Polska Jesień 2020

Polska Jesień 2020 r. ma wymiary klasycznej tragedii antycznej: konfliktu dwóch wartości. A właściwie nawet trzech. Naprzeciw siebie stanęła ortodoksyjna doktryna katolicka obrony życia w każdej postaci i za każdą cenę a z drugiej pragnienie wolności kobiet. Nie tej wolności abstrakcyjnej, wyidealizowanej, ale konkretnej.  Kobiety chcą i mają do tego pełne prawo, prawo decydowania o sobie, o swoim ciele, o swoim miejscu w społeczeństwie. Tragizm spotęgowany został niepomiernie przez próbę wplątania w jego wiry wartości trzeciej: obrony Kościoła. Sceneria tej mega-tragedii też jest upiorna: szalejący nowy, nierozpoznany wirus, siejący choroby i śmierć.

Jak to w tragedii antycznej nie ma dobrego rozwiązania – każde będzie w jakiś sposób złe. I jak to zwykle w antycznej tragedii konflikt ujawnia najczarniejsze strony ludzkiej duszy.

Jak się okazuje PiS miał niespełna 2 lata na rozpatrzenie przez swój pseudo-konstytucyjny trybunał wniosku o stwierdzenie niezgodności z ustawą zasadnicza zapisu o dopuszczalności aborcji z powodów ciężkiego i/lub letalnego uszkodzenia płodu. Kaczyński i jego poplecznicy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że taka decyzja wywoła ostry społeczny sprzeciw i uliczne protesty. Ale przecież były wybory: najpierw samorządowe, potem parlamentarne a w końcu wybory prezydenckie. Decyzję kunktatorsko odwlekano więc do „lepszych czasów”. I za te lepsze czasy polityczne kierownictwo PiS uznało szczyt pandemii sars-cov2. Ludzie przestraszeni, częściowo izolowani, do najbliższych wyborów daleko – pasowało jak ulał. Decyzja o odpaleniu politycznej miny pod nazwą „aborcja” w trakcie szalejącej pandemii była nie tylko prowokacją, była ludzką nikczemnością, ohydą, wyrazem traktowania Polaków jak stado baranów, które należy pilnować, straszyć i strzyc. To była polityczna zbrodnia na narodzie, na demokracji.

A jednak kobiety ruszyły. I to ruszyły na skalę niespotykaną i z niespotykaną determinacją. To już nie kilka demonstracji w największych miastach. To ogólnopolski zryw kobiet w setkach miast i miasteczek trwający już ponad tydzień. To olbrzymi ruch społeczny w Internecie. To pieśni i wiersze. To skrajny, zbiorowy gniew.

Wielkim i niebezpiecznym spłycaniem tego zjawiska jest sprowadzanie go do ekscesów młodzieży, która z nadmiaru wolnego czasu (niedziałające szkoły) znalazła sobie na ulicach alternatywę dla dyskotek. Młodzi ludzie świadomie walczą o swoją przyszłość. Walczą o swoją podmiotowość. Nie godzą się, aby w sprawach dla nich najważniejszych decyzję podejmował za nich ktoś inny: polityk, urzędnik, ksiądz. Dzisiaj dotyczy to prawa kobiety do decydowania o urodzeniu bądź nie płodu z góry skazanego na śmierć. Ale jutro dotyczyć to może zgoła innych spraw, jeśli jakiś ortodoksa u władzy znajdzie w tym swoją drogę do bram niebieskich. Wiedzą, że jeśli dzisiaj nie powiedzą „W********aj!”, to  zgodzą się na swoje piekło na długie lata.  Młodzi dokonali wyboru, przedłożyli swoją przyszłość i swoją wolność nad zagrożenie pandemiczne.  Czy dlatego należy im się etykietka osób nieodpowiedzialnych, czy, jak chce wicepremier polskiego rządu – przestępców? Z pewnością już nie z ust tych, których za politycznych przestępców uznać należy, którzy w imię wyznawanej ideologii bardzo kontrowersyjny społecznie cel osiągnąć chcieli pod parasolem pandemii i strachu. Przecież protestujących równie dobrze można by uznać za herosów, którzy swoją realną wolność przedkładają nad cierpienia, a może nawet śmierć. Teraz, albo nigdy.

Jak zakończy się ta tragedia? Tragedie, raz zaistniałe nigdy się nie kończą. Trwają przez pokolenia, przez wieki, w różnych oczywiście szatach. Ale jedno jest pewne. Polska Jesień 2020 uformuje nowe polityczne pokolenie Polaków.  W życiorysach tych setek tysięcy uczestników i milionów ich wspierających udział w buncie przeciwko autorytarnej, cynicznej, bezdusznej władzy, w dramatycznych warunkach szalejącej epidemii będzie historycznym spoiwem. I w tym jest jeszcze jakaś nadzieja na demokratyczną, obywatelską Polskę.

Mamy więc narodową tragedię i jak to często bywa, w jej tle grasują pospolite, karłowate poczwary. To bardzo łagodne określenie Ministra Edukacji i Nauki, który niezadowolony z tego, że rektorzy niektórych uczelni uszanowali prawo studentów do protestu, zaszantażował ich konsekwencjami w postaci nieprzyznania grantów na badania naukowe czy funduszy na inwestycje. Taka podłość, takie niezrozumienie tradycji autonomii szkół wyższych może być autorstwa tylko pisowskiego sługusa, tylko tego, który ma świadomość, że jego tytuł naukowy jest wielce wątpliwy, że jego miejsce w uczelnianym środowisku wynika wyłącznie z politycznych aktywów. Publiczne pieniądze na naukę nie tam, gdzie tworzą się największe naukowe odkrycia, nie dla najlepszych, najbardziej wartościowych projektów naukowych, ale dla swoich, ale dla posłusznych, którzy kornie pochylą czoło przed satrapą – oto nowy Minister Edukacji i Nauki. Swoją postawą najlepiej uzasadnia on aktualność głównego hasła Strajku Kobiet.

Dyktatura – WYPIERDALAĆ!

W kraju wre. Kobiety wypowiedziały wojnę władzy. Władzy głupiej, dyktatorskiej, okrutnej, zaczadzonej ideologicznymi miazmatami rodem z głębokiego średniowiecza. Rzecz poszła o prawo do aborcji, a w szczególności o usunięcie z – i tak już najostrzejszych w Europie przepisów antyaborcyjnych – artykułu dopuszczającego zabieg przerwania ciąży w przypadku poważnego, nieodwracalnego uszkodzenia płodu. Cała historia odsłania nikczemność partii Bezprawia i Niesprawiedliwości. Rok temu poseł tej partii zainicjował wniosek do „Trybunału Konstytucyjnego” o zbadanie zgodności z Konstytucja tych zapisów . PiS, który wygodne dla siebie operacje legislacyjne przeprowadzić potrafi w kilka godzin, ze skierowaniem tego wniosku czekał. Na co? Na dogodny moment. PiS doskonale zdawał sobie sprawę z oburzenia, zwłaszcza ludzi młodych jakie taki werdykt „Trybunału” wywoła. Byłby to gwóźdź do trumny pisowskiego kandydata na prezydenta.

Okres pandemii, przestraszonego społeczeństwa wydawał się być idealnym momentem na uruchomienie procedury przed marionetkowym TK a orzeczenie tego uzurpacyjnego ciała było z góry przesądzone.

A jednak, mimo tak wyrafinowanej, nikczemnej kalkulacji kobiety, i nie tylko one, powiedziały WYPIERDALAJ! Nigdy jeszcze Polska nie była areną tak powszechnego i tak zdeterminowanego zrywu kobiet. Chwała im za to!

Przecież tu nie chodzi tylko o skandaliczne orzeczenia tzw. Trybunału Konstytucyjnego. Chodzi o coś więcej, i wszyscy protestujący zdają sobie z tego sprawę. Chodzi o społeczną rolę kobiet, dla których PiS, jak w najmroczniejszych czasach średniowiecza, widzi rolę jedynie jako fabryki dzieci, gospodynie domowe i oczywiście  wierne, praktykujące katoliczki. Dokładnie tak, jak w hitlerowskich Niemczech: Kinder, Küche, Kirche! Trudno bardziej precyzyjna wykładnię tej doktryny jak ta, którą onegdaj wydalił z siebie obecny minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Inicjatywa Wróblewskiego, orzeczenie „Trybunału”, poglądy ministra Czarnka stanowią jedność, stanowią najlepszy obraz pisowskiej ideologii i pisowskich celów. Przyrównanie ideologicznej krucjaty Kościoła do hitlerowskich Niemiec bulwersujące? A jak inaczej odbierać należy publiczną atencję księży paulinów z Sanktuarium Jasnogórskiego wobec hitlerowskich zbrodniarzy: Heinricha Himmlera i Hansa Franka, którzy okrągłe rocznice gospodarskich wizyt tych „dżentelmenów” na Jasnej Górze celebrują publikując stosowne fotografie i wpisy w księdze pamiątkowej? Wprawdzie wczorajszy eksces paulinów spotkał się z tak dużym społecznym oporem, że księża zmuszeni zostali do publicznych przeprosin, ale przecież najważniejsze są intencje! A te są jakie są.

Oczywiście Kościół Katolicki bardzo sprzyja ideologicznej ofensywy PiS. Nie tylko sprzyja, ale wręcz ją inspiruje. I nie tylko o ideologię tu chodzi. Kościół doskonale zdaje sobie sprawę, że idee ideami, przykazania przykazaniami, ale rzeczywiste panowanie nad jednostką ludzką daje panowanie nad jej seksualnością. Dlatego tak zaciekła, bezpardonowa jest walka rycerzy kościoła o wszystko, co z seksem jest związane. W efekcie, jeżeli jakieś szczątki edukacji seksualnej ostaną się w szkołach, to zapewne tylko według kościelnych programów i prowadzone wyłącznie przez kościelnych „pedagogów”.

Szaleństwo PiS dopełniło wczorajsze „orędzie” wicepremiera polskiego rządu, Jarosława Kaczyńskiego. Ten, jeden z najwyższych urzędników państwowych, odpowiedzialny za szeroko rozumiane bezpieczeństwo, pozwolił sobie wojnę, jaką o swoje prawa podjęły kobiety przekształcić w polsko-polską wojnę religijną. Pod pretekstem kilku incydentów wejścia protestujących do kościołów wezwał on „prawdziwych Polaków” do obrony Kościoła. On, jako wicepremier d.s. bezpieczeństwa dał placet wszystkim samoorganizującym się obrońcom wiary do aktów przemocy wobec protestujących.  Premedytacja, obłuda, podłość.

Protestujący mieli wszelkie prawo wejść do kościołów, gdyż od dawna kościoły są instytucjami politycznymi. To stamtąd płyną zachęty i instrukcje. Jakoś dostojnikom pisowskim nie przeszkadzało przekształcanie nabożeństw w wiece przedwyborcze ich kandydatów i szerzenie propagandy wyborczej z ambon. Kto wiatr sieje…

Strajk Kobiet trwa. Jak długo? Władza liczy na przeczekanie i już dzisiaj zabezpiecza się oskarżając protestujących o sprzyjanie rozszerzania się pandemii. To kolejna nikczemność. Zasadnicze pytanie jednak to: Co dalej? Byłoby bardzo źle, gdyby obecna wojna kobiet zakończyła się tak jak ruch czarnych parasolek – czyli niczym. Jeżeli ten olbrzymi wysiłek, gniew, determinacja kobiet ma przynieść jakieś zmiany, to musi przerodzić się w konkretne inicjatywy społeczno-polityczne. Jedną z nich jest choćby proponowane prze Radosława Czarneckiego obywatelskie, równoległe do władz powszechne referendum nad podstawowymi kwestiami związanymi z ustawą aborcyjną i rolą kościoła w Polsce. Pora na społeczeństwo alternatywne. Dyktatura – WYPIERDALAĆ!

 

Zdrowie najważniejsze

Chory jest nasz kraj. W przenośni i dosłownie.

Art. 68 Konstytucji RP stanowi:

  1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia.
  2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa.
  3. Władze publiczne są zobowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku.
  4. Władze publiczne są obowiązane do zwalczania chorób epidemicznych i zapobiegania negatywnym skutkom degradacji środowiska.

Jako obywatele mamy konstytucyjne prawo do ochrony zdrowia – tyle tylko, że z prawa tego nie możemy korzystać. Państwo polskie na to nie pozwala. Prawo do ochrony zdrowia bowiem to nie prawo do wizyty za dwa (przed koronawirusem) lata u endokrynologa, lecz prawo bycia wyleczonym (ochrona zdrowia!). Niestety, również pojęcie „służby zdrowia” straciło wiele ze swojego pierwotnego etosu. Nie mamy już służby zdrowia – mamy za to biznes zdrowia, który kręci się w najlepsze, a najlepiej w MZ. Na dobrą sprawę Ministerstwo Zdrowia swoją nazwę powinno zmienić na Ministerstwo Chorób. Zajmuje się ono bowiem wyłącznie administrowaniem chorobami a nie ochroną zdrowia obywateli.

Za sprawą pandemii wirusa sars-cov2 organizacja tzw. ochrony zdrowotnej w Polsce poddana została surowemu testowi. I ten test oblała dokumentnie i z kretesem. I to nie dlatego, że krzywe infekcji i zgonów na COVID 19 niebezpiecznie rosną. Koronawirus tylko do końca obnażył iluzoryczność realizowania przez państwo jego konstytucyjnych obowiązków w zakresie ochrony zdrowia Polaków.

Liczba zgonów na COVID przeraża. Przeraża też ciemna, nieznana liczba zgonów Polaków chorujących na inne choroby, którym, z tytułu walki z epidemią odmówiono należnych im świadczeń, którym wstrzymano zabiegi operacyjne, badania. Jest bardzo prawdopodobne, że liczba tych niepotrzebnych zgonów znacznie przewyższy liczbę ofiar koronawirusa. Przerażają też sypiące się jak skalna lawina informacje o dezorganizacji tzw. służby zdrowia, o głupich przepisach wydalanych przez rząd, o nie odpowiedzialnych zachowaniach premiera i ministrów, o kręceniu lodów na epidemii na ministerialnych szczeblach.

Winni ludzie? Tak, minister Szumowski, Premier Morawiecki, Prezydent Duda, parlamentarna większość… można wymieniać długo. Ale widać jak na dłoni, że głównym winowajcą zapaści polskiej służby zdrowia, ochrony zdrowia obywateli jest SYSTEM.

Urynkawianie usług medycznych w Polsce rozpoczęło się od wczesnych lat dziewięćdziesiątych, by w 1999r. za rządów J.Buzka przybrać ustawowy charakter reformy służby zdrowia. Jej zasadą miała być równoważność sektorów prywatnego i państwowego świadczących usługi z zakresu ochrony zdrowia dla ludności i sztandarowe hasło: PIENIĄDZ BĘDZIE SZEDŁ ZA PACJENTEM!.

Bardzo szybko okazało się, że będzie odwrotnie: pieniądz kroczył i kroczy przed pacjentem! W publicznych placówkach służby zdrowia (o prywatnych nie wspominając) liczy sie tylko pieniądz. Limit świadczeń z NFZ wyczerpany – spadaj człowieku do domu i czekaj na kolejny rok. Może ci się uda. Albo wywalaj ciężką kasę na te same usługi, wykonywane często przez tych samych lekarzy, czasami też w tych samych pomieszczeniach, lecz teraz już jako skomercjalizowana, prywatne nie państwowa służba zdrowia.

Jaskrawą patologią tego systemu jest sytuacja, kiedy to, aby „dostać się” do szpitala trzeba najpierw odwiedzić prywatną przychodnię prowadzoną przez właściwego ordynatora, który w tej przychodni zatrudnia swój szpitalny personel. Ale wyjścia nie masz! Choroba to choroba, zdrowia ponad wszystko.

Za Polski Ludowej było inaczej. Cały, absolutnie cały system skoncentrowany był na pacjencie. To pacjent, nie pieniądz był punktem centralnym systemu, osią, wokół której wszystko się kręciło. Poczynając od systemu kształcenia kadr medycznych: lekarskich i pielęgniarskich. Kształcone one były na potrzeby powszechnej służby zdrowia. Liczba pacjentów na 1 lekarza spadała z 2700 w 1950 r., do 796 w 1965 i  do 466 w 1990. I na tej wartości dynamika „ulekarzowienia” społeczeństwa się zatrzymała. Obecnie wskaźnik ten wynosi 416 wobec średniej europejskiej 263 . Z tych 416 nie wszyscy jednak pracują w powszechnej służbie zdrowia – znaczna część w biznesie zdrowia, tak więc efektywna, realna liczba lekarzy na 1000 mieszkańców, świadczących usługi ze środków publicznych jest większa. Uczyniliśmy krok wstecz.

Podobnie rzecz ma się ze szpitalami. Liczb wybudowanych w okresie powojennym szpitali nie ma nawet co porównywać z tymi, powstałymi ze środków publicznych po 1990 r. Nie mówiąc już o skali. Centrum Zdrowia dziecka, Centrum Onkologii, Centrum Zdrowia Matki Polki – to przykłady nie tylko wspaniałych inwestycji, ale przemyślanej, zorientowanej na podnoszenie jakości świadczeń zdrowotnych polityki państwa. Ale okazało się, że wybudowano za dużo! Komercjalizacja notorycznie wpędzała szpitale publiczne w długi – więc je  likwidowano. Proces likwidacji szpitali  szczególnie dotknął Polskę powiatową. Nie tylko o szpitale chodzi. Niektóre obszary powszechnych, konstytucyjnych usług medycznych zostały zlikwidowane całkowicie, lub – jak na przykład stomatologia – znakomicie ograniczone. Praktycznie zlikwidowano przychodnie zakładowe i opiekę zdrowotną w szkołach wszystkich szczebli.

Przywoływanie czasów Polski Ludowej jest dzisiaj w Polsce bluźnierstwem, asumptem do oskarżeń o bezbożny komunizm, sowiecką agenturę i wszelkie niegodziwości. Ale przecież zdrowie jest najważniejsze!   Jeżeli chcemy uczynić zadość przepisom Konstytucji to wniosek z minionych 30 lat jest jeden:  gruntownie zmienić trzeba cały system ochrony zdrowia. Odrzucić należy neoliberalne, pekuniarne podejście do najważniejszej dla człowieka sprawy: zdrowia. Znowu przywrócić należy obywatelowi, pacjentowi z jego chorobami należne mu centralne miejsce w tym systemie.

Lubimy, zwłaszcza ostatnimi laty stawiać sobie szczytne zadania:  a to rechrystianizacja Europy, a to niesienie przez świat kaganka prawdziwej demokracji i wolności. Nie zbawiajmy całego świata. Postawmy sobie inny, bardziej przyziemny cel. Sprawmy, aby Polska była krajem ludzi maksymalnie zdrowych.

I to zadanie powinno być jednym ze strategicznych celów polskiej lewicy.

 

Stając na palcach

Chcąc dostrzec więcej niż przesłania nam szara codzienność wspinamy się na szczyty, na jakiś dach wysokiego budynku, lub ostatecznie na drabinę. Ale czasami, aby zobaczyć to co ciekawe i co ważne wystarczy ledwie wspiąć się na palce. Byle spoglądać we właściwą stronę. Takie wspięcie się na palcach pozwala na przykład odpowiedzieć na pytanie jakie to surowce są obecnie najbardziej poszukiwanymi, pożądanymi, niezbędnymi do dalszego rozwoju. Okazuje się, że nie są  nimi złoto, ropa, gaz, czy nawet uran. Są nimi informatyczne bazy danych – bazy bardzo specyficzne.

Jeżeli przyjrzeć się temu, jakiego rodzaju przedsiębiorstwa są dzisiaj wiodącymi na rynku zarówno pod względem tempa rozwoju jak i zakumulowanego kapitału to są nimi bezsprzecznie firmy działające w obszarze internetowym jak Facebook, Google, Allegro i wiele innych. Co je napędza? Ropa? Gaz? Złoto?  Nie, paliwo ich rozwoju jest zupełnie nowe, nie tylko nieznane „staroświeckim” przedsiębiorcom, ale również mające tą cechę, że zdaje się być tanie, a przy tym niewyczerpane. Tym paliwem jest nasza prywatość, są wszelkie informacje, ślady, które pozostawiamy w sieci kupując coś na Allegro, czy bilet do kina, lajkując jakiś przekaz internetowy lub umawiając wizytę u lekarza. Wszystkie te dane są gromadzone i są przedmiotem „wtórnego obrotu”. To na ich podstawie opracowywane są strategie marketingowe, one służą mikrotargetowaniu, przewidywaniu zachowań pojedynczego człowieka i całych grup społecznych, one wreszcie są podstawowymi bazami danych dla uczących się algorytmów Sztucznej Inteligencji. Afera Cambridge Analytica, która SI działającą w oparciu o bazy Facebooka wykorzystała do manipulacji wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych oraz przy referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej to tylko drobny przedsmak możliwości SI. Od czasu wyboru Trumpa minęły już 4 lata – cała epoka w doskonaleniu algorytmów.

Do powszechnej świadomości powoli, ale jednak docierają problemy przyszłości człowieka wspołistniejącego ze wszechogarniającą go Sztuczną Inteligencją. Chociaż po prawdzie, a zwłaszcza po historycznym zwycięstwie 5:1 programu AlphaGo z człowiekiem, niedoścignionym mistrzem świata w Go w 2016r, niektórzy zaniechali przymiotnika „sztucznym” mówiąc o inteligencji „innej”.

Oczywiście prym wodzą w tej dyskusji – i trudno się dziwić – politycy. Wszak mowa o naszej przyszłości. Ale ponad wywodami polityków warto zerknąć na opinie ekspertów, fachowców, autorytetów w tej dziedzinie, dalekich od polityki.

Takim ekspertem niewątpliwie jest Kai-Fu-Lee, Tajwańczyk, wykształcony w USA naukowiec w dziedzinie zastosowania sztucznej inteligencji, pisarz, publicysta, a co najważniejsze niegdyś szef chińskiego Google, a obecnie szef jednego z największych w Chinach (a więc pewnie i na całym świecie) konsorcjum zajmującego się produkcją robotów wykorzystujących algorytmy SI. Wiarygodności tego dżentelmena upatruję i w tym, że stać go było na zmianę swoich poglądów: od naukowca uzasadniającego tezę o braku zagrożenia SI dla pracy ludzkiej do surowego recenzenta korzyści i zagrożeń, jakie rewolucja cybernetyczna może sprowadzić na człowieka.

Oczywistością jest dla niego nieuchronność tej rewolucji jak i to, że nie jesteśmy dzisiaj w stanie wyobrazić sobie choćby tylko najważniejszych jej zastosowań. Wiadomo tylko, że odmieni ona życie każdego człowieka. W wypowiedzi w filmie „In the Age of AI” Kai-Fu-Lee przekazał swoje opinie dotyczące przyszłości. Są one wiele mówiące.

I tak jest on przekonany, że rewolucja SI doprowadzi do tego, że bogaci będą jeszcze bardziej bogaci, a biedni jeszcze bardziej zbiednieją. To warta najwyższej uwagi konstatacja człowieka, który w tworzeniu i implementacji SI na skalę przemysłową tkwi po uszy. Ale jest jeszcze coś. Kai-Fu-Lee nie ma złudzeń, że to właśnie Chiny wygrają wyścig ze Stanami Zjednoczonymi o prymat w dziedzinie zastosowań SI. „Dzisiaj Stany przodują trochę w technologii, ale my ich już doganiamy. A w zastosowaniach Chiny są już dzisiaj dużo lepsze gdyż mają lepsze warunki rozwoju zastosowań SI” (większa populacja, dużo większe bazy danych – kluczowe dla efektywności Sztucznej Inteligencji). W 2030 r. przegonimy Amerykę – twierdzi Kai-Fu-Lee. Czyli już za 10  lat Chiny będą cybernetycznym numerem 1 na świecie. Jest to zgodne z celami, jaki dla Chin nakreśliła Komunistyczna Partia Chin.

Kai-Fu-Lee idzie dalej. W przyszłości świat podzielony będzie na dwa obszary technologiczne: Chiny i USA – twierdzi. To mówi nie polityk, ale naukowiec, inżynier i biznesmen, guru w sprawach sztucznej inteligencji. Warto zatrzymać się nad tą wizją. Podział na obszary technologiczne przełoży się zapewne na podziały geo-polityczne. Czyżby więc rewolucja SI powadziła do nowego ładu światowego? Ale z naszego punktu widzenia ważne jest nie tylko co w tej wizji jest,  ale również to, czego w niej nie ma. A nie ma w niej ani Unii  Europejskiej, ani Rosji. Przypadek?

Problem polega na tym, że w obecnej dobie ostoją tzw. wartości europejskich jest sama Europa. Z pewnością nie Azja i z pewnością nie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, które, zwłaszcza pod rządami Trumpa ostro skręcają w stronę izolacjonizmu i narodowego egoizmu. O kryzysie  demokracji w tym kraju nie wspominając.

Unia Europejska nie potrafiła nawet stanąć do konkurencji w dziedzinie rozwoju i implementacji SI. Zajęta własnymi sprawami wewnętrznymi, pozbawiona efektywnych procedur podejmowania decyzji strategicznych, z silnymi tendencjami odśrodkowymi poddała pole rozwoju technologii informatycznych prawie bez walki. Komu Europa przypadnie w łupie, jaki byk ją posiądzie – chiński czy amerykański? Dla jednego i drugiego Europa będzie smakowitym kąskiem. Nie tylko z racji swojego tradycyjnego bogactwa. Rywalizacja o Europę to rywalizacja o „surowce” dla rozwoju SI strategiczne jakimi są wszelkie informatyczne bazy danych. Ta rywalizacja już trwa, choćby w obszarze rozwoju sieci 5G czy projektu Nowego Szlaku Jedwabnego.

Czy oznacza to, że w dłuższej perspektywie Europa jest bez szans? Wygląda na to, że niestety tak. Chociaż byłaby może jedna szansa, ale jest to szansa czysto teoretyczna, z gatunku political fiction. Tą szansą mogła by  być unia polityczno-gospodarcza Unii z Rosją. Rosja bowiem też staje przed historycznym wyzwaniem. Sama jest za słaba by wejść do gry. Geo-politycznie blisko jej do Chin. Kulturowo natomiast niewątpliwie jest jej bliżej do Unii Europejskiej. Wszak zarówno Unia Europejska jak i Rosja mają te same fundamenty kulturowe: greckie, rzymski, czy w końcu wspólną kulturę świata chrześcijańskiego.

Ale to jest myślenie dobro-życzeniowe. Zbyt wiele wysiłków i pieniędzy włożyły w minionych dekadach Stany Zjednoczone Ameryki Północnej w wykopywanie rowów pomiędzy Unią Europejską  a Rosją aby można je było teraz łatwo zasypać.  Jednym z takich głębokich rowów jest między innymi Polska, w której idea izolacji Rosji od Europy spotkała się z entuzjazmem rusofobicznej części polskiej elity politycznej.  Ale też i mężów stanu, zdolnych do stawienia czoła temu wyzwaniu póki co brak po obu stronach. Tak więc skazani jesteśmy na Jankesów. Nie mam przy tym złudzeń: wygłodniała Ameryka, w której standardy życia lecą dziś na maseczkę potraktuje Europę dokładnie tak, jak wygłodniali europejscy konkwistadorzy potraktowali zupełnie niedawno Amerykę. Oczywiście przy założeniu, że prognozy Kai-Fu-Lee się zmaterializują.

 

 

List Leszka Millera do Zarządu Krajowego SLD

Swego czasu odnosząc się do przedziwnych łamańców, jakie wokół starego-nowego statutu SLD wyprawia Zarząd Krajowy polegających na utajnianiu treści statutu przyjętego przez konwencję z grudnia 2019 r, utrzymywaniu przez kierownictwo partii, że ten statut jest obowiązujący, chociaż nie został przez sąd zarejestrowany, stosowaniu metody faktów dokonanych (rebranding?!) stwierdziłem, że Zarząd Krajowy w swym postępowaniu, w swoim stosunku do prawa i do członków partii prezentuje dobrą PiS-owską szkołę. Trudno o lepsze udokumentowanie tej tezy niż zamieszczony poniżej list Leszka Millera do Zarządu Krajowego

 

                                                                      Warszawa, października 2020 roku 

 Leszek MILLER 

 Zarząd Krajowy 

Sojuszu Lewicy Demokratycznej 

 Szanowne Koleżanki i Koledzy, Członkowie Zarządu Krajowego SLD. 

Żywiłem nadziejęże będę mógł uczestniczyć w posiedzeniu Zarządu Krajowego SLD w dniu 2 października br., gdyż od marca tego roku przewodniczę delegacji SLD w Parlamencie Europejskim i moja obecność na posiedzeniu tego gremium wydawała się naturalna. Skoro jednak nie otrzymałem zaproszenia postanowiłem zwrócić się do Was tą drogą kreśląc poniższe oceny i przemyślenia. 

W dniu 23 stycznia 2016 roku, podczas VI Kongresu SLD Włodzimierz Czarzasty został wybrany przewodniczącym partii na 4-letnią kadencję. Zgodnie z art. 17 ust. 4 statutu SLD, który przesądza, że kadencja władz uchwałodawczych, wykonawczych, sądowniczych i kontrolnych partii trwa 4 lata Włodzimierz Czarzasty zakończył swą kadencję 23 stycznia 2020 roku. Przewodniczący SLD, przed wygaśnięciem jego kadencji miał obowiązek doprowadzić do zwołania Kongresu SLD i przedłożenia temuż Kongresowi sprawozdania z 4-letniej działalności oraz przeprowadzenie wyborów na kolejną 4-letnią kadencję. Zgodnie z zapisami statutu obowiązek ten dotyczy zarówno przewodniczącego, jak i Rady Krajowej, Zarządu Krajowego, Krajowego Sądu Partyjnego i Krajowej Komisji Rewizyjnej. 

Zgodnie z art. 22 ust. 1 lit. d) statutu SLD, Kongres przyjmuje sprawozdanie Rady Krajowej SLD, Krajowej Komisji Rewizyjnej SLD i Krajowego Sądu Partyjnego SLD. Wbrew tym postanowieniom nie zwołano Kongresu SLD, nie przyjęto wymienionych dokumentów, nie przeprowadzono też wyboru nowych władz na kolejne 4 lata.  

W tej sytuacji zachodzi uzasadnione domniemanie, że Włodzimierz Czarzasty, jak i władze SLD podejmują swoje działania na zasadzie uzurpacji, gdyż nie mają pochodzącego z wyboru członków partii mandatu. Taki bieg rzeczy pozostaje bez precedensu nie tylko w 21-letniej historii SLD, ale w życiu politycznym naszego krajuNiedawno Adrian Zandberg i grupa znanych działaczy partii Razem wykonując postanowienia statutu odeszła z Zarządu Krajowego własnej partii po wyczerpaniu dwóch dwuletnich kadencji. Jest to przykład poważnego traktowania przepisów i norm statutowych. 

Koleżanki i Koledzy! 

W dniu 14 grudnia 2019 r. przeprowadzono Krajową Konwencję SLD, na której podjęto próbę wprowadzenia zmian do statutu SLD. Statut przewiduje bowiem dwie sytuacje, gdy partia dokonuje takich zmian. Po pierwsze – zgodnie z art. 22 ust. 1 lit. e), gdy Kongres SLD podejmuje uchwałę w sprawie zmiany statutu partii większością 2/3 głosów, w obecności co najmniej połowy uprawnionych do głosowania” oraz – po drugie – zgodnie z art. 24 lit. d), gdy Konwencja Krajowa podejmie uchwałę, by dokonać zmian w statucie. 

Jak widać, statut SLD wyraźnie rozróżnia zmianę statutu partii” od zmian w statucie. Semantycznie rzecz analizując, zmiana statutu to przeformułowanie, przebudowanie na nowo deklaracji programowych partii, jej celów, struktury, etc. Zmiany w statucie natomiast to naniesienie poprawek, zmian, uzupełnień w dotychczasowym statucie. Zmiany statutu nie mają na celu gruntownych, rewolucyjnych, pryncypialnych przebudowań konstytucji partii. Analogicznie, zmiana konstytucji państwa to nie to samo co zmiany w konstytucji państwa. Czym innym jest nowa konstytucja, a czym innym istniejąca konstytucja ze zmianami. Zmiany w mieszkaniu to nie to samo, co zmiana mieszkania. 

Zgodnie ze statutem SLD zmianę statutu partii” może przeprowadzić tylko Kongres SLD, natomiast zmiany w statucie” może przeprowadzić także Konwencja Krajowa SLD. Na grudniowej Konwencji zwracałem na to uwagę argumentując, że przedłożony projekt nowego statutu wraz z nową nazwą partii wykracza poza kompetencje Konwencji i mieści się jedynie w jurysdykcji Kongresu SLD. Te, jak i inne uwagi krytyczne zostały całkowicie zlekceważone. Złamano również procedury głosowania nie poddając pod głosowanie poprawek, które – jak i cały Statut – muszą mieć poparcie 2/3 delegatów.  

W kontekście zapowiadanego w trakcie Konwencji połączenia Sojuszu Lewicy Demokratycznej z partią Wiosna zwracałem także uwagęże art. 60 ust. 1 i 2 Statutu SLD nie pozostawia wątpliwości, iż może to się dokonać jedynie na mocy uchwały Kongresu SLD. Zgodnie z tym przepisem: Połączenie SLD z inną partią lub innymi partiami politycznymi może nastąpić na podstawie porozumienia zawartego pomiędzy zainteresowanymi. Treść porozumienia zatwierdza kongres większością 2/3 głosów, w obecności co najmniej połowy uprawnionych do głosowania. 

Te i inne nieprawidłowości towarzyszące procesowi rejestracji nowej partii i jej statutu spowodowały, że procedura rejestracji po decyzji Sądu Okręgowego w Warszawie zawisła w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie. W wykazie Państwowej Komisji Wyborczej partii wpisanych do ewidencji partii politycznych na podstawie prawomocnych postanowień Sądu Okręgowego w Warszawie pod numerem 8wpisany jest dalej Sojusz Lewicy Demokratycznej, natomiast nie figuruje tam Nowa Lewica. To zrozumiałe. PKW wpisuje partię do rejestru, gdy postanowienie sądu o jej rejestracji uprawomocni się. 

Stan prawny w jakim obradował Zarząd Krajowy SLD wynika z nieprawomocności orzeczenia Sądu Okręgowego w Warszawie z dnia 27 stycznia 2020 r. w sprawie wpisania w rejestrze prowadzonym dla SLD zmian podjętych na Konwencji w dniu 14 grudnia 2019 roku. Zostały one zaskarżone i są przedmiotem kontroli, którą przeprowadza Sąd Apelacyjny w Warszawie. Sąd Apelacyjny sprawdzi zapewne, czy zmiany Statutu SLD zostały skutecznie przyjęte przez Konwencję Krajową SLD w dniu 14 grudnia 2019 r., czy Konwencja mogła zgodnie z prawem przyjąć nowy statut partii i wyrazić zgodę na jej połączenie z inną partią. Sąd Apelacyjny rozstrzygnie, czy Sąd Okręgowy mógł, zgodnie z prawem wpisać do rejestru partii wniosek o rejestrację Nowej Lewicy. 

Próby przekonywania, że mimo stanu nieprawomocności można posługiwać się nazwą „Nowa Lewica, przyjmować uchwały, występować w jej imieniu oraz przekształcać struktury SLD – są całkowicie nieuprawnione. Sytuacja, w której posiedzenie w dniu 2 października br. rozpoczęło się jako zebranie Zarządu Krajowego SLD, a skończyło się jako zebranie Zarządu Krajowego Nowej Lewicy można traktować jedynie w kategoriach humorystycznych. Stan prawny dotyczący rejestracji Nowej Lewicy na początku posiedzenia był dokładnie taki sam, jak na jego końcu.  

W trakcie posiedzenia Zarządu Krajowego SLD w dniu 2 października, starano się forsować tezęże proces rejestracji Nowej Lewicy jest na tyle zaawansowany, że nie czekając na decyzje Sądu Apelacyjnego można oficjalnie wprowadzić do przestrzeni publicznej nową nazwę, nowe symbole i nowy statut. Uchwały podjęte na posiedzeniu zostały sygnowane już w imieniu Nowej Lewicy choć jednocześnie kongres zjednoczeniowy SLD i Wiosny został wstrzymany do czasu orzeczenia Sądu Apelacyjnego. 

Koleżanki i Koledzy! 

Zdaję sobie sprawęże partie polityczne rodzą się i kończą swoją działalność. Reguła ta dotyczy także SLD. Ważne jest jednak, aby wygaszanie działalności następowało zgodnie z prawem i normami wewnątrzpartyjnymi ujętymi w statucie. W czerwcu 1999 roku została rozwiązana Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej. Nastąpiło to mocą uchwałKongresu tej partii po wielomiesięcznej dyskusji i sporach. Wbrew spotykanym opiniom SdRP nie przemieniła się w SLD, ani nie było to połączenie dwu partii. SLD powstał jako samodzielna partia polityczna wcześniej niż nastąpiło samorozwiązanie SdRP. W związku z tym Kongres SdRP mógł zaapelować do wszystkich członkótej partii, aby na mocy indywidualnych decyzji wstępowali do utworzonej i zarejestrowanej już nowej partii lewicy – Sojuszu Lewicy Demokratycznej. SdRP schodziła ze sceny politycznej w sposób godny, w poszanowaniu jej dorobku i przy otwartej kurtynie. Zupełnie inaczej wygląda to obecnie. Rozstanie z SLD odbywa się bez uchwały Kongresu, chyłkiem, wstydliwie, w chaosie prawnym, lekceważeniu godności i dorobku tysięcy jego członków. Nie można tego akceptować. SLD dwukrotnie współtworzył rząd, wyprowadzał nasz kraj z zapaści gospodarczej i społecznej, czynnie i owocnie uczestniczył w jego reformowaniu, w budowie i rozwoju samorządu terytorialnego, w wejściu Polski do Unii Europejskiej, gdzie odegrał rolę decydującą. Jeśli obecne władze, a przede wszystkim członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej uznająże czas tej partii wyczerpał się, statut SLD wyraźnie określa co należy czynić, aby zakończyć jej byt. 

Koleżanki i Koledzy! 

Skala nieprawidłowości ma duży ciężar gatunkowy.  Rzutuje to na wiarygodność SLD w debacie i w życiu publicznym. Nie można miarodajnie krytykować rządzącej większości za łamanie Konstytucji RP – gwałcąc jednocześnie konstytucję własnej partii, czyli statut SLD. Nie można domagać się przestrzegania prawa, jeśli samemu się go nie przestrzega. Jestem przekonany, że podzielacie ten punkt widzenia. 

 

Ze słowami szacunku. 

Leszek Miller 

Koronawirus połączy?

Należy słuchać tego, co mówią politycy. Nie należy im bezrefleksyjnie wierzyć, gdyż, jak wykazały niedawno opublikowane badania jednego z zachodnich uniwersytetów, politycy którzy kłamią odnoszą większe sukcesy niż ci, którzy mówią prawdę. W wypowiedziach polityków o wiele ważniejszą informacją niż podawane przez nich fakty, jest zaszyfrowana w ich przekazach intencja.

I właśnie intencje polityków,  rzeczywiste, a nie gołosłownie deklarowane są najważniejsze.

Dziwię się, że Polska opozycja tak mało uwagi przydaje tej sprawie, dając się często nabierać na propagandowe gesty rządzących mające na celu wyłącznie kształtowanie zewnętrznego wizerunku władzy.

Przez całe miesiące cała rządowa ekipa z premierem Morawieckim na czele odsądzała od czci i wiary opozycję, starała się ją ośmieszać i obrażać gdy ta podnosiła problemy strategii walki z pandemią sars-cov2, domagała się wprowadzenia stanu nadzwyczajnego, pytała o kryminalne działania przedstawicieli rządu.

Azaliż w ostatnich dniach rząd z wielkim rozgłosem zaprosił opozycję do wspólnej debaty na temat walki z pandemią. Bardzo znamienna będzie to debata. Po pierwsze zweryfikuje rzeczywiste intencje rządu dotyczące współpracy z opozycją. Czy będzie to kolejny zabieg propagandowy połączony z próbą podzielenia się z opozycją odpowiedzialnością za katastrofalny stan, w jakim, za sprawą beztroski i upolitycznienia epidemii przez PiS znalazł się kraj i Polacy, czy też rząd przedstawi jakiś nowy, wymagający rzeczywistego współdziałania plan ratunkowy.

Interesująca też będzie postawa opozycji. Czy wystąpi na tym spotkaniu jako rzeczywisty blok opozycyjny, czy też poszczególne partie prześcigać się będą w wyścigu po laur opozycji konstruktywnej.

Szczególnie interesujące zaś będzie to, czy opozycja przedstawi jakieś warunki wstępne przejęcia części odpowiedzialności, chociażby zobowiązanie rządu do natychmiastowego wyjaśnienia afer maseczkowych, respiratorowych, i innych. Czy swój udział uzależni od przeproszenia Polaków przez PiS za bagatelizowanie przez Premiera, Ministra Zdrowia i kandydata na prezydenta kraju powagi zagrożenia epidemiologicznego.

I sprawa ostatnia. Jeżeli rzeczywiście intencją rządu będzie przerzucenie na opozycję części odpowiedzialności w sytuacji, gdy rząd, jak sam twierdzi, utracił kontrolę nad rozwojem pandemii, opozycja nie powinna zapominać o kardynalnej zasadzie: nie ma odpowiedzialności bez kompetencji i narzędzi sprawczych.

Wystąpienie?

19 września konwencją wojewódzką we Wrocławiu Sojusz Lewicy Demokratycznej rozpoczął serię 16 wojewódzkich konferencji programowych, które poprzedzać mają Krajową Konwencję Programową Polskiej Lewicy. Zostałem zaproszony na to wydarzenie i przygotowałem w związku z tym krótkie wystąpienie. Okazało się ono i tak zbyt długie (limit czasu: 1,5 min). Dlatego poniżej zamieszczam pełny tekst, który zamierzałem zaprezentować zebranym

Wystąpienie na Dolnośląskiej Konferencji Programowej Lewicy

Czas na wystąpienie merytoryczne przeznaczony „głosom z sali” jest tak ograniczony, że podejmowanie kwestii programowych byłoby obrazą dla wielkości i znaczenia problemów przed którymi w chwili obecnej staje lewica, w tym lewica polska. Dlatego nie podniosę tutaj wszystkich zasadniczych wątków szczegółowych, którym chciałbym podzielić się z koleżankami i kolegami. Tym nie mniej moje krótkie wystąpienie będzie merytoryczne.

Wszyscy, którzy ze mną niegdyś pracowali wiedzą, że przystępując do organizacji spotkań takich jak dzisiejsze zawsze zadawałem standardowe pytania:

– Po co organizujemy to spotkanie, konferencję, naradę itp.?  Czym ma się ono zakończyć? Co ma być jego celem, wynikiem końcowym? Co zamierzamy osiągnąć?

W przypadku naszej konferencji pytania są równie zasadne, tym bardziej, że praktycznie nikt nie podjął realizacji Stanowiska II Kongresu Lewicy z 2016 r. Od Drugiego Kongresu lewica polska nie odnotowała postępu – wręcz przeciwnie.

Jeżeli to spotkanie i piętnaście podobnych w kraju ma się nie kończyć przyjęciem jakiegoś dokumentu zawierającego postulaty programowe, przyjęciem w formie pisemnej, umożliwiającej później konfrontację z dokumentem końcowym finalnej konferencji krajowej, to wszystkie te spotkania mieć będą znaczenie li tylko socjotechniczne, może krótkotrwałe wizerunkowe chociaż z punktu widzenia organizatorów będą bardzo pragmatyczne.

Z jednej strony bowiem spotkania takie jak dzisiaj mają „zadać kłam” dosyć powszechnym, również w kręgach SLD opiniom o atrofii dyskusji programowej na lewicy, stworzyć pozory „powszechnej debaty”, a z drugiej dostarczyć Centrali piętnaście dokumentów, w których znajdzie się cale spektrum różnych problemów. Tak więc konstruując praktycznie dowolny dokument końcowy Konferencji Krajowej organizatorzy zawsze powołać się będą mogli na „głos suwerena”.

Dlatego musimy mieć świadomość, że my, zebrani na tej sali nie współtworzymy dzisiaj programu Nowej Lewicy. My tylko asystujemy niejako przy jego powstawaniu, stanowimy oprawę dla całego procesu. Żeby była jasność: nie zarzucam władzom partii  manipulacji. Stwierdzam tylko jej konsekwencję w działaniu. Przyjęta procedura tworzenia programu Nowej Lewicy doskonale materializuje bowiem koncepcję nowej „partii” lewicowej pozbawionej podstawowej komórki strukturalnej, jaką były koła członków partii. Intencja taka zawarta została w projekcie nowego statutu SLD przekazanego delegatom na zeszłoroczną konwencję grudniową. Konwencja wprawdzie wprowadziła ponoć jakieś korekty, ale nowego, oficjalnego statutu nikt (prawie nikt) jeszcze nie widział na oczy choć już minął bez mała rok. Kampania wojewódzkich konferencji programowych, których istotą jest przysłuchiwanie się dyskusjom panelowym jest doskonałym, praktycznym przykładem wdrażania nowego, amerykańskiego modelu partii politycznej typu komitetowego, wyborczego czy wręcz medialnego w miejsce klasycznego, europejskiego modelu partii politycznej mającej swoje trwałe, codzienne połączenie ze społeczeństwem w postaci aktywnych kół terenowych.

Powiem wprost: jeżeli sprawy potoczą się w tym właśnie kierunku, to Nowa Lewica będzie tak naprawdę NIBY-PARTIĄ, partią pozorną i wątpię, abym takiej udawanej partii mógł być członkiem.

Tym nie mniej, póki dyskusja trwa i uważając że nie można zmarnować żadnej okazji do zabrania głosu,  Komitet Założycielski Socjalistycznej Platformy SLD postanowił zaprezentować swoje stanowisko w kwestii programu lewicy. Zostało ono koleżankom i kolegom doręczone w formie 18 punktów. Jest to stanowisko wstępne, gdyż ostateczne zaprezentowane zostanie z początkiem listopada, po szerokiej dyskusji. Postanowiliśmy zaprezentować nasze postulaty programowe pomimo tego, że jesteśmy de facto wciąż strukturą nieformalną – od ponad roku toczymy bezskutecznie boje o zarejestrowanie naszej platformy przez Zarząd Krajowy – zgodnie ze statutem SLD i pomimo tego, że żadne z naszych poprzednich stanowisk merytorycznych nie zasłużyło na reakcję władz partii.

Jak powiedziałem stanowisko nasze przekazujemy zebranym i organizatorom w formie pisemnej. Tutaj pozwolę sobie przytoczyć tylko dwa pierwsze punkty:

  1. W swoich poszukiwaniach programowych lewica, na samym początku, powinna odpowiedzieć sobie na zasadnicze pytanie: czy zamierza być kreatywnym ruchem społecznym, z ambicjami zmieniania kraju i świata, czy zadowalać się będzie, jak dotychczas, rolą bierną lub co najwyżej adaptacyjną do realiów tworzonych przez innych: wcześniej neoliberalizm dzisiaj przez nacjonalistyczną prawicę. SPP SLD jednoznacznie opowiada się za partią kreatywną. Więcej: uważamy, że tytuł „lewicowości” nie przystoi partiom i ruchom społecznym „socjalizującym” rozwiązania innych, polewających różowym lukrem strategie w swojej istocie skierowane przeciwko ludziom pracy, przeciwko społecznej sprawiedliwości, przeciwko podstawowym zasadom humanizmu.
  2. W swoich poszukiwaniach programowych lewica powinna poruszać się jednocześnie w dwóch przestrzeniach czasowych: strategicznej, długofalowej, wyznaczającej nasze cele zasadnicze, naszą, lewicową wizję państwa, społeczeństwa, gospodarki, naszą odpowiedź na ślepy zaułek, w który wpędził świat turbokapitalizm oraz taktycznej, krótkoterminowej, określającej cele  i zasady postępowania w bieżącej sytuacji politycznej, społecznej i ekonomicznej – stosownie do realnych możliwości.

oraz,  aby nie zabierać głosu po raz drugi w trakcie dyskusji o samorządności, punkt 16.. Punkt ten głosi:

Samorządność powinna być jedną z fundamentalnych zasad funkcjonowania społeczeństwa i państwa. Zasada ta powinna być wprowadzona wszędzie tam, gdzie to jest możliwe. Umacniać więc należy nie tylko samorządność terytorialną, ale również samorządy gospodarcze, zawodowe, kulturalne, i inne. Druga izba parlamentu powinna zostać przekształcona w Izbę Samorządową.

Koleżanki i koledzy. Z wykształcenia jestem inżynierem i jedna strona mojej duszy jest inżynierska, praktyczna. Dlatego z wielkim szacunkiem odnoszę się do pragmatyzmu jako zasady działania. To dzięki pragmatykom posuwamy się naprzód.

Wiem jednak również, że pragmatycy potrafiąc dokonywać wielkich rzeczy potrafią robić tylko to, co jest możliwe. Tymczasem polska i europejska lewica, jeśli chce odzyskać swoją pozycję  w społeczeństwie, musi poważyć się na cele niemożliwe, w przekonaniu powszechnym utopijne. Wobec wyzwań XXI wieku jesteśmy po trosze w sytuacji naszych poprzedników, dziewiętnastowiecznych socjalistów, których wiara w niemożliwe, zaangażowanie, oddanie sprawie zmieniły jednak świat radykalnie.

Życzę więc Wam i całej lewicy  odwagi w myśleniu, w kreśleniu nowych horyzontów, nowych dróg, po których poprowadzą nas pragmatycy.

Najniższa Izba Kontroli

 

Trudno nie pisać o Najwyższej Izbie Kontroli. Zwłaszcza po publikacji „Syn Mariana Banasia rozpycha się w NIK” pomieszczonej w „Rzeczpospolitej”  29.09. b.r. Oczywiście zaangażowanie syna, którego rola w tak zwanej „Aferze Banasia” jest wciąż niewyjaśniona, do współkierowania najwyższym organem kontroli państwa jest jawną kpiną z przyzwoitości, naigrywaniem się z podstawowych etycznych zasad urzędnika państwowego. Jest też oczywiście ostentacją, publicznym wyzwaniem do wszystkich: – i co mi zrobicie?

Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Jak donosi otóż Rzepa Prezes NIK utworzył nową, nieznaną kategorię para-pracowników NIK: społecznych doradców prezesa. Prezes ma specjalny, zawodowy zespół swoich doradców, najczęściej pracowników z poważnym doświadczeniem kontrolerskim, oraz specjalistów z różnych dziedzin prawa i ekonomii. Jaki jest więc cel tworzenia nowego, stałego zespołu, nie mającego umocowania w żadnych ustawowych przepisach dotyczących Izby? A musi być jakiś skoro, jak pisze Rzeczpospolita: „…doradcom spoza NIK jej szef dał niezwykle szerokie, i także zdaniem części pracowników Izby kontrowersyjne, uprawnienia. Zobowiązał dyrektorów Izby do udzielania społecznym doradcom wszelkich informacji i przekazywania dokumentów”.

Innymi słowy Prezes NIK zobowiązał dyrektorów Izby do  łamania ustawy o NIK! Ta bowiem jednoznacznie określa tajemnicę kontrolerską i konieczność jej zachowania przez kontrolera nawet po ustaniu stosunku pracy z Izbą. Tajemnica kontrolerska ma niezwykle istotne znaczenie dla wiarygodności Izby. Przykładowo, kontrolując przedsiębiorstwo  kontroler często sięga do informacji stanowiących tajemnicę tego przedsiębiorstwa. To, czy zostanie ona wykorzystana w materiale pokontrolnym, to inna sprawa. Ale jeżeli nawet, to z poszanowaniem wszelkich przepisów dotyczących ochronie informacji niejawnych.

Tymczasem w Izbie pojawia się grupa osób nie będących kontrolerami, doradcami czy członkami Kolegium która uzyskuje od Prezesa prawo  żądania wszelkich dokumentów kontrolnych, a dyrektorzy jednostek zobowiązani są do ich udostępniania. To już nie jest skandal – to jest jawne łamanie kilku ustaw, za które Prezes NIK powinien ponieść odpowiedzialność.

Ustawa o NIK przewiduje wprawdzie możliwość zwolnienia pracownika NIK z tajemnicy kontrolerskiej przez Prezesa, ale z przepisu art. 73 tej ustawy wynika jednoznacznie, że dotyczy to przypadków szczególnych, pojedynczych. Prezes NIK nie może zwolnić kontrolerów z tajemnicy kontrolerskiej blankietowo. Ale więcej: Prezes NIK nie ma ustawowego prawa dopuszczania do tajemnicy kontrolerskiej żadnej osoby, która ustawą o NIK nie jest związana.

Izba podzieliła więc los Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego. Została przez armię PiS  spacyfikowana, ośmieszona, zamieniona w kolejny bastion bezprawia i w rodzinny folwark.

Dziwić i smucić jednocześnie musi też postawa Sejmu. W Sejmie, któremu ustawowo podlega NIK działa specjalna Komisja d.s. Najwyższej Izby Kontroli. Zasiadają w niej nie tylko posłowie Prawa i Sprawiedliwości, ale również opozycji. Dlaczego ci ostatni, wykonując swoje poselskie powinności nie biją na alarm? Dlaczego biernie przyglądają się agonii jednaj z najbardziej zasłużonych dla Polski instytucji?