Hołownia? – NIE!

Wysłuchałem w dniu wczorajszym telewizyjnego wystąpienia Marszałka Sejmu Sz. Hołowni, jednego z kandydatów do najwyższego urzędu w Rzeczypospolitej. W zdumienie graniczące z niedowierzaniem wprawił mnie fragment tej przemowy do Narodu, w którym kandydat na Prezydenta RP odnosił się do ogłoszonej niedawno zgody władz ukraińskich na przeprowadzenie ekshumacji zwłok Polaków pomordowanych w ramach tzw. „rzezi wołyńskiej”. Ukraina zdecydowanie i konsekwentnie do dzisiaj torpedowała wszystkie polskie inicjatywy w tej sprawie. Ostatecznie zgodziła się pod stanowczą presją Polski zablokowania temu państwu drogi do Unii Europejskiej. Żadna więc ze strony Ukrainy wola rozliczenia się z tymi zbrodniami – czysty, polityczny biznes.

I oto w tej sytuacji kandydat Hołownia rad wielce z tej decyzji ogłasza, że nam (Polakom) nie chodzi o nic więcej tylko o to abyśmy  mogli zapalić świeczkę na grobach swoich krewnych na Ukrainie, gdyż to jest dla nas, dla naszej tradycji bardzo ważne.

Aspirant na urząd Prezydenta Polski ni pół słowem nie zająknął się na temat upaństwowienia kultu inspiratorów tych mordów, tych wszystkich Banderów, Szuchewiczów, których dzisiaj wynosi się na ołtarze, na sztandary i cokoły pomników. Hołownia nie dostrzega niebezpieczeństwa dla przyszłości Polski sytuacji, w której ta, jakże niechlubna i antypolska część ukraińskiej historii stała się fundamentem nowej tożsamości narodowej Ukraińców, a jej apologeci de facto rządzą dzisiaj tym państwem.

Żądanie Polski pod adresem Ukrainy nie mogą ograniczać się tylko do ekshumacji pomordowanych w bestialski sposób Polaków. Polska domagać się winna oficjalnego potępienia przez Ukrainę inspiratorów i podżegaczy do tego ludobójstwa i takiego uregulowania relacji z naszym sąsiadem, aby trwale zapobiec odradzaniu się tej zbrodniczej, nacjonalistyczno-faszystowskiej ideologii.

Trzeba też jasno i otwarcie powiedzieć, że ewentualne pojednanie pomiędzy narodami Polski i Ukrainy nie będzie możliwe bez rzetelnego odniesienia się Polski do naszych przeciwko ukraińskiemu państwu, przeciwko ukraińskiemu narodowi przewin i grzechów różnej kategorii. Być może niechęć niektórych polskich elit do otwierania tych smutnych i niewygodnych dla Polski kart sprawia, że satysfakcjonuje je „zapalenie świeczki” i pospieszne „zamknięcie tematu”.

Obawiam się tylko abyśmy na tym politycznym interesie z Ukrainą nie wyszli jak przysłowiowy Zabłocki na przysłowiowym mydle.

A Hołownia jako kandydat na Prezydenta jest u mnie oczywiście skreślony.

Obuchem w głowę

Wstrząsu doznać można na kilka sposobów. Można dostać dosłownie cios w głowę „z mańki”, można zderzyć się ze ścianą, można też… przeczytać książkę. W tym ostatnim przypadku efekt fizyczny jest wprawdzie różny od pozostałych, ale jego skutki są często bardziej trwałe. Jestem właśnie po lekturze książki, a właściwe książeczki, broszury autorstwa Dirka Oschamnna „Jak niemiecki Zachód wymyślił swój Wschód” wydanej w Niemczech w 2022 r, a w Polsce w 2024 przez Instytut Zachodni.

To zaledwie 141 stron tekstu. Ale jakiego! Czuję się dosłownie tak, jakbym dostał obuchem w głowę.

Dirk Oschmann nie jest pisarzem, socjologiem czy politykiem. Jest profesorem literatury niemieckiej na Uniwersytecie w Lipsku. W lutym 2022 opublikował w „Frankfurter Algemaine Zeitung” artykuł pod tym samym tytułem, który w Niemczech wywołał intelektualną burzę, i który stał się osnową do tej książeczki. Praca prof. Ochmanna  z pewnością nie jest monografią. Nie opisuje ona problemu w sposób całościowy, kompleksowy. Jest raczej krzykiem rozpaczy intelektualisty. Jest wskazaniem na doniosły problem, którego społeczeństwo za wszelką cenę stara się nie dostrzegać. Jak wynika z samego tytułu, który jest jednocześnie główną tezą autora, problemem tym są relacje pomiędzy Zachodnimi Niemcami a Niemcami Wschodnimi, z byłego NRD, powszechnie i pogardliwe nazywanych Ossi.

Większość z nas z pewnością zetknęła się już z tym terminem. Ale cóż on w istocie oznacza? Jakie wartości, jakie emocje niemieckiego społeczeństwa on skrywa i, co najważniejsze, jakie są tego konsekwencje dla Niemiec – o tym właśnie rzecz.

Autor stawia sprawę jasno: dyskusja o Niemcach Wschodnich to w pierwszym rzędzie dyskusja o Niemcach Zachodnich, o ich odpowiedzialności za wykreowanie problemu Ossi. Ochmann nie uchyla kołderki przykrywającej ten bolesny dla Niemców problem. On ją z całą brutalnością zdziera ukazując króla w całej jego nagości i brzydocie. Ochmann oskarża Niemców Zachodnich o wszechobecny paternalizm w stosunku do  Niemców z byłego NRD, kreowanie tych niemieckich obywateli, przede wszystkim mężczyzn na  osobników „głupich, leniwych, niepotrafiących się wysłowić, z zaburzeniami zachowania, radykalnych, nieudolnych ksenofobicznych, szowinistycznych i OCZYWIŚCIE nazistów”.

Ale Ochmann stawia zarzuty cięższego kalibru. Oskarża on Niemcy Zachodnie o świadomą politykę kolonizacyjną w stosunku do byłej NRD i jej mieszkańców, kolonizację w sensie terytorialnym ale przede wszystkim w sensie mentalnym, kulturowym. Nie tylko oskarża, ale  i przedstawia twarde dowody. Przywołuje na przykład wypowiedzi Arnulfa Baringa, który tak opisywał Niemców Wschodnich: Reżim przez pół wieku karlił ludzi, psuł ich wychowanie, edukację. Każdy miał być tylko bezmózgim kółkiem, bezwolnym sługą. Czy dziś, kto tam zowie się prawnikiem czy ekonomistą, pedagogiem, psychologiem czy nawet lekarzem bądź inżynierem, to zupełnie. Jego wiedza jest w znacznej mierze zupełnie bezużyteczna.”  Najwyraźniej za takie wypowiedzi, pisze Ochmann, Baring uhonorowany został w 2004 r. Europejską Nagrodą Kultury w dziedzinie polityki, a w 2011 odznaczony Wielkim  Federalnym Krzyżem Zasługi. Tym samym odznaczeniem, ale wyższej klasy bo „z Gwiazdą” uhonorowana została inna wybitna postać zachodnioniemieckiej kultury wydawca i pisarz Wolf J. Siegler, znany między innymi ze swoich starań o wybielanie hitlerowskich Niemiec. W swoich pracach Siedler radził m.in. że grożącemu „niebezpieczeństwu uwschodnienia RFN można zapobiec tylko za sprawą kierowanego przez niemieckich urzędników „ruchu kolonistów”.  „Chodzi naprawdę o długofalową rekultywację, o zadanie kolonizacyjne, nową kolonizację wschodnią”. Podobne wypowiedzi nie należą bynajmniej do przeszłości – twierdzi Oschmann -lecz znajdują kontynuację w naszej teraźniejszości. I sypie przykładami.

Pisze więc Oschmann o intelektualnym prześladowaniu byłych obywateli NRD, o  blokadach w zatrudnieniu, w rozwoju instytucji kulturalnych i naukowych na terenach wschodnich. Pisze o wyzysku gospodarczym. . „Zamiast zjednoczenia, które ewentualnie poddałoby weryfikacji także Zachód, było tylko przystąpienie. Rezultaty dla Wschodu są znane: 70% deindustrializacji więcej niż  w innych krajach Wschodu, cztery miliony bezrobotnych, 2,3 miliona gospodarstw domowych zostało dotkniętych zasadą „pierwszeństwa zwrotu przed odszkodowaniem” i musiało drżeć o swoje mieszkanie, dom lub działkę albo je utraciło. (…) Urząd Powierniczy i tak zwane trwałe skażenie gruntów sprawiły, że terytorium NRD przeobraziło się w korzystający z wysokich subwencji państwowych rynek zbytu bez konkurencji ekonomicznej”.

