwa” do klepania ustaw przyjętych przez Sejm. Kryzys PO jest jednak wielopłaszczyznowy i bezsprzeczny. Właściwie to na dzisiaj istotne jest jedno tylko pytanie: na ile sfrustrowana PO będzie łatwym łupem dla managerów transferowych z innych ugrupowań.
Tym nie mniej wdzięczność ludzi lewicy dla Platformy powinna być ogromna. Wystarczy pomyśleć jak wyglądała by dzisiaj sytuacja, gdyby PO wytrzymała do końca w sojuszu z SLD. Być może kilku działaczy SLD weszłoby do Sejmu, ale z pewnością nie weszłaby Wiosna, a prawdopodobnie i Razem. SLD-owcy posłowie szybko zostaliby zmarginalizowani w klubie KO, a sam Sojusz uległby przyspieszonemu procesowi sublimacji. Przewaga PiS byłaby zapewne jeszcze większa, a co za tym idzie i większa frustracja w opozycji. Na szczęście dla lewicy Grzegorz Schetyna rozpaczliwie poszukując nowej tożsamości swojej partii postanowił podziękować (w mało parlamentarny sposób) SLD za współpracę na kilka miesięcy przed wyborami. To właśnie zmusiło liderów SLD do nagłej i radykalnej zmiany strategii wyborczej i do poszukiwania wraz z liderami dwóch innych, wyraźnie „tonących” partii o lewicowym charakterze wyborczego porozumienia. Udało się i chwała im za to. Ale trudno odmówić zasług (pewnie niezamierzonych) Grzegorza Schetyny dla konsolidacji polskiej lewicy.
Lewica ma prawo uznawać się za największego wygranego wyborów parlamentarnych. Będzie trzecim co do wielkości ugrupowaniem w Sejmie. Głos lewicy wróci na sejmową trybuną i na łamy mediów. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że jest to sukces taktyczny, ad hoc zawarte małżeństwo z rozsądku, które wpisało się w oczekiwania sporej części społeczeństwa na zmianę w tym kierunku. Czy Lewica zdoła utworzyć wspólny klub parlamentarny? Jeśli tak, kto zostanie jego przewodniczącym? Kogo Lewica desygnuje na funkcję Marszałka Sejmu? Po opublikowaniu pełnych wyników wyborczych pojawią się z pewnością analizy który z „koalicjantów” ilu przysporzył Lewicy głosów. Nie będzie to pytanie nieuzasadnione zwłaszcza z perspektywie wyboru Przewodniczącego Klubu Parlamentarnego „Lewica” Podstawowym problemem Lewicy będzie teraz przełożenie tego wielkiego sukcesu taktycznego na trwały sukces strategiczny – na stworzenie realnych podstaw do uzyskania jeszcze większego poparcia społecznego w następnych wyborach. Potencjał jest ogromny. Wystarczy spojrzeć na olbrzymią rozpiętość poparcia dla Lewicy w różnych częściach Polski: od 4.5% w Tarnowie do 20% w Łodzi i 22,5% w Katowicach. Sufit jest więc dzisiaj dla lewicy zawieszony wysoko. Co zatem zrobić, a czego nie robić, aby sukces w wyborach do Sejmu i do Senatu utrwalić? Oczywiście nie podejmę się wysiłku udzielenia odpowiedzi na to pytanie – to temat na głęboką, poważną dyskusję. Jest jednak jedna rzecz, której pominąć nie sposób. Lewica osiągnęła sukces dzięki splotowi dwóch okoliczności: koalicji trzech, różnych przecież partii, które określane są jako lewicowe oraz przestrzeni dla lewicy, która po czterech latach rządów PiS pojawiła się w świadomości wyborców w sposób niemal naturalny. Innymi słowy lista Komitetu Wyborczego SLD – LEWICA uzyskała w znacznej mierze poparcie na kredyt. Zaistniała możliwość, aby politycy wyłonieni z tej listy w krótkim okresie czasu wypracowali taką formułę polskiej lewicy, która będzie miała szansę na jeszcze większy sukces wyborczy w kolejnych kampaniach. Za cztery lata koncert „trzech tenorów” nie zabrzmi już wiarygodnie. Wyborcy oczekiwać będą oferty lewicowej na jutro, na pojutrze. Partie, które desygnowały swoich kandydatów do listy KW LEWICA oraz wybrani parlamentarzyści stają więc przed nadzwyczaj odpowiedzialnym zadaniem: wypracowania takiej formuły polskiej lewicy, która uznana zostanie przez istotną część społeczeństwa za wiarygodną szansę na lepszą przyszłość. Przypomnę tylko, że historycznie patrząc, lewica swoje szerokie poparcie społeczne uzyskiwała zawsze przez głoszenie odważnych idei społecznych i gospodarczych i odważnych, często na miarę utopii programów. Bycie „walczącą opozycją” w Sejmie to o wiele za mało. Wypracowanie formuły nowoczesnej polskiej lewicy, jakkolwiek konieczne, nie będzie sprawą prostą. Wystarczy spojrzeć na Wrocław – jeden z największych ośrodków kulturalnych i naukowych kraju. Lista SLD – Lewica uzyskała tutaj nadzwyczaj dobry wynik – ponad 15 % głosów, nie wprowadzając do Sejmu żadnego posła – członka SLD. Jest to więc w tym przypadku wielki sukces SLD bez SLD.
Pytania o przyszłość lewicy polskiej uzasadnia również niedawna wypowiedz Leszka Milera, osoby zazwyczaj bardzo dobrze poinformowanej, w której Miller de facto zapowiedział kres formacji pod nazwą Sojusz Lewicy Demokratycznej. Tylko pióra są wieczne – nic poza tym, jak mawiał klasyk. Jeżeli jednak nie SLD to co? To kto? Z jakim bagażem wartości, ideałów, postulatów ekonomicznych, gospodarczych i społecznych zwróci się o poparcie do społeczeństwa? Odpowiedź zna pewnie tylko wiatr.
Jacku, z wypiekami na twarzy, przeczytałem Twoją analizę powyborczą. Zawiera ona wiele wątków politycznych, organizacyjnych i sejmowych. Ponieważ przeczytałem ze zrozumieniem i doszedłem do wniosku, że na najbliższym zebraniu naszego koła SLD „Universitas” warto będzie przedyskutować post Twego autorstwa.
Różnić się możemy pięknie, ale w strategicznych momentach musimy być razem. Ta sentencja jak ulał pasuje, do obecnej sytuacji. Sukces lewicy, bo w tych kategoriach powinniśmy określać wynik ostatnich wyborów powinien być swoistym drogowskazem na przyszłe lata. Osobiście uważam, że drugorzędną sprawą jest powstanie jednego czy kilku klubów poselskich. Jeżeli u którejś ze stron zaistnieje obawa, wchłonięcia z miłości partnera, nie powinno się kontynuować tej drogi. Powinno się uszanować różnice, by w kolejnym strategicznym momencie ponownie stanąć razem, a nie przeciwko sobie.
Oczywiście, optymalnym wyjściem jest powstanie jednego klubu „Lewica”, ale nie przykładał bym do tego faktu dużego znaczenia. Bardziej ważniejszą sprawą jest pielęgnowanie dobrych relacji między partnerami. Przed środowiskami lewicowymi długo droga. Po latach nazwijmy to delikatnie „ błędów jak i liberalnych wypaczeń ? „ należy odbudować lewicową wrażliwość