Hołownia? – NIE!

Wysłuchałem w dniu wczorajszym telewizyjnego wystąpienia Marszałka Sejmu Sz. Hołowni, jednego z kandydatów do najwyższego urzędu w Rzeczypospolitej. W zdumienie graniczące z niedowierzaniem wprawił mnie fragment tej przemowy do Narodu, w którym kandydat na Prezydenta RP odnosił się do ogłoszonej niedawno zgody władz ukraińskich na przeprowadzenie ekshumacji zwłok Polaków pomordowanych w ramach tzw. „rzezi wołyńskiej”. Ukraina zdecydowanie i konsekwentnie do dzisiaj torpedowała wszystkie polskie inicjatywy w tej sprawie. Ostatecznie zgodziła się pod stanowczą presją Polski zablokowania temu państwu drogi do Unii Europejskiej. Żadna więc ze strony Ukrainy wola rozliczenia się z tymi zbrodniami – czysty, polityczny biznes.

I oto w tej sytuacji kandydat Hołownia rad wielce z tej decyzji ogłasza, że nam (Polakom) nie chodzi o nic więcej tylko o to abyśmy  mogli zapalić świeczkę na grobach swoich krewnych na Ukrainie, gdyż to jest dla nas, dla naszej tradycji bardzo ważne.

Aspirant na urząd Prezydenta Polski ni pół słowem nie zająknął się na temat upaństwowienia kultu inspiratorów tych mordów, tych wszystkich Banderów, Szuchewiczów, których dzisiaj wynosi się na ołtarze, na sztandary i cokoły pomników. Hołownia nie dostrzega niebezpieczeństwa dla przyszłości Polski sytuacji, w której ta, jakże niechlubna i antypolska część ukraińskiej historii stała się fundamentem nowej tożsamości narodowej Ukraińców, a jej apologeci de facto rządzą dzisiaj tym państwem.

Żądanie Polski pod adresem Ukrainy nie mogą ograniczać się tylko do ekshumacji pomordowanych w bestialski sposób Polaków. Polska domagać się winna oficjalnego potępienia przez Ukrainę inspiratorów i podżegaczy do tego ludobójstwa i takiego uregulowania relacji z naszym sąsiadem, aby trwale zapobiec odradzaniu się tej zbrodniczej, nacjonalistyczno-faszystowskiej ideologii.

Trzeba też jasno i otwarcie powiedzieć, że ewentualne pojednanie pomiędzy narodami Polski i Ukrainy nie będzie możliwe bez rzetelnego odniesienia się Polski do naszych przeciwko ukraińskiemu państwu, przeciwko ukraińskiemu narodowi przewin i grzechów różnej kategorii. Być może niechęć niektórych polskich elit do otwierania tych smutnych i niewygodnych dla Polski kart sprawia, że satysfakcjonuje je „zapalenie świeczki” i pospieszne „zamknięcie tematu”.

Obawiam się tylko abyśmy na tym politycznym interesie z Ukrainą nie wyszli jak przysłowiowy Zabłocki na przysłowiowym mydle.

A Hołownia jako kandydat na Prezydenta jest u mnie oczywiście skreślony.

Komisarz Wojciechowski

W trakcie wczorajszych obrad Sejmu rządząca koalicja chłostała PiS i satelitów po nogach rózgą „pisowski komisarz UE – Janusz Wojciechowski”. Nawet sam wicepremier, szef PSL przejechał się po unijnym komisarzu jak po łysej kobyle wytykając przy tym PiS, że to właśnie Wojciechowski jest twarzą unijnej polityki rolnej, ergo – to pośrednio PiS winny jest obecnej sytuacji rolników.

Daleki jestem od oceny pracy komisarza Wojciechowskiego poza uwagą, że jakoś mało był widoczny w mediach publicznych jako reprezentant Komisji Europejskiej, częściej jako paprotka przy pisowskich kampaniach politycznych. Ale podnoszę temat Wojciechowskiego z innego, bardzo moim zdaniem ważnego powodu. Rządząca koalicja i cały „antypisowski” świat zarzucają Wojciechowskiemu, że niedostatecznie bronił interesów polskich rolników. Nie bronił, bo nie takiego zadania podjął się przyjmując tekę unijnego komisarza ds. rolnictwa. Jakoś nie dociera to do olbrzymiej większości Polaków, że osoba powoływana na stanowisko decyzyjne w Unii Europejskiej (Komisarz, Sędzia Europejskiego Trybunału Konstytucyjnego, członek Europejskiego Trybunału Obrachunkowego itp.) przed objęciem funkcji składa uroczyste, publiczne ślubowanie, że wypełniając swoje obowiązki nie będzie kierował się żadnymi wytycznymi żadnego europejskiego rządu ani partii politycznej i nie będzie ubiegał się o takie wytyczne. Będzie natomiast kierować się wyłącznie interesem Unii Europejskiej.

Niestety, w polskim rozumieniu polskiego członkostwa w Unii, zarówno po stronie PiS,. Jak i KO, PSL czy Lewicy, głęboko zakorzenione jest przekonanie, że osoba, którą Polska proponuje do objęcia takiego urzędu będzie NASZYM człowiekiem i będzie ekspozyturą w Unii Europejskiej NASZYCH interesów. W ogóle nie dociera do polskich polityków ten fakt, że desygnowanie kandydata na wysokie unijne stanowisko jest polskim, osobowym  wkładem do Unii Europejskiej, konkretnie w tym przypadku do administracji Unii Europejskiej.

Niestety, wczorajsze sejmowe wystąpienia polityków rządzącej koalicji są niebezpiecznym sygnałem, że ona również nie uznaje tego, że zgłaszając kogokolwiek na unijne stanowisko wystawia taką osobę poza obszar spraw wewnętrznych Polski, że dalej skłonna jest oczekiwać od Polaków piastujących decyzyjne stanowiska w Unii „obrony naszych interesów”. To przecież nic innego, jak przyłączanie się do tych, którzy z Unii wyszarpać chcą jak najwięcej bez względu na konsekwencje dla samej Unii. Bardzo źle wróży to przyszłości Polski w Unii, pozycji Polski jako współtwórcy (Unia wciąż się tworzy) tego wspaniałego niegdyś projektu, który szczególnie dzisiaj, przechodząc głęboki, wielopostaciowy kryzys wymaga myślenia kategoriami wspólnoty europejskiej właśnie a nie tylko kategoriami własnych, narodowych interesów.

Niestety, takie wsobne rozumienie polskiego członkostwa w Unii właściwe jest nie tylko polskim elitom politycznym, ale znacznej części polskiego społeczeństwa. W okresie polskiego dotychczasowego członkostwa w Unii żaden polski rząd nie podjął żadnej kampanii, aby to myślenie zmienić, aby mówią krótko sprawę postawić na nogi.

Powracając do komisarza Wojciechowskiego. Wypełniając swoje obowiązki kierował się on zapewne politycznymi decyzjami Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej. To, że polityczna decyzja o otwarciu na oścież rynku UE dla towarów rolno-spożywczych z Ukrainy była rujnująca dla Wspólnej Polityki Rolnej Unii i rujnująca dla unijnych producentów dla komisarza d.s. rolnictwa powinno być sprawą oczywistą od samego początku. Jedyne co w tej sytuacji mógł dwa lata temu uczynić komisarz Wojciechowski to ustąpić ze stanowiska. Nie uczynił tego. Dlaczego? – dobre pytanie.

Rolnicy blokują i wk….ją innych

Polscy (i nie tylko) rolnicy są zdeterminowani w proteście przeciwko sytuacji w rolnictwie, jaką spowodowała decyzja Komisji Europejskiej o zwolnieniu z cła wwozowego towarów z Ukrainy. Protest rolników uważam za więcej niż uzasadniony. Swoją decyzją Komisja Europejska praktycznie zlikwidowała jeden z filarów Unii Europejskiej jaką była jej Wspólna Polityka Rolna. WSP to bardzo ważny, wrażliwy i złożony system wpierania unijnego rolnictwa. Z około 196 mld Euro unijnego budżetu około 104 mld EUR wydawane jest na ten cel. Wspólna polityka rolna to nie tylko wolumen wydatków, ale bardzo złożony system dopłat, kwot produkcyjnych i zasad obrotu artykułami rolnymi. Otwarcie szerokich bram europejskiego rynku rolnego dla towarów produkowanych na terenie Ukrainy, bez żadnych limitów ilościowych, bez żadnej kontroli przestrzegania standardów i norm fitosanitarnych spowodowało masowy napływ do Unii Europejskiej bardzo tanich i o niskiej jakości ukraińskich produktów rolnych. Musiało to zatrząść europejskim rynkiem rolnym, stawiając pod znakiem zapytania opłacalność produkcji wielu producentów wielu rodzajów rolnych produktów. Nie chodzi bowiem tylko o zboże, ale praktycznie o wszystkie towary, jakie produkuje się na Ukrainie. Piszę „na Ukrainie”, gdyż jak się okazuje głównymi producentami nie są tam firmy ukraińskie, ale zarejestrowane na Ukrainie olbrzymie koncerny rolno-spożywcze, głównie brytyjskie bądź amerykańskie które w okresie wojny na gwałt szukają zbytu na swoje towary. Dlaczego Komisja Europejska zdecydowała się na taki drastyczny krok wymierzony w europejskich rolników – to temat na osobne opowiadanie. Jedną z twarzy tej decyzji jest unijny komisarz d.s. rolnictwa, Janusz Wojciechowski (PiS). Ciekawe, czy i jak rolnicy odwdzięczą się za tą decyzję w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Póki co polscy rolnicy się buntują, protestują i blokują co się da. Rozumiejąc ich sytuację, podziwiając ich determinację nie mogę jednak zgodzić się z formą tego protestu. Wiozłem otóż niedawno pacjenta na umówione wiele miesięcy temu konsultacje z wybitnym lekarzem, specjalistą. Wjazd na autostradę zablokowany. Oczywiście blokadzie asystuje policyjny radiowóz. Policjanci jednak bezradnie rozkładają ręce.  – Wojewoda wydał zgodę na tą demonstrację i taką jej formę i my nie możemy nic zrobić. I tutaj jest pierwszy, ważny moment: wydawanie zezwoleń przez wojewodę. Rolnicy mają prawo do protestów, ale dlaczego wojewoda nie dba o prawa innych obywateli?

Niezależnie od wymagań w stosunku do organizatorów wojewoda powinien zlecić policji przygotowanie i oznaczenie objazdów miejsc blokady. W przypadku poważnej kolizji drogowej lub innego, niespodziewanego zdarzenia policja bardzo szybko takie objazdy organizuje. Blokady rolnicze zapowiadane były z wyprzedzeniem, było więc dużo czasu na przygotowanie takich rozwiązań.  Niestety, nikomu chyba nie wpadło to do głowy. Albo wpadło,  ale tylko na krótką chwilę…

Rolnicy zrobili sobie z innych obywateli zakładników swoich żądań. „Zrealizujcie nasze postulaty, albo dalej znęcać się będziemy nad wszystkimi tymi, dla których transport jest sprawą być albo nie być dla ich zdrowia, ich działalności gospodarczej”. To bardzo głupia moim zdaniem polityka. Produkuje ona rzesze „wdzięcznych Polaków” za uniemożliwienie im realizacji często bardzo dla nich ważnych przedsięwzięć, Czym innym jest strajk na przykład personelu lotnisk, również skutkujący na ogół poważnymi utrudnieniami dla pasażerów. W tym bowiem przypadku strajkujący protestują przeciw pracodawcy, godząc w jego podstawowe interesy ekonomiczne. Polscy rolnicy nie protestują przeciwko pracodawcy, ale przeciwko decyzjom lub brakowi decyzji władz publicznych. Powinni więc stosować takie formy, aby do swojego protestu pozyskiwać jak najwięcej obywateli, a nie zrażać ich do siebie.

Jutro znowu wyruszyć miałem samochodem w drogę. Nie na zakupy, nie do kina, ale w ważnych sprawach zdrowotnych. Chcę sprawdzić, gdzie będą blokady. Najbardziej wiarygodną stroną jest oczywiście strona dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Informacja jest, tabela jest, i co w niej? Ano to: „Trasa zgromadzenia przebiegać będzie; Wschodnia obwodnica Wrocławia (rodno OSP Kiełczówek- rondo Ks. J. Popiełuszki – rondo Ułańskiego w Łanach – rondo w Siechnicach (wszystkie pasy ruchu w obu kierunkach, całkowita blokada rond od godz. 05:00 do godz. 23:59”.

Rzut oka na mapę wyjaśnia co to oznacza. Mieszkańcy wsi po wschodniej stronie obwodnicy, praktycznie całej gminy Czernica (Kamieniec Wrocławski, Gajków, Jeszkowice,  Czernica, Dobrzykowice, Nadolice Wielkie i Małe, Chrząstawa Wielka i Mała CAŁKOWICIE  odcięci zostaną od Wrocławia.

Brawo Panie Wojewodo! Dziękujemy za troskę o nas! Nie zapomnimy!

LEWICOWE WOŁANIE O POKÓJ

 

Nie ma drogi do pokoju. To pokój jest drogą.

Mahatma  GHANDI

„Polska to dziwna kraj” mówił swego czasu Zulu-Gula (Tadeusz Ross). I dlatego „ta dziwna kraj” ma też „taka dziwna” lewica To co stanowi dziś immanencję jej publicznej narracji jest zupełnym nieporozumieniem i zaprzeczeniem istoty lewicowości. Ludzie mieniący się lewicowcami nawołują do zbrojeń i wygłaszają pro-militarystyczne, agresywne, nienawistne wobec innych społeczeństw, kultur i cywilizacji enuncjacje. Ta degrengolada lewicowości nad Wisłą ma miejsce nie od dziś. Pierwsze kroki w tej przestrzeni zrobił lewicowy – ponoć (?) – rząd premiera Leszka Milera i wywodzący się z tego nurtu prezydent, Aleksander Kwaśniewski: wystarczy przypomnieć tylko interwencje w Iraku i Afganistanie..

A Polska Ludowa, ta dziś deprecjonowana i stygmatyzowana medialnie (nawet przez tych pożal się Boże lewicowców dmących w surmy anty-peerelowskie wspólnie z prawicą), potrafiła zaproponować w czasach zimnej wojny i kryzysu kubańskiego pro-pokojową inicjatywę, która pomogła w jakimś sensie zmienić klimat w Europie oraz dać nadzieję na dyskusje w przedmiocie ograniczenia zbrojeń. Zwłaszcza w zakresie broni jądrowej. Inicjatywa ta zyskała nazwę  Planu  Rapackiego, od nazwiska ówczesnego ministra spraw zagranicznych Polski. Była to propozycja stopniowego rozbrojenia obejmująca zarówno redukcję broni konwencjonalnej jak i atomowej w Europie w sytuacji kiedy instytucjonalizacja i ugruntowanie dwubiegunowego podziału Europy po II wojnie światowej, klimat konfrontacji i zagrożenia atomowym Armagedonem,  stwarzały jawą groźbę dla bezpieczeństwa międzynarodowego i bytu całej ludzkości.

Już słychać głosy, iż ta inicjatywa i plan napisano w Moskwie, były przedłużeniem dyrektyw Kremla czy służyły dominacji radzieckiej nad tą częścią świata jaka jej przypadła w wyniku II wojny światowej, konferencji w Jałcie i Poczdamie. Wszystko to prawda, choć dziś polskie elity polityczne, lewicowe też jak najbardziej, przestawiły jedynie drogowskazy i tak jak wówczas odbierano sygnały z Moskwy tak dziś odbierają sygnały z Waszyngtonu.  Chodzi o samą inicjatywę i jej wymiar intelektualny, stwarzanie klimatu odprężenia i umożliwianie płaszczyzny do rozmów, które są zawsze lepsze niźli wyjście wojska w pole, huk armat oraz bombardowania lotnicze i ataki rakietowe. Bo to jest zaprzeczenie wielowiekowej tradycji kultury europejskiej, zwłaszcza jej zachodnio-atlantyckiej części, o czym swego czasu wspomniał w dziele pt. >Liberalizm w tradycji klasycznej< Ludwig von Misses pytając: „Czy może być jakiś bardziej żałosny dowód na jałowość europejskiej cywilizacji niż to, że nie może się rozprzestrzeniać innymi środkami, jak tylko ogniem i mieczem ?”.

Opracowany przez Rapackiego plan (strefa bezatomowa) najpierw przedstawiono Rosjanom jako ideę wymierzoną w zachodnich imperialistów. Po akceptacji Moskwy, propozycja utworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej została przedstawiona przez Adama Rapackiego w dniu 02.101957 na XII sesji Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednak dopiero w dn. 14.02.1958 r. propozycja ta przybrała formę memorandum rządu PRL. Mija więc 76 lat od tej inicjatywy i oficjalnego, jej zaprezentowania społeczności międzynarodowej.

28.03.1962 w trakcie forum Komitetu Rozbrojeniowego 18 państw w Genewie przedstawiono ostateczną wersję planu. Zawierała ona kolejny element w postaci propozycji poszerzenia strefy o inne państwa europejskie, które wyraziłyby wolę przystąpienia do niej

Warto zaznaczyć, że od końca lat 50. pojawiały się różne pomysły i koncepcje w przedmiocie podjęcia kroków rozbrojeniowych oraz ustanowienia takich mechanizmów budowy zaufania pomiędzy NATO a Układem Warszawskim aby wykluczyć ewentualny konflikt, który niechybnie skończyłby się wymianą jądrowych ciosów. Na fali odwilży październikowej tego rodzaju idea zakiełkowała również w dyplomacji Polski Ludowej. I plan Rapackiego stał się tego przejawem. W ówczesnej globalnej sytuacji i braku wyjaśnienia do końca przebiegu zachodnich granic PRL przy remilitaryzacji Niemiec Zachodnich –   przystąpienie do NATO, układ sojuszniczy RFN / USA oraz prośby kanclerza Adenauera dot. wyposażenia Bundeswehry w broń jądrową – te tendencje musiały budzić uzasadnione obawy Warszawy. Zwłaszcza Władysława Gomułki (i jego najbliższego otoczenia) tak czułego w materii statusu polskich Ziem Zachodnich i Północnych. Właśnie podczas jednego  ze spotkań Rapackiego i Gomułki ministra obarczono opracowaniem takiego planu, dzięki któremu rosyjskie rakiety atomowe zostałyby wycofane z Polski. I tu zasadza się strategiczne, dalekowzroczne spojrzenie tow., Wiesława na polską rację stanu i rozumienie groźby niekontrolowanej militaryzacji Europy, zwłaszcza naszej części.

Kim był Adam Rapacki (1909 Lwów – 1970 Warszawa) i jaka była jego życiowa droga ? Wzrastał w rodzinie gdzie idee socjalistyczne, pro-spółdzielcze, progresywne były żywe i kultywowane. Jeszcze przed wojną ukończył studia (Wyższa Szkoła Handlowa). Działał w organizacjach lewicowych (m.in. w OMTUR i Związku Młodzieży Socjalistycznej). Czynny uczestnik kampanii wrześniowej, więzień obozów jenieckich dla oficerów (Dobiegniew, Choszczno,  Borne Sulinowo, Dössel). Po wojnie wrócił do kraju i włączył się w proces jego odbudowy co było jego naturalną, zgodną z poglądami i preferencjami społecznymi, postawą obywatelską i świadomością. Był członkiem władz PPS-u, uczestniczył w zjednoczeniu z PPR-em oraz powstaniu PZPR. Jako polityk, ekonomista i dyplomata był posłem na Sejm: Ustawodawczy oraz w kadencjach Sejmu I, IIIII i IV, członkiem władz PZPR oraz kolejnych rządów: minister żeglugi (1947–1950), minister nauki oraz szkolnictwa wyższego (1950–1956) oraz spraw zagranicznych (1956–1968). Po tzw. „wydarzeniach marcowych” ostentacyjnie podał się do dymisji odchodząc z przestrzeni publicznej.

Proponowana przez niego strefa miałaby objąć obszar 796 tysięcy km2, z czego 249 tys. km2 przypadałoby na obszar NATO, a 547 tys. km2 na obszar Układu Warszawskiego. Populacja na tym terytorium obejmowałaby ok. 115 mln mieszkańców. Państwa strefy miałyby zobowiązać się do nieprodukowania, nieutrzymywania, niesprowadzania i nie wyrażania zgody na rozmieszczenie na swych terytoriach broni jądrowej oraz urządzeń do jej obsługi i przenoszenia. Zakazane byłoby również użycie tego rodzaju broni przeciw państwom strefy. Postanowienia planu objąć miałyby także cztery mocarstwa.

Celowość takiego właśnie planu potwierdził w całej rozciągłości tzw. kryzys kubański, w czasie którego świat  znalazł się o włos od wojny atomowej między mocarstwami. Efektem było to o czym m.in. mówił plan Rapackiego czyli nawiązanie ścisłego kontaktu między jądrowymi imperiami.

Materializacja planu miała nastąpić w dwóch fazach.. Etap I planował objąć  terytorium strefy bezatomowej zakazem przygotowywania, produkcji, sprowadzania broni jądrowej i środków jej przenoszenia oraz zakaz zakładania nowych baz służących do jej magazynowania. W etapie II nastąpić miała redukcja sił zbrojnych państw będących w strefie i likwidacja wszystkich środków przenoszenia tej broni, będących w ich dyspozycji. Mocarstwa atomowe, które posiadały na terenie strefy swoje bazy i środki jądrowe, zobowiązane miały być do ich likwidacji. Miały też udzielić gwarancji państwom strefy, że w razie konfliktu zbrojnego nie użyją broni jądrowej na ich obszarze.

Plan polskiego MSZ, którego twarzą był Adma Rapacki, wywarł wpływ na działania podejmowane w czasach tzw. „zimnej wojny”  mające na celu podniesienia poziomu bezpieczeństwa międzynarodowego, wzajemnego zaufania, a przede wszystkim na rozpoczęcie dialogu. Przyczynił się bez wątpienia do rozwoju myśli teoretycznej w zakresie denuklearyzacji. Przyjęta w nim formuła strefy bezatomowej przybrała z czasem wymiar uniwersalny. To była – i jest nadal – najbardziej znana inicjatywa rozbrojeniowa, o wymiarze uniwersalnym i globalnym, na jaką zdobyła się polska dyplomacja po 1945 roku. Zarówno do jak i po upadku Muru Berlińskiego.

Z Planu Rapackiego Polska i Polacy mogli być dumni. Polska zaproponowała światu na Walnym Zgromadzeniu Organizacji Narodów Zjednoczonych propozycję programu powstrzymania zbrojeń jądrowych, a następnie redukcji jej ilości. Plan i jego światowy wydźwięk windował nasze narodowe ego wyżej szczytów Himalajów. Bo nie tylko polskie społeczeństwo odnosiło się do tej inicjatywy pozytywnie, wręcz entuzjastycznie. Również opinia publiczna Europy Zachodniej przyjęła Plan Rapackiego bardzo dobrze. To społeczne poparcie było tak silne, że rządu USA, Francji i Wielkiej Brytanii musiały brać je pod uwagę w swoich działaniach przeciwko materializacji tego planu. Przyszłość Planu Rapackiego była bowiem przesądzona: Waszyngton nie wyrażał na nią zgody. Również rządy Francji i Wielkiej Brytanii, pracujące usilnie nad własnymi programami zbrojeń jądrowych, nie były tą inicjatywą zainteresowane. Plan Rapackiego doskonale komponował się z olbrzymim hasłem „NIGDY WIĘCEJ WOJNY !” wymalowanym na murze olbrzymiej, powojennej ruiny jednego z wrocławskich budynków mieszkalnych. Społeczeństwa, zwłaszcza polskie,  nie chciały nowej wojny.

Dzisiejsza sytuacja jest zgoła inna. Nie mamy – jak za czasów Rapackiego zimnej wojny. Mamy wojnę gorącą dosłownie za naszymi granicami, a cały świat niechybnie zmierza do konfliktu planetarnego, który już się rozpoczął. I nie jest tak, że nikt nie chce wojny. Wielu, w tym mnóstwo polityków, jest wręcz jej gorącymi orędownikami.

To, że Donald Tusk po objęciu teki Premiera RP żwawo i z ochotą dołączył do europejskich jastrzębi wojennych dowodzonych przez Ursulę von der Leyen  i Michela Borrella nie dziwi. Ale wprost szokuje Przewodniczący Partii „Razem” – poseł Adrian Zandberg, który na otwartym spotkaniu we Wrocławiu przekonywał zebranych, że my, Polska i Polacy, uczestniczymy w WOJNIE SPRAWIEDLIWEJ  Imperialistyczna wojna, toczona od ponad 20 lat pomiędzy Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Republiką Rosyjską (a w tle pozostają Chiny) jest dla lidera najbardziej  lewicowej partii w parlamencie „wojną sprawiedliwą”! Poseł Zandberg głosił swoje hasła w czasie, gdy polski rząd jak ognia unikał zarzutu, że bierze w tej wojnie formalnie udział. Wstyd to mało powiedziane.

Warto zauważyć, iż z kręgów polskiej lewicy nie wyszła żadna inicjatywa, która mogłaby komponować się z innymi inicjatywami w Europie, domagająca się natychmiastowego przerwania działań wojennych i wzywająca strony bezpośredniego konfliktu do rozmów pokojowych.

Wybitny polskie ekonomista, niegdysiejszy wicepremier, niewątpliwie człowiek lewicy, prof. Grzegorz Kołodko ma odwagę publicznie głosić hasło: „Chcesz pokoju – szykuj się do pokoju !”. Ma odwagę piętnować olbrzymie wydatki zbrojeniowe demaskując ich społeczny i gospodarczy bezsens. Lewicowi politycy starają się tego nie dostrzegać, nie mają odwagi pójść w ślady Kołodki, czujnie i ukradkiem zerkając przy tym na działania hegemona.

Czy są oni jeszcze lewicą ? Ależ oczywiście, że są. Wojna na Ukrainie zerwała z nich ostatecznie maskę. Oni są lewicą, tyle tylko, że lewicą kapitalistyczną. Lewicą, która w krytycznym momencie bez wahania wspiera imperializm w jego najbardziej dojrzałej i najbardziej krwawej formie jaką jest neoliberalizm.

Nie można bowiem nie dostrzegać „pomroczności jasnej” na jaką zapadli liderzy polskiej kapitalistycznej lewicy którzy zdaje się nie rozumieć, iż wojna na Ukrainie to w istocie wojna USA z Rosją prowadzona na terenie Ukrainy przez żołnierzy ukraińskich i w coraz większym stopniu za pieniądze Unii Europejskiej. Tej samej Unii, którą na samym początku tego konfliktu Amerykanie pogrążyli gospodarczo odcinając od tańszych źródeł surowców energetycznych i wymuszając tym samym zakupy własnych, droższych paliw.

Nie mogą nasi parlamentarzyści zasiadający po lewej stronie sejmowej sali nie dostrzegać, że za tą wojnę obniżeniem poziomu życia, oraz olbrzymim zadłużeniem przyszłych pokoleń płacą zwykli ludzi. Nie chodzi tylko o suche dane statystyczne mówiące, że aktywa w rękach prywatnych straciły w ciągu ostatnich dwóch lat około 40%  swojej wartości. Chodzi o to, że dziesiątki, a może i setki miliardów złotych, które zostały bądź zostaną wydane na militarne gadżety nie zostaną przeznaczone na podniesienie poziomu opieki zdrowotnej, poziomu edukacji i nauki, na politykę senioralną (a społeczeństwo się dramatycznie starzeje). W końcu chodzi o bezpowrotnie utracony czas, który mógłby być wykorzystany dla dobra Polaków, Niemców, Greków, Portugalczyków czy Francuzów.

Nie mogą współcześni liderzy lewicowi nie dostrzegać, że w szczególności wojna na Ukrainie prowadzi do pogłębienia przepaści pomiędzy warstwą super-bogaczy, których majątki pomnażają się o dziesiątki miliardów dolarów rocznie a całą, biedniejącą szarą resztą ludności. Nie mogą nie dostrzegać tego, kto jest rzeczywistym politycznym i ekonomicznym beneficjentem tej wojny, a kto jest jej przegranym. Nie mogą nie dostrzegać, że największym przegranym pod każdym względem wojny na Ukrainie są narody rosyjski i ukraiński. Ale tuż za nimi kroczy Unia Europejska, która utraciła resztki swojej politycznej i gospodarczej suwerenności i ponosi dzisiaj największy ciężar finansowy tego konfliktu. Nie mogą nie dostrzegać, że największymi beneficjentami są banki, przed którymi szeroko otwarły się wrota kredytów udzielanych wojującym rządom oraz producenci wszelkiego rodzaju uzbrojenia tak na potrzeby tej wojny jak i na uzupełnienie wyczyszczonych wojną wojennych magazynów oraz na ich gwałtowne powiększanie. Nie mogą wreszcie lewicowi wodzowie nie dostrzegać tego, że ta w szczególności wojna to jedna wielka przepompownia pieniędzy publicznych do kieszeni prywatnych banków i koncernów zbrojeniowych, pieniędzy, które powinny być przeznaczone na zupełnie odmienne cele.

Plan Rapackiego był popierany przez większość społeczeństw Wschodu i Zachodu. Dzisiaj nikt nie pyta społeczeństwa czy chce ono wojny, czy nie, czy godzi się na ofiarę ze swojego zdrowi, życia i przyszłości, czy nie. Zamiast tego  społeczeństwa są straszone. Straszone „Ruskimi”, którzy niechybnie wejdą do Polski, do Paryża, Berlina i Rzymu – jeżeli nie będziemy ich zabijać. Rozniecanie – wbrew  wielu racjonalnym opiniom analityków, politologów a także niektórych generałów – wojennej histerii i paniki, grożenie światu III, apokaliptyczną bo nuklearną wojną światową ma tylko jeden cel: zastraszenie społeczeństw i pozbawienie ich woli decydowania w tych sprawach, wytworzenie presji na przystawanie na odgórne, strategiczne decyzje. Rzecz jasna polska kapitalistyczna lewica z zapałem włączyła się w tą kampanię. Haniebny i głupi wpis najważniejszego polityka (polityczki) lewicy, jakim jest przewodnicząca Klubu Parlamentarnego „Lewica” , w którym,  w kontekście wojny na Ukrainie ostrzega kanclerza Niemiec i odsyła go do podręczników historii „by nie zapomniał, że Armia Radziecka w czasie II WŚ nie zatrzymała się ani na granicy polskiej, ani niemieckiej, ale weszła do Berlina” jest wymownym tego przykładem. Ale porażający jest również absolutny brak reakcji jej kolegów z poselskich ław, lewicowych ponoć przedstawicieli Narodu. Wojna na Ukrainie stała się historyczną cezurą dla europejskiej lewicy. Każdy, kto dotąd uważał się za „człowieka lewicy” będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie „jakiej lewicy?”. Tej lewicy kapitalistycznej, wspierającej wojny, bez których wielki, światowy kapitał nie mógłby rozszerzać swojego panowania nad człowiekiem, czy lewicy, której społeczno-gospodarcza alternatywa  u swoich fundamentów ma takie postulaty jak pokojowa współpraca dla stworzenia najlepszych warunków wszechstronnego rozwoju człowieka