W swoim eseju Oschmann informuje nas nie tylko o neokolonialnych praktykach Zachodnich Niemiec wobec Wschodnich, ale również o dyskryminacji Niemców z tego tylko powodu, że byli obywatelami NRD. NRD-owiec – gorszy gatunek Niemca. Ale z jednym, ja podkreśla Oschmann wyjątkiem. Otóż tym wszystkim restrykcjom, stygmatyzowaniu poddawani byli głównie mężczyźni. „Mało która  grupa społeczna była po 1990 r. tak bardzo dyskryminowana jak wschodnioniemieccy mężczyźni. Inaczej sprawa miała się z kobietami. Te bowiem, autor przytacza publikacje, były w Zachodnich Niemczech wprost ferowana. Głównie dlatego, jak twierdzi, że nie stanowiły zagrożenia dla zachodnioniemieckich mężczyzn w zachodnioniemieckim świecie rządzonym przez mężczyzn. Ponadto, jak podkreśla, kobiety ze wschodu były dobrze wykształcone i – w odróżnieniu od wielu kobiet na zachodzie  – prawie bez wyjątku pracowały zawodowo, dzięki czemu były niezależne finansowo i samodzielne…

Tak, bez wątpienia Oschmann odkrywa przed nami Niemcy, jakich na ogół nie znamy, ich problemy, dyskusje. Dowodzi dlaczego dzisiaj jest tak jak jest, na przykład dlaczego „była NRD” stała się łatwym, politycznym łupem partii prawicowej partii populistycznej. Okrywa zachodnioniemieckie elity inteligenckie, którym oczy się świecą na myśl o nowej kolonizacji wschodu, nawet jeśli (dzisiaj?) dotyczy ona tylko innych Niemców. Poraża łatwość z jaką elity te wprowadziły do neoniemieckiej rzeczywistości kategorię ludzi drugiego gatunku. Taka fotografia współczesnych Niemiec jaskrawie kłóci się ze stereotypem narodu niemieckiego, który uporał się z widmem faszyzmu, rozliczył się z przeszłością i może uchodzić za europejski zwór cnót wszelakich.

Esej Oschamnna skłania nas, Polaków do ważnej refleksji. Skoro dominująca, bo nadająca ton i narzucającą konkretne rozwiązania prawne część elit niemieckich ma takie zdanie o swoich bądź co bądź rodakach, tyle, że ze wschodu, to jaki jest rzeczywisty stosunek tych elit do ich wschodnich nie niemieckich, a słowiańskich sąsiadów? Rzeczywisty, a nie wyrażany w oficjalnych mowach, sloganach i deklaracjach publicznie głoszonych?

Nie sposób również zastanowić się nad tym jak sytuacja w Niemczech wpisuje się w ogólnoeuropejski i amerykański proces tworzenia, tak – świadomego tworzenia! – głębokich, wewnętrznych podziałów społecznych. Podziałów, których zasypanie jest ponad siły tych społeczeństw.

Lektura broszury Oschamnna jest moim zdaniem obowiązkową dla wszystkich tych, którzy zrozumieć chcą naszych zachodnich sąsiadów. Również – co nie jest bez znaczenia – z racji świetnego tłumaczenia na język polski.

Trumpizm nadciąga

Jest już prawie pewne, że nowym (starym) prezydentem USA zostanie Donald Trump. Jego zwycięstwo jest totalne.  Republikanie zdobywają nie tylko fotel Prezydenta USA ale prawdopodobnie  również Senat i Izbę Reprezentantów. Powszechnie  rozlega się gromkie pytanie: jaki ten zdecydowany zwrot społeczeństwa amerykańskiego na prawo będzie miał wpływ na świat cały.

Bez wątpienia będzie miał wpływ. Według mnie negatywny. Wiatr wiejący z USA nadymać bowiem będzie żagle wszelkiej maści prawicowych organizacji w Europie. Pytanie: „Co dalej z Unią Europejską?” staje się nad wyraz aktualne.

Ale powiedzmy wprost: spektakularne zwycięstwo Republikanów to również spektakularna porażką lewicowości w wydaniu amerykańskim. Lewicowości, która była wzorcem dla wielu polityków i partii politycznych w Europie. Demokraci – powszechnie uważani za lewicowe skrzydło amerykańskiego społeczeństwa nie potrafili Amerykanom zaproponować żadnej alternatywy prócz konserwacji status quo, prócz niedołężnego starca owładniętego obsesją wojny i jego protezy politycznej, która kompromitowała swoją partię w prawie każdym swoim wystąpieniu publicznym. Przegrana Demokratów to również przegrana Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego, różnych Tusków, Czarzastych Borellów itp.

Ale wydarzenia zza Oceanu skłaniają do głębszej refleksji: cóż dzisiaj oznacza pojęcie „lewica”? Jak długo za lewicowe uznawać można partie, które ostentacyjnie, gorliwie wspierały i wspierają światowy imperializm z jego światowymi i lokalnymi wojnami, z jego systemowym wyzyskiem człowieka, z jego systemowymi nierównościami społecznymi? Tymczasem to ze strony sił tradycyjnie określanych jako prawicowe rozlegają się dzisiaj głosy przeciwko wojnom, przeciwko zbrojeniom. To europejskie partie prawicowe na swoje sztandary wyciągają na przykład hasła demokracji permanentnej przez wykorzystania Internetu do angażowania obywateli w codzienne sprawowanie władzy poprzez internetowe referenda. Dlaczego tych haseł nie zgłaszała europejska lewica?

Rozlewający się po świecie trampizm  pociągnie więc za sobą konieczność wielu przewartościowań w obszarze tradycyjnych pojęć politycznych. Od nowa odpowiedzieć będziemy musieli sobie na pytanie: „Czym jest, czym powinna być europejska lewica?”. I w tym upatruję jedyną pozytywną stronę zwycięstwa amerykańskich Republikanów. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odpowiedzi na to fundamentalne pytanie szukać należy w czterech zasadniczych sferach:

– relacja praca – kapitał

– podmiotowość istoty ludzkiej

– demokracja obywatelska

– internacjonalizm.

W Polsce również media nie przestają bombardować swoich „ekspertów” pytaniem o skutki wygranej Trumpa dla naszego kraju. Wszystkim tym ekspertom oraz aktualnym politykom dedykuję kwestię wypowiedzianą przez brytyjskiego Ministra Obrony w amerykańskim serialu „The Diplomat”:

Niebezpiecznie jest być wrogiem USA. Ale być ich sojusznikiem jest śmiertelnie groźnie.

Na ostrzu noża

Najwyższa pora postawić sprawę jasno.

Czy we współczesnym świecie ugrupowania polityczne obnoszące się z nazwą „LEWICA” ale z pełną świadomością wspierające i umacniające neoliberalny, imperialistyczny porządek świata, którego istotą i racją bytu są permanentne wojny, neokolonialna ekspansja, coraz bardziej wyrafinowane metody wykorzystywania ludzi pracy najemnej, drakońskie ograniczenia wolności osobistej, pogłębianie ekonomicznych i cywilizacyjnych nierówności, ogłupianie społeczeństw sterowanymi środkami masowego przekazu oraz przez drastyczne obniżanie poziomu powszechnej edukacji zasługuje w społecznym, politycznym i historycznym sensie na miano LEWICY?

Łatwo, lekko i przyjemnie jest akceptować „lewicowość” serwowaną na talerzu przez możnych tego świata, ale przyszłość miała i może mieć tylko lewica wyrastająca z fundamentalnych, zasadniczych problemów człowieka i proponująca ich rozwiązywanie.

Spadanie swobodne

Spadanie swobodne to ruch jednostajnie przyspieszony, w którym spadające ciało porusza się pod wpływem siły grawitacji oddziałującej na jego masę.  Takim ciałem spadającym ruchem jednostajnie przyspieszonym jest dzisiaj Nowa Lewica – najmłodszy twór polityczny powołany do życia w skandalicznym trybie na przełomie 2019/2020 r. przez Włodzimierza Czarzastego i jego najbliższe otoczenie. Nowa partia miała być antidotum na prawdziwe bądź wydumane problemy Sojuszu Lewicy Demokratycznej, miała przyciągnąć młodzież, nadać nowej partii nowych, mocnych impulsów, rozpocząć nowy, triumfalny pochód lewicy ku… władzy. Właśnie – władza. Ten motyw był najważniejszym i najczęściej głoszonym przez Włodzimierza Czarzastego na przestrzeni ostatnich lat. „Będziemy rządzić!”, będziemy współrządzić! Ja wam to obiecuję!” grzmiał Czarzasty na każdym prawi spotkaniu ze środowiskiem lewicowym. To właśnie magia władzy miała być magnesem przyciągającym młodzież. I sobie rządzą. Chociaż z różnym powodzeniem. Oto właśnie lewicowy wiceminister sprawiedliwości, który odpowiedzialny miał być w resorcie za rozliczenie PiS-owskich afer po kilku miesiącach „ministrowania” dał się wybrać do Parlamentu Europejskiego. W jaki sposób przekonał Nową Lewicę i jej wyborców, że będąc jednym z 720 europarlamentarzystów lepiej wykona zadanie, którego się podjął niż będąc wiceministrem sprawiedliwości – pozostanie pewnie tajemnicą jego i kierownictwa Nowej Lewicy.

Wybory do Parlamentu Europejskiego potwierdziły całkowity krach projektu Włodzimierza Czarzastego pod tytułem małżeństwo z „Wiosną” Biedronia. Nowa Lewica nie tylko utraciła dwa z pięciu mandatów do Parlamentu Europejskiego, ale sama Frakcja SLD w Nowej Lewicy zmniejszyła poziom swojej reprezentacji z czterech do jednego! Dzisiaj Nowa Lewica spada w dół. Może w trakcie tego spadku machać rękami i nogami, może wyczyniać w locie dowolne akrobacje, może wykrzykiwać różne kwestie, ale zderzenie z realiami jest nieuniknione i dla Lewicy będzie bolesne. Lewica spada na łeb, na szyję bez żadnego spadochronu, bez żadnej poduszki dla swojego elektoratu. Wszystko co mogła  zaoferować zaoferowała już podczas ostatnich trzech kampanii wyborczych. W kołczanie nie ma już strzał, ręka próżno szuka amunicji w pustych kieszeniach. Ta prawda z trudem dociera do osób kierujących tą największą (jeszcze) polska partią lewicową. Nie mogą napawać optymizmem wyznania jednej z ministerek – niedawno jeszcze dobrze zapowiadającą się nadziei lewicy, która odpowiadając na pytanie dziennikarza o ocenę kampanii wyborczej miała tyle do powiedzenia, że wyniki trzeba będzie szczegółowo przeanalizować, i że NL będzie musiała robić to co dotychczas, tylko więcej i lepiej.  Nawet cienia refleksji nad tym czy ten zjazd w dół nie jest pulsującym czerwonym światłem ostrzegawczym właśnie przed kontynuacją dotychczasowej politycznej i ideologicznej linii partii, że to już ostatni dzwonek na gruntowną  jakościową zmianę.

Liderzy NL, zwłaszcza ci wybrani organizują spotkania z lokalnymi działaczami, na których wychwalają swoje i partii sukcesy wyborcze. Oczywiście kiełbaski, musztarda i muzyka. „Titanic” w wydaniu politycznego bankruta, jaki jest dzisiaj europejska socjaldemokracja i partie z nią się identyfikujące. Bo Maruszka olej już rozlała, bo góra lodowa już rozdarła poszycie.

Katastrofa Lewicy nie spadła z nieba. Jest finałem długiego procesu, który rozpoczął się jeszcze w SdRP, w początkowym stadium rozwoju tej partii. Ostatecznie w SdRP zwyciężyła opcja partii rezygnującej z prac nad własna propozycją porządku społecznego, gospodarczego i politycznego w kraju, opcja wpisująca SdRP, SLD i Nową Lewicę w neoliberalną rzeczywistość kreowaną przez USA i ich satelitów. Wielokrotnie pisałem o tym na moim blogu, między innymi we wpisach: „Dwie partie dwa społeczeństwa” 22.12.2011, „Bez i” – 11.02.2020, „30 lat temu” 15.01.2020, czy „Ćwiek” – 19.04.2020. O ile w przypadku SdRP jest to po części (ale tylko po części) zrozumiałe, wszak wówczas Europą rządziła de facto socjaldemokracja, to już SLD a zwłaszcza Nowa Lewica powinny się zreflektować i dostrzec, że wpisując się w umacnianie światowego porządku neoliberalnego popełniają w istocie polityczne samobójstwo. Ostatecznym dowodem na nieuchronną klęskę NL była wypowiedź jej współprzewodniczącego, komentującego słabe wyniki jego partii w wyborach samorządowych. Włodzimierz Czarzasty bez cienia głębszej refleksji zeznał do kamer ni mniej ni więcej tylko to, że „Wybory samorządowe zawsze były dla lewicy trudne”. No właśnie – jak można marzyć o sukcesach w wyborach parlamentarnych skoro nie istnieje się w terenie? A nie istnieje się w terenie, gdyż takiego wyboru niegdyś dokonano reorientując partię na partię typu wyborczego. Sam zaś Czarzasty forsował przecież likwidację kół i instancji terenowych w statucie Nowej Lewicy.

Oczywiście w powietrzu wisi pytanie klasyka „Co robić?” (Na marginesie to nie Lenin – jak się powszechnie sądzi – jest jego autorem.) Nie zamierzam wypisywać recept ani dawać rad. To co mogę zrobić to naszkicować zręby mojego, subiektywnego wyobrażenia o lewicy jutra. Jaka więc w moich oczach powinna ona być?

  1. Bazą lewicy jutra powinny być koła terenowe. Lewica ostatecznie zerwać powinna ze skompromitowaną doktryną „partii wyborczej”, której jądrem są permanentnie działające komitety wyborcze, skupiające swoją energię i uwagę na tym jak siebie i do jakich organów władzy publicznej wybrać i drogą jakich manipulacji medialnych
  2. Lewica jutra powinna być partią dyskutującą na wszystkich poziomach. Dyskutującą i kształcącą się.
  3. Lewica jutra powinna być partią na wskroś demokratyczną, szeroko korzystającą ze współczesnych środków technicznych wspomagających wewnętrzne konsultacje.
  4. Lewica jutra powinna chcieć zmienić świat na lepszy. Powinna zainicjować szeroką dyskusję na temat znaczenia takich wartości jak wolność i równość w odniesieniu do jednostki i do państw. Kwestie wolności i równości nabierają nowych znaczeń wobec takich zjawisk jak dynamicznie postępujące rozwarstwienie ekonomiczne społeczeństw – tworzenie się nowych klas władczych, wykorzystywanie nowych technologii do profilowania każdego człowieka i do manipulowania jego poglądami i decyzjami czy postępującym zjawiskiem zniewolenia jednostki przez systemy bankowe.
  5. Lewica jutra powinna mieć w centrum swoich zainteresowań i swojej misji tworzenie jak najlepszych warunków dla wszechstronnego rozwoju człowieka, jego naturalnych zdolności i predyspozycji.
  6. Lewica jutra powinna zdecydowanie i z pełną konsekwencją wdrażać hasło, że to gospodarka powinna być dla człowieka, służyć zaspokajaniu jego potrzeb, powinna przeciwstawiać się obecnej ideologii gospodarczej, w której człowiek jest przedmiotem systemu gospodarczego, wyhodowanym od szkoły podstawowej niewolnikiem „zakupizmu” i adresatem mnożonych w postępie geometrycznym różnego rodzaju „potrzeb”.
  7. Lewica jutra powinna zapewnić przywrócenie kontroli państwa nad gospodarką i systemem bankowym.
  8. Lewica jutra powinna na każdym kroku piętnować wszystkie wady i oszustwa systemu neoliberalnego, takie jak konieczność generowania przez ten system międzynarodowych konfliktów zbrojnych w celu tworzenia nowych (na starych gruzach) warunków swojego rozwoju i w celu bilansowania (redukcji ogólnego wskaźnika zadłużenia) światowego systemu finansowego przez gwałtowne obniżanie poziomu życia ludzi. Lewica nie może wspierać wojen imperialistycznych, gdyż są one prowadzone w istocie przeciwko człowiekowi i jego kosztem.
  9. Lewica jutra powinna hołdować idei państwa laickiego, równo odległego od wszystkich religii i wyznań, starannie eliminującego próby angażowania się organizacji religijnych w zarządzanie państwem.
  10. Lewica jutra powinna być szeroko otwarta na międzynarodową współpracę z innymi organizacjami o podobnym profilu ideowym. Doświadczenie uczy, że system neoliberalny nie jest w stanie wydobyć świta z problemów, w które sam go uwikłał. Do tego potrzebne jest nowe spojrzenie na społeczeństwo, gospodarkę i właśnie szeroka współpraca międzynarodowa.

 

To tylko niektóre z postulatów. Już słyszę chór zarzucający mi oderwanie od rzeczywistości, utopizm itd., itp. Wierny jednak jestem refleksji H. Balzaca, że „Nic nie zmienia rzeczywistości tak jak marzenia”. Ale i dzisiejsza rzeczywistość dostarcza przykładów, że możliwe jest nowe, odważne lewicowe spojrzenie na ten trudny świat dookoła. Mam choćby na uwadze proces tworzenia się nowej, lewicowej formacji w Niemczech: Ruchu Sahry Wagenknecht. Ruchu postępowego, lewicowego i antysystemowego jednocześnie. Trzeba woli, wyobraźni i odwagi. Jedno jest pewne. Lewica jutra, lewica postępowa i sprawcza nie spadnie z nieba. Zrodzić się może tylko ze świadomości ludzi albo… jako efekt jakiegoś globalnego kataklizmu.

AMOK

 

Gdy wszyscy są za, ktoś musi być przeciw.

 

 

Upiory już się obudziły i hasają w najlepsze po całej niemal Europie. Europą zawładnął amok zbrojeń. Zbroją się na potęgę prawie wszyscy. Polski rząd w tym szaleńczym wyścigu hardo ubiega się o laur „przodownika pracy i czynu zbrojnego”. Wmówiono społeczeństwu, a większość społeczeństwa łatwo dała sobie do głowy wcisnąć „prawdę”, że oto stanęliśmy przed nie mającym precedensu w historii zagrożeniem. Tym zagrożeniem ma być oczywiście Rosja – zarówno dla Polski jak i dla Portugalii. Chociaż wielu starających się zachować trzeźwość myśli analityków na wschodzie i na zachodzie jest zgodnych co do tego, że Polska (i inne kraje) mogą stać się celem militarnych działań Rosji jedynie w przypadku, gdy bezpośrednio zaangażują się w akcje zbrojne przeciwko niej, to jednak ten racjonalny nurt zagłuszony został przez amerykański mainstream propagandowy tezą o niebezpieczeństwie dla całego świata w przypadku gdy Rosja nie zostanie pokonana na ukraińskim polu walki.

A więc zbroimy się! Być może jednak ten wojenny amok jest elementem psychologicznego przygotowania społeczeństw krajów europejskich do czynnego udziału w wojnie z Rosją? Być może decydenci zza oceanu uznali, że w  sytuacji, w której przeogromnych pieniędzy USA i krajów UE , olbrzymich dostaw sprzętowych nie udaje się przekuć w zwycięstwo Ukrainy potrzebne jest pospolite ruszenie, rodzaj nowej, europejskiej krucjaty na wschód. Być może uznali, że w sytuacji, w której Ukraina nie radzi sobie z uzupełnianiem stanów osobowych armii, na front wysłać trzeba chłopców z Francji, Niemiec, Danii i z Polski oczywiście.

Smutne to i przerażające jednocześnie. Interwencyjna, niezapowiadana wizyta premiera Wielkiej Brytanii w Kijowie nazajutrz po uzgodnieniu porozumienia pomiędzy Ukrainą i Rosją w Stambule w marcu 2022r, w trakcie której wymógł on na prezydencie Ukrainy niepodpisywanie tego porozumienia i kontynuowanie walk była punktem zwrotnym, oznaczała przekształcenie rosyjsko-ukraińskiego, w skali światowej jednego z wielu lokalnych konfliktów w totalną konfrontację pomiędzy  Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Rosją. Konfrontację tą, oczywiście bez alternatywy dla militarnego zwycięstwa USA w Ukrainie potraktowano jako preludium do rozprawienia się z największym zagrożeniem dla światowej dominacji Wielkiego Brata za jaki uznano politycznie, gospodarczo i technologicznie rozwijającą się Chińską Republikę Ludową.

W wyniku różnych, przemyślanych działań USA oderwano kraje europejskie od współpracy gospodarczej z Rosją a następnie przerzucono na nie finansowy i militarny ciężar prowadzenia w imieniu USA wojny nad Dnieprem, tak, by Stany mogły więcej swojej „uwagi” poświęcić regionowi Pacyfiku . Diaboliczny, bezwzględny plan, który mógł się zrodzić tylko w Imperium Zła.

Tak więc Europa mentalnie, gospodarczo i wojskowo przygotowuje się do nowej krucjaty. I już słychać głosy, że utrzymywać będziemy nie tylko zbrojne ramię polityki USA jakim było i jest NATO, ale również płacić będziemy na europejskie siły zbrojne, na jakieś NATO europejskie. Z drugiej strony stara idea utworzenia paneuropejskiego systemu OBRONNEGO  ma sens, gdyż stanowić będzie istotny krok w kierunku integracji Starego Kontynentu i uniezależniania się od Wuja Sama. Ale ma sens wyłącznie jako alternatywa a nie uzupełnienie Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Powróćmy jednak do Polski. Deficyt budżetu państwa w 2024 r planowany na 184 mld PLN będzie prawie dwukrotnie wyższy niż rok temu.  Dług sektora finansów publicznych przekroczy prawdopodobnie 2 biliony PLN (jakieś 57 000 zł na obywatela czyli circa 200 000 zł na rodzinę), a kwota pozabudżetowych publicznych środków finansowych nieobjęta kontrolą parlamentu wzrośnie do około 465 mld zł. Szeroko rozumiane wydatki na obronność nie zostaną objęte limitem zadłużenia budżetowego. Pozostaną objęte tym limitem wydatki na zdrowie, kulturę, edukację, naukę, transport, itd., itp. Wydatki na obronność nie będą wliczane do limitu zadłużenia, ale oczywiście zwiększą – i to znacznie – dług publiczny. Dług, który trzeba będzie spłacać pokoleniami.

Wszystkie parlamentarne siły polityczne zdają się ochoczo przyklaskiwać i czynnie wspierać prowojenny amok w Polsce. Nie zdziwię się, jak któregoś dnia ktoś ogłosi pomysł jakiejś powszechnej, moralnie obowiązkowej zbiórki w postaci np. Patriotycznej Daniny Na Obronę Ojczyzny lub/i dobrowolnego, ale moralnie obowiązkowego opodatkowania swoich wynagrodzeń i emerytur na podobny cel. I żal tylko, że nie znalazła się żadna siła polityczna, która zażądałaby nieuwzględniania w limitach zadłużenia nie wydatków na obiekty, które prędzej czy później staną się kupą złomu, ale wydatków na realizację konstytucyjnego obowiązku państwa – na opiekę zdrowotną obywateli.

W sytuacji, gdy skróceniu ulega długość życia Polaków, kiedy mnożą się coraz to nowe rodzaje chorób, w której publiczna służba (?) zdrowia przeżarta rakiem komercyjnych usług medycznych przeradza się w jedną, wielką beczkę gorzkiego śmiechu przez łzy, hasło i cel: „Polska krajem ludzi zdrowych”, którego realizacja rozpocząć by się musiała od stworzenia państwu organizacyjnych i finansowych warunków dla wywiązania się z jego konstytucyjnych względem obywatela obowiązków wydaje się być dla władzy publicznej celem numer jeden.

Ale nim nie będzie. Na pytanie więc co robić odpowiem: to, co w tej sytuacji najrozsądniejszego można uczynić to rozglądnąć się i przysposobić sobie jakąś solidną a poręczną kamienną maczugę. Nam będzie ona oczywiście bezużyteczna. Ale przetrwa nas, naszych wnuków i prawnuków. A już ich potomkowie będą mieli „jak znalazł”. I w ten sposób Polacy, zawczasu przez swoich mądrych antenatów wyposażeni po zęby w najnowocześniejszą broń, będą bez wątpienia zwycięzcami IV Wojny Światowej!

Komisarz Wojciechowski

W trakcie wczorajszych obrad Sejmu rządząca koalicja chłostała PiS i satelitów po nogach rózgą „pisowski komisarz UE – Janusz Wojciechowski”. Nawet sam wicepremier, szef PSL przejechał się po unijnym komisarzu jak po łysej kobyle wytykając przy tym PiS, że to właśnie Wojciechowski jest twarzą unijnej polityki rolnej, ergo – to pośrednio PiS winny jest obecnej sytuacji rolników.

Daleki jestem od oceny pracy komisarza Wojciechowskiego poza uwagą, że jakoś mało był widoczny w mediach publicznych jako reprezentant Komisji Europejskiej, częściej jako paprotka przy pisowskich kampaniach politycznych. Ale podnoszę temat Wojciechowskiego z innego, bardzo moim zdaniem ważnego powodu. Rządząca koalicja i cały „antypisowski” świat zarzucają Wojciechowskiemu, że niedostatecznie bronił interesów polskich rolników. Nie bronił, bo nie takiego zadania podjął się przyjmując tekę unijnego komisarza ds. rolnictwa. Jakoś nie dociera to do olbrzymiej większości Polaków, że osoba powoływana na stanowisko decyzyjne w Unii Europejskiej (Komisarz, Sędzia Europejskiego Trybunału Konstytucyjnego, członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego itp.) przed objęciem funkcji składa uroczyste, publiczne ślubowanie, że wypełniając swoje obowiązki nie będzie kierował się żadnymi wytycznymi żadnego europejskiego rządu ani partii politycznej i nie będzie ubiegał się o takie wytyczne. Będzie natomiast kierować się wyłącznie interesem Unii Europejskiej.

Niestety, w polskim rozumieniu polskiego członkostwa w Unii, zarówno po stronie PiS,. Jak i KO, PSL czy Lewicy, głęboko zakorzenione jest przekonanie, że osoba, którą Polska proponuje do objęcia takiego urzędu będzie NASZYM człowiekiem i będzie ekspozyturą w Unii Europejskiej NASZYCH interesów. W ogóle nie dociera do polskich polityków ten fakt, że desygnowanie kandydata na wysokie unijne stanowisko jest polskim, osobowym  wkładem do Unii Europejskiej, konkretnie w tym przypadku do administracji Unii Europejskiej.

Niestety, wczorajsze sejmowe wystąpienia polityków rządzącej koalicji są niebezpiecznym sygnałem, że ona również nie uznaje tego, że zgłaszając kogokolwiek na unijne stanowisko wystawia taką osobę poza obszar spraw wewnętrznych Polski, że dalej skłonna jest oczekiwać od Polaków piastujących decyzyjne stanowiska w Unii „obrony naszych interesów”. To przecież nic innego, jak przyłączanie się do tych, którzy z Unii wyszarpać chcą jak najwięcej bez względu na konsekwencje dla samej Unii. Bardzo źle wróży to przyszłości Polski w Unii, pozycji Polski jako współtwórcy (Unia wciąż się tworzy) tego wspaniałego niegdyś projektu, który szczególnie dzisiaj, przechodząc głęboki, wielopostaciowy kryzys wymaga myślenia kategoriami wspólnoty europejskiej właśnie a nie tylko kategoriami własnych, narodowych interesów.

Niestety, takie wsobne rozumienie polskiego członkostwa w Unii właściwe jest nie tylko polskim elitom politycznym, ale znacznej części polskiego społeczeństwa. W okresie polskiego dotychczasowego członkostwa w Unii żaden polski rząd nie podjął żadnej kampanii, aby to myślenie zmienić, aby mówią krótko sprawę postawić na nogi.

Powracając do komisarza Wojciechowskiego. Wypełniając swoje obowiązki kierował się on zapewne politycznymi decyzjami Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej. To, że polityczna decyzja o otwarciu na oścież rynku UE dla towarów rolno-spożywczych z Ukrainy była rujnująca dla Wspólnej Polityki Rolnej Unii i rujnująca dla unijnych producentów dla komisarza d.s. rolnictwa powinno być sprawą oczywistą od samego początku. Jedyne co w tej sytuacji mógł dwa lata temu uczynić komisarz Wojciechowski to ustąpić ze stanowiska. Nie uczynił tego. Dlaczego? – dobre pytanie.

Rolnicy blokują i wk….ją innych

Polscy (i nie tylko) rolnicy są zdeterminowani w proteście przeciwko sytuacji w rolnictwie, jaką spowodowała decyzja Komisji Europejskiej o zwolnieniu z cła wwozowego towarów z Ukrainy. Protest rolników uważam za więcej niż uzasadniony. Swoją decyzją Komisja Europejska praktycznie zlikwidowała jeden z filarów Unii Europejskiej jaką była jej Wspólna Polityka Rolna. WSP to bardzo ważny, wrażliwy i złożony system wpierania unijnego rolnictwa. Z około 196 mld Euro unijnego budżetu około 104 mld EUR wydawane jest na ten cel. Wspólna polityka rolna to nie tylko wolumen wydatków, ale bardzo złożony system dopłat, kwot produkcyjnych i zasad obrotu artykułami rolnymi. Otwarcie szerokich bram europejskiego rynku rolnego dla towarów produkowanych na terenie Ukrainy, bez żadnych limitów ilościowych, bez żadnej kontroli przestrzegania standardów i norm fitosanitarnych spowodowało masowy napływ do Unii Europejskiej bardzo tanich i o niskiej jakości ukraińskich produktów rolnych. Musiało to zatrząść europejskim rynkiem rolnym, stawiając pod znakiem zapytania opłacalność produkcji wielu producentów wielu rodzajów rolnych produktów. Nie chodzi bowiem tylko o zboże, ale praktycznie o wszystkie towary, jakie produkuje się na Ukrainie. Piszę „na Ukrainie”, gdyż jak się okazuje głównymi producentami nie są tam firmy ukraińskie, ale zarejestrowane na Ukrainie olbrzymie koncerny rolno-spożywcze, głównie brytyjskie bądź amerykańskie które w okresie wojny na gwałt szukają zbytu na swoje towary. Dlaczego Komisja Europejska zdecydowała się na taki drastyczny krok wymierzony w europejskich rolników – to temat na osobne opowiadanie. Jedną z twarzy tej decyzji jest unijny komisarz d.s. rolnictwa, Janusz Wojciechowski (PiS). Ciekawe, czy i jak rolnicy odwdzięczą się za tą decyzję w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Póki co polscy rolnicy się buntują, protestują i blokują co się da. Rozumiejąc ich sytuację, podziwiając ich determinację nie mogę jednak zgodzić się z formą tego protestu. Wiozłem otóż niedawno pacjenta na umówione wiele miesięcy temu konsultacje z wybitnym lekarzem, specjalistą. Wjazd na autostradę zablokowany. Oczywiście blokadzie asystuje policyjny radiowóz. Policjanci jednak bezradnie rozkładają ręce.  – Wojewoda wydał zgodę na tą demonstrację i taką jej formę i my nie możemy nic zrobić. I tutaj jest pierwszy, ważny moment: wydawanie zezwoleń przez wojewodę. Rolnicy mają prawo do protestów, ale dlaczego wojewoda nie dba o prawa innych obywateli?

Niezależnie od wymagań w stosunku do organizatorów wojewoda powinien zlecić policji przygotowanie i oznaczenie objazdów miejsc blokady. W przypadku poważnej kolizji drogowej lub innego, niespodziewanego zdarzenia policja bardzo szybko takie objazdy organizuje. Blokady rolnicze zapowiadane były z wyprzedzeniem, było więc dużo czasu na przygotowanie takich rozwiązań.  Niestety, nikomu chyba nie wpadło to do głowy. Albo wpadło,  ale tylko na krótką chwilę…

Rolnicy zrobili sobie z innych obywateli zakładników swoich żądań. „Zrealizujcie nasze postulaty, albo dalej znęcać się będziemy nad wszystkimi tymi, dla których transport jest sprawą być albo nie być dla ich zdrowia, ich działalności gospodarczej”. To bardzo głupia moim zdaniem polityka. Produkuje ona rzesze „wdzięcznych Polaków” za uniemożliwienie im realizacji często bardzo dla nich ważnych przedsięwzięć, Czym innym jest strajk na przykład personelu lotnisk, również skutkujący na ogół poważnymi utrudnieniami dla pasażerów. W tym bowiem przypadku strajkujący protestują przeciw pracodawcy, godząc w jego podstawowe interesy ekonomiczne. Polscy rolnicy nie protestują przeciwko pracodawcy, ale przeciwko decyzjom lub brakowi decyzji władz publicznych. Powinni więc stosować takie formy, aby do swojego protestu pozyskiwać jak najwięcej obywateli, a nie zrażać ich do siebie.

Jutro znowu wyruszyć miałem samochodem w drogę. Nie na zakupy, nie do kina, ale w ważnych sprawach zdrowotnych. Chcę sprawdzić, gdzie będą blokady. Najbardziej wiarygodną stroną jest oczywiście strona dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Informacja jest, tabela jest, i co w niej? Ano to: „Trasa zgromadzenia przebiegać będzie; Wschodnia obwodnica Wrocławia (rodno OSP Kiełczówek- rondo Ks. J. Popiełuszki – rondo Ułańskiego w Łanach – rondo w Siechnicach (wszystkie pasy ruchu w obu kierunkach, całkowita blokada rond od godz. 05:00 do godz. 23:59”.

Rzut oka na mapę wyjaśnia co to oznacza. Mieszkańcy wsi po wschodniej stronie obwodnicy, praktycznie całej gminy Czernica (Kamieniec Wrocławski, Gajków, Jeszkowice,  Czernica, Dobrzykowice, Nadolice Wielkie i Małe, Chrząstawa Wielka i Mała CAŁKOWICIE  odcięci zostaną od Wrocławia.

Brawo Panie Wojewodo! Dziękujemy za troskę o nas! Nie zapomnimy!

LEWICOWE WOŁANIE O POKÓJ

 

Nie ma drogi do pokoju. To pokój jest drogą.

Mahatma  GHANDI

„Polska to dziwna kraj” mówił swego czasu Zulu-Gula (Tadeusz Ross). I dlatego „ta dziwna kraj” ma też „taka dziwna” lewica To co stanowi dziś immanencję jej publicznej narracji jest zupełnym nieporozumieniem i zaprzeczeniem istoty lewicowości. Ludzie mieniący się lewicowcami nawołują do zbrojeń i wygłaszają pro-militarystyczne, agresywne, nienawistne wobec innych społeczeństw, kultur i cywilizacji enuncjacje. Ta degrengolada lewicowości nad Wisłą ma miejsce nie od dziś. Pierwsze kroki w tej przestrzeni zrobił lewicowy – ponoć (?) – rząd premiera Leszka Milera i wywodzący się z tego nurtu prezydent, Aleksander Kwaśniewski: wystarczy przypomnieć tylko interwencje w Iraku i Afganistanie..

A Polska Ludowa, ta dziś deprecjonowana i stygmatyzowana medialnie (nawet przez tych pożal się Boże lewicowców dmących w surmy anty-peerelowskie wspólnie z prawicą), potrafiła zaproponować w czasach zimnej wojny i kryzysu kubańskiego pro-pokojową inicjatywę, która pomogła w jakimś sensie zmienić klimat w Europie oraz dać nadzieję na dyskusje w przedmiocie ograniczenia zbrojeń. Zwłaszcza w zakresie broni jądrowej. Inicjatywa ta zyskała nazwę  Planu  Rapackiego, od nazwiska ówczesnego ministra spraw zagranicznych Polski. Była to propozycja stopniowego rozbrojenia obejmująca zarówno redukcję broni konwencjonalnej jak i atomowej w Europie w sytuacji kiedy instytucjonalizacja i ugruntowanie dwubiegunowego podziału Europy po II wojnie światowej, klimat konfrontacji i zagrożenia atomowym Armagedonem,  stwarzały jawą groźbę dla bezpieczeństwa międzynarodowego i bytu całej ludzkości.

Już słychać głosy, iż ta inicjatywa i plan napisano w Moskwie, były przedłużeniem dyrektyw Kremla czy służyły dominacji radzieckiej nad tą częścią świata jaka jej przypadła w wyniku II wojny światowej, konferencji w Jałcie i Poczdamie. Wszystko to prawda, choć dziś polskie elity polityczne, lewicowe też jak najbardziej, przestawiły jedynie drogowskazy i tak jak wówczas odbierano sygnały z Moskwy tak dziś odbierają sygnały z Waszyngtonu.  Chodzi o samą inicjatywę i jej wymiar intelektualny, stwarzanie klimatu odprężenia i umożliwianie płaszczyzny do rozmów, które są zawsze lepsze niźli wyjście wojska w pole, huk armat oraz bombardowania lotnicze i ataki rakietowe. Bo to jest zaprzeczenie wielowiekowej tradycji kultury europejskiej, zwłaszcza jej zachodnio-atlantyckiej części, o czym swego czasu wspomniał w dziele pt. >Liberalizm w tradycji klasycznej< Ludwig von Misses pytając: „Czy może być jakiś bardziej żałosny dowód na jałowość europejskiej cywilizacji niż to, że nie może się rozprzestrzeniać innymi środkami, jak tylko ogniem i mieczem ?”.

Opracowany przez Rapackiego plan (strefa bezatomowa) najpierw przedstawiono Rosjanom jako ideę wymierzoną w zachodnich imperialistów. Po akceptacji Moskwy, propozycja utworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej została przedstawiona przez Adama Rapackiego w dniu 02.101957 na XII sesji Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednak dopiero w dn. 14.02.1958 r. propozycja ta przybrała formę memorandum rządu PRL. Mija więc 76 lat od tej inicjatywy i oficjalnego, jej zaprezentowania społeczności międzynarodowej.

28.03.1962 w trakcie forum Komitetu Rozbrojeniowego 18 państw w Genewie przedstawiono ostateczną wersję planu. Zawierała ona kolejny element w postaci propozycji poszerzenia strefy o inne państwa europejskie, które wyraziłyby wolę przystąpienia do niej

Warto zaznaczyć, że od końca lat 50. pojawiały się różne pomysły i koncepcje w przedmiocie podjęcia kroków rozbrojeniowych oraz ustanowienia takich mechanizmów budowy zaufania pomiędzy NATO a Układem Warszawskim aby wykluczyć ewentualny konflikt, który niechybnie skończyłby się wymianą jądrowych ciosów. Na fali odwilży październikowej tego rodzaju idea zakiełkowała również w dyplomacji Polski Ludowej. I plan Rapackiego stał się tego przejawem. W ówczesnej globalnej sytuacji i braku wyjaśnienia do końca przebiegu zachodnich granic PRL przy remilitaryzacji Niemiec Zachodnich –   przystąpienie do NATO, układ sojuszniczy RFN / USA oraz prośby kanclerza Adenauera dot. wyposażenia Bundeswehry w broń jądrową – te tendencje musiały budzić uzasadnione obawy Warszawy. Zwłaszcza Władysława Gomułki (i jego najbliższego otoczenia) tak czułego w materii statusu polskich Ziem Zachodnich i Północnych. Właśnie podczas jednego  ze spotkań Rapackiego i Gomułki ministra obarczono opracowaniem takiego planu, dzięki któremu rosyjskie rakiety atomowe zostałyby wycofane z Polski. I tu zasadza się strategiczne, dalekowzroczne spojrzenie tow., Wiesława na polską rację stanu i rozumienie groźby niekontrolowanej militaryzacji Europy, zwłaszcza naszej części.

Kim był Adam Rapacki (1909 Lwów – 1970 Warszawa) i jaka była jego życiowa droga ? Wzrastał w rodzinie gdzie idee socjalistyczne, pro-spółdzielcze, progresywne były żywe i kultywowane. Jeszcze przed wojną ukończył studia (Wyższa Szkoła Handlowa). Działał w organizacjach lewicowych (m.in. w OMTUR i Związku Młodzieży Socjalistycznej). Czynny uczestnik kampanii wrześniowej, więzień obozów jenieckich dla oficerów (Dobiegniew, Choszczno,  Borne Sulinowo, Dössel). Po wojnie wrócił do kraju i włączył się w proces jego odbudowy co było jego naturalną, zgodną z poglądami i preferencjami społecznymi, postawą obywatelską i świadomością. Był członkiem władz PPS-u, uczestniczył w zjednoczeniu z PPR-em oraz powstaniu PZPR. Jako polityk, ekonomista i dyplomata był posłem na Sejm: Ustawodawczy oraz w kadencjach Sejmu I, IIIII i IV, członkiem władz PZPR oraz kolejnych rządów: minister żeglugi (1947–1950), minister nauki oraz szkolnictwa wyższego (1950–1956) oraz spraw zagranicznych (1956–1968). Po tzw. „wydarzeniach marcowych” ostentacyjnie podał się do dymisji odchodząc z przestrzeni publicznej.

Proponowana przez niego strefa miałaby objąć obszar 796 tysięcy km2, z czego 249 tys. km2 przypadałoby na obszar NATO, a 547 tys. km2 na obszar Układu Warszawskiego. Populacja na tym terytorium obejmowałaby ok. 115 mln mieszkańców. Państwa strefy miałyby zobowiązać się do nieprodukowania, nieutrzymywania, niesprowadzania i nie wyrażania zgody na rozmieszczenie na swych terytoriach broni jądrowej oraz urządzeń do jej obsługi i przenoszenia. Zakazane byłoby również użycie tego rodzaju broni przeciw państwom strefy. Postanowienia planu objąć miałyby także cztery mocarstwa.

Celowość takiego właśnie planu potwierdził w całej rozciągłości tzw. kryzys kubański, w czasie którego świat  znalazł się o włos od wojny atomowej między mocarstwami. Efektem było to o czym m.in. mówił plan Rapackiego czyli nawiązanie ścisłego kontaktu między jądrowymi imperiami.

Materializacja planu miała nastąpić w dwóch fazach.. Etap I planował objąć  terytorium strefy bezatomowej zakazem przygotowywania, produkcji, sprowadzania broni jądrowej i środków jej przenoszenia oraz zakaz zakładania nowych baz służących do jej magazynowania. W etapie II nastąpić miała redukcja sił zbrojnych państw będących w strefie i likwidacja wszystkich środków przenoszenia tej broni, będących w ich dyspozycji. Mocarstwa atomowe, które posiadały na terenie strefy swoje bazy i środki jądrowe, zobowiązane miały być do ich likwidacji. Miały też udzielić gwarancji państwom strefy, że w razie konfliktu zbrojnego nie użyją broni jądrowej na ich obszarze.

Plan polskiego MSZ, którego twarzą był Adma Rapacki, wywarł wpływ na działania podejmowane w czasach tzw. „zimnej wojny”  mające na celu podniesienia poziomu bezpieczeństwa międzynarodowego, wzajemnego zaufania, a przede wszystkim na rozpoczęcie dialogu. Przyczynił się bez wątpienia do rozwoju myśli teoretycznej w zakresie denuklearyzacji. Przyjęta w nim formuła strefy bezatomowej przybrała z czasem wymiar uniwersalny. To była – i jest nadal – najbardziej znana inicjatywa rozbrojeniowa, o wymiarze uniwersalnym i globalnym, na jaką zdobyła się polska dyplomacja po 1945 roku. Zarówno do jak i po upadku Muru Berlińskiego.

Z Planu Rapackiego Polska i Polacy mogli być dumni. Polska zaproponowała światu na Walnym Zgromadzeniu Organizacji Narodów Zjednoczonych propozycję programu powstrzymania zbrojeń jądrowych, a następnie redukcji jej ilości. Plan i jego światowy wydźwięk windował nasze narodowe ego wyżej szczytów Himalajów. Bo nie tylko polskie społeczeństwo odnosiło się do tej inicjatywy pozytywnie, wręcz entuzjastycznie. Również opinia publiczna Europy Zachodniej przyjęła Plan Rapackiego bardzo dobrze. To społeczne poparcie było tak silne, że rządu USA, Francji i Wielkiej Brytanii musiały brać je pod uwagę w swoich działaniach przeciwko materializacji tego planu. Przyszłość Planu Rapackiego była bowiem przesądzona: Waszyngton nie wyrażał na nią zgody. Również rządy Francji i Wielkiej Brytanii, pracujące usilnie nad własnymi programami zbrojeń jądrowych, nie były tą inicjatywą zainteresowane. Plan Rapackiego doskonale komponował się z olbrzymim hasłem „NIGDY WIĘCEJ WOJNY !” wymalowanym na murze olbrzymiej, powojennej ruiny jednego z wrocławskich budynków mieszkalnych. Społeczeństwa, zwłaszcza polskie,  nie chciały nowej wojny.

Dzisiejsza sytuacja jest zgoła inna. Nie mamy – jak za czasów Rapackiego zimnej wojny. Mamy wojnę gorącą dosłownie za naszymi granicami, a cały świat niechybnie zmierza do konfliktu planetarnego, który już się rozpoczął. I nie jest tak, że nikt nie chce wojny. Wielu, w tym mnóstwo polityków, jest wręcz jej gorącymi orędownikami.

To, że Donald Tusk po objęciu teki Premiera RP żwawo i z ochotą dołączył do europejskich jastrzębi wojennych dowodzonych przez Ursulę von der Leyen  i Michela Borrella nie dziwi. Ale wprost szokuje Przewodniczący Partii „Razem” – poseł Adrian Zandberg, który na otwartym spotkaniu we Wrocławiu przekonywał zebranych, że my, Polska i Polacy, uczestniczymy w WOJNIE SPRAWIEDLIWEJ  Imperialistyczna wojna, toczona od ponad 20 lat pomiędzy Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Republiką Rosyjską (a w tle pozostają Chiny) jest dla lidera najbardziej  lewicowej partii w parlamencie „wojną sprawiedliwą”! Poseł Zandberg głosił swoje hasła w czasie, gdy polski rząd jak ognia unikał zarzutu, że bierze w tej wojnie formalnie udział. Wstyd to mało powiedziane.

Warto zauważyć, iż z kręgów polskiej lewicy nie wyszła żadna inicjatywa, która mogłaby komponować się z innymi inicjatywami w Europie, domagająca się natychmiastowego przerwania działań wojennych i wzywająca strony bezpośredniego konfliktu do rozmów pokojowych.

Wybitny polskie ekonomista, niegdysiejszy wicepremier, niewątpliwie człowiek lewicy, prof. Grzegorz Kołodko ma odwagę publicznie głosić hasło: „Chcesz pokoju – szykuj się do pokoju !”. Ma odwagę piętnować olbrzymie wydatki zbrojeniowe demaskując ich społeczny i gospodarczy bezsens. Lewicowi politycy starają się tego nie dostrzegać, nie mają odwagi pójść w ślady Kołodki, czujnie i ukradkiem zerkając przy tym na działania hegemona.

Czy są oni jeszcze lewicą ? Ależ oczywiście, że są. Wojna na Ukrainie zerwała z nich ostatecznie maskę. Oni są lewicą, tyle tylko, że lewicą kapitalistyczną. Lewicą, która w krytycznym momencie bez wahania wspiera imperializm w jego najbardziej dojrzałej i najbardziej krwawej formie jaką jest neoliberalizm.

Nie można bowiem nie dostrzegać „pomroczności jasnej” na jaką zapadli liderzy polskiej kapitalistycznej lewicy którzy zdaje się nie rozumieć, iż wojna na Ukrainie to w istocie wojna USA z Rosją prowadzona na terenie Ukrainy przez żołnierzy ukraińskich i w coraz większym stopniu za pieniądze Unii Europejskiej. Tej samej Unii, którą na samym początku tego konfliktu Amerykanie pogrążyli gospodarczo odcinając od tańszych źródeł surowców energetycznych i wymuszając tym samym zakupy własnych, droższych paliw.

Nie mogą nasi parlamentarzyści zasiadający po lewej stronie sejmowej sali nie dostrzegać, że za tą wojnę obniżeniem poziomu życia, oraz olbrzymim zadłużeniem przyszłych pokoleń płacą zwykli ludzi. Nie chodzi tylko o suche dane statystyczne mówiące, że aktywa w rękach prywatnych straciły w ciągu ostatnich dwóch lat około 40%  swojej wartości. Chodzi o to, że dziesiątki, a może i setki miliardów złotych, które zostały bądź zostaną wydane na militarne gadżety nie zostaną przeznaczone na podniesienie poziomu opieki zdrowotnej, poziomu edukacji i nauki, na politykę senioralną (a społeczeństwo się dramatycznie starzeje). W końcu chodzi o bezpowrotnie utracony czas, który mógłby być wykorzystany dla dobra Polaków, Niemców, Greków, Portugalczyków czy Francuzów.

Nie mogą współcześni liderzy lewicowi nie dostrzegać, że w szczególności wojna na Ukrainie prowadzi do pogłębienia przepaści pomiędzy warstwą super-bogaczy, których majątki pomnażają się o dziesiątki miliardów dolarów rocznie a całą, biedniejącą szarą resztą ludności. Nie mogą nie dostrzegać tego, kto jest rzeczywistym politycznym i ekonomicznym beneficjentem tej wojny, a kto jest jej przegranym. Nie mogą nie dostrzegać, że największym przegranym pod każdym względem wojny na Ukrainie są narody rosyjski i ukraiński. Ale tuż za nimi kroczy Unia Europejska, która utraciła resztki swojej politycznej i gospodarczej suwerenności i ponosi dzisiaj największy ciężar finansowy tego konfliktu. Nie mogą nie dostrzegać, że największymi beneficjentami są banki, przed którymi szeroko otwarły się wrota kredytów udzielanych wojującym rządom oraz producenci wszelkiego rodzaju uzbrojenia tak na potrzeby tej wojny jak i na uzupełnienie wyczyszczonych wojną wojennych magazynów oraz na ich gwałtowne powiększanie. Nie mogą wreszcie lewicowi wodzowie nie dostrzegać tego, że ta w szczególności wojna to jedna wielka przepompownia pieniędzy publicznych do kieszeni prywatnych banków i koncernów zbrojeniowych, pieniędzy, które powinny być przeznaczone na zupełnie odmienne cele.

Plan Rapackiego był popierany przez większość społeczeństw Wschodu i Zachodu. Dzisiaj nikt nie pyta społeczeństwa czy chce ono wojny, czy nie, czy godzi się na ofiarę ze swojego zdrowi, życia i przyszłości, czy nie. Zamiast tego  społeczeństwa są straszone. Straszone „Ruskimi”, którzy niechybnie wejdą do Polski, do Paryża, Berlina i Rzymu – jeżeli nie będziemy ich zabijać. Rozniecanie – wbrew  wielu racjonalnym opiniom analityków, politologów a także niektórych generałów – wojennej histerii i paniki, grożenie światu III, apokaliptyczną bo nuklearną wojną światową ma tylko jeden cel: zastraszenie społeczeństw i pozbawienie ich woli decydowania w tych sprawach, wytworzenie presji na przystawanie na odgórne, strategiczne decyzje. Rzecz jasna polska kapitalistyczna lewica z zapałem włączyła się w tą kampanię. Haniebny i głupi wpis najważniejszego polityka (polityczki) lewicy, jakim jest przewodnicząca Klubu Parlamentarnego „Lewica” , w którym,  w kontekście wojny na Ukrainie ostrzega kanclerza Niemiec i odsyła go do podręczników historii „by nie zapomniał, że Armia Radziecka w czasie II WŚ nie zatrzymała się ani na granicy polskiej, ani niemieckiej, ale weszła do Berlina” jest wymownym tego przykładem. Ale porażający jest również absolutny brak reakcji jej kolegów z poselskich ław, lewicowych ponoć przedstawicieli Narodu. Wojna na Ukrainie stała się historyczną cezurą dla europejskiej lewicy. Każdy, kto dotąd uważał się za „człowieka lewicy” będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie „jakiej lewicy?”. Tej lewicy kapitalistycznej, wspierającej wojny, bez których wielki, światowy kapitał nie mógłby rozszerzać swojego panowania nad człowiekiem, czy lewicy, której społeczno-gospodarcza alternatywa  u swoich fundamentów ma takie postulaty jak pokojowa współpraca dla stworzenia najlepszych warunków wszechstronnego rozwoju człowieka, sprawiedliwość społeczna i ekonomiczna.

Już niedługo europejska, a więc i polska lewica stanie do wyborów do Parlamentu Europejskiego. Dla Unii Europejskiej będą to wybory bodaj najważniejsze od chwili jej utworzenia. Po raz pierwszy wybory odbędą się w czasie, gdy UE po uszy zaangażowana jest w wojnę na kontynencie europejskim. Stosunek Europejczyków do tej wojny zapewne  będzie miał znaczenie dla wyników wyborów. Z jakimi hasłami przystąpi do nich europejska lewica? Z jakimi hasłami przystąpią do niej „Czarzasty, Biedroń, Zandberg et consortes” ? Czy Nowa Lewica donośnie i stanowczo domagać się będzie pokoju na Ukrainie czy też otwarcie opowie się za dalszymi zbrojeniami, za dalszym prowadzeniem wojny do ostatniego Ukraińca lub do ostatniego Rosjanina, za dalszą dewastacją jednego z najważniejszych projektów Unii Europejskiej, jaką  była europejska polityka rolna, czy podtrzyma udział swojego ugrupowania w propagandowej kampanii straszenia wojną i wreszcie czy przekonywać będzie Polaków do konieczności ponoszenia dalszych wyrzeczeń w imię pomyślności hegemona? Plan Rapackiego, powstał przy akceptacji hegemona Polski, ale służył światowemu pokojowi. Dzisiaj polska kapitalistyczna lewica, starająca przypodobać się nowemu hegemonowi służy wojnie.

Żałosny polityczny koniec jeszcze niedawno czołowego przedstawiciela kapitalistycznej lewicy jaką jest (była?) niemiecka socjaldemokracja niech będzie tu przestrogą. Ta właśnie partia płaci dzisiaj przyszłością swojego politycznego bytu cenę za błędną ocenę procesów politycznych, za utratę swojej suwerenności i za rozejście się jej strategicznych decyzji z oczekiwaniami jej wyborców.

Radosław S. Czarnecki, Jacek Uczkiewicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozliczyć Polską Fundację Narodową!

Apel do posłanek i posłów Nowej Lewicy

W tej unikalnej „chwili rozliczeń” z mroczną pisowską przeszłością nie można zapomnieć o Polskiej Fundacji Narodowej. Przypomnę, że została ona powołana z inicjatywy rządu Beaty Szydło w 2017 r. a głównym źródłem  jej finansowania były „dobrowolne” darowizny spółek Skarbu Państwa, takich jak Orlen, PZU itp.

Ile pieniędzy „przerobiła” fundacja do dnia dzisiejszego? Tego nikt poza jej Zarządem Nie wie. Fundacja z hukiem i ostentacyjnie zatrzasnęła drzwi przed inspektorami NIK. Izba szacuje tę kwotę na około 600 mln złotych polskich. Nie w kij dmuchał.

Ale czy ktoś ma jakąś wiedzę o efektach wydawania takich zawrotnych kwot? Przecież gdyby takie były pisowska propaganda trąbiła by o nich dzień i noc. Tymczasem cisza. Ale w toczącej się dzisiaj dyskusji żaden z dziennikarzy, żaden z parlamentarzystów nie stawia publicznie tego pytania.

Apeluję więc do P.T. posłanek i posłów Lewicy, aby dopilnowali, by w tym właśnie okresie ujawniania pisowskich przekrętów nie zapomnieć o Polskiej Fundacji Narodowej.

Na moim blogu https://jacekq.pl „Jacka Uczkiewicza wołania na puszczy” problem PFN podnosiłem wielokrotnie. Do najważniejszych wpisów należą:

  1. „Rozrzutność pod płaszczykiem patriotyzmu” z dnia 02.04.2018
  2. „PFN – Polska Fundacja Naciągaczy?” z dnia 11.04.2018 r. We wpisie tym pokazywałem kuriozalną drogę powołania tej fundacji.
  3. „Zawiadomienie” – z dnia 27.06 2018 r., w którym publikowałem moje zawiadomienie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa wyłudzenia ze spółek SP kwot znacznej wartości poprzez Polską Fundację Narodową.
  4. „Harce pisowskiej prokuratury”, w którym opisałem jak w podręcznikowy niemal sposób prokuratura ukręciła sprawie łeb.

 

Być może te wpisy oraz publikacje prasowe (niestety, bardzo nieliczne) ułatwią decyzję w tej sprawie. Nie chodzi tylko o rozliczenie wieleset milionowych kwot za które w sumie zapłacili klienci spółek państwowych, Należy ujawnić cały, ohydny mechanizm dojenia spółek skarbu państwa przez pisowską kamarylę.

Przy tej okazji ponawiam inny mój wielokrotnie już zgłaszany wniosek. Chodzi o to, aby w krajowym systemie finansowym nadać szczególny status pieniądzowi publicznemu. Pieniądz publiczny nie może być traktowany jak pieniądz w obiegu bankowym czy giełdowym. Wynika to z dwóch oryginalnych cech tego pieniądza. Po pierwsze jego dysponent jest najpewniejszym płatnikiem spośród wszystkich innych. Jego bankructwo jest prawie niemożliwe. Drugą cechą jest to, z racji tego, że jest właśnie publicznym, że planowanie jego wydatkowania i kontrola uzyskanych efektów jest (powinna być) pod bieżącą kontrolą parlamentarną. Dlatego postuluję, aby w imię przejrzystości wydatków publicznych zdjąć klauzulę poufności kontraktów podmiotów gospodarczych zawartych z dysponentami pieniędzy publicznych. Nikt podmiotów gospodarczych nie zmusza do zawierania kontraktów z rządem czy samorządem terytorialnym. Jeżeli jednak taki podmiot decyduje się realizować zadania finansowane z  w całości lub części z publicznych środków, to powinien liczyć się z tym, że wydatkowanie tych pieniędzy musi być kontrolowane przez parlament, w imieniu którego i na rzecz którego działa Najwyższa Izba Kontroli.

To, że podmiot gospodarczy współpracuje z dysponentami środków publicznych, a przez to w tym zakresie podlega kontroli niezależnej, najwyższej instytucji kontrolnej państwa powinno sprzyjać budowaniu prestiżu, zaufania i wiarygodności tego podmiotu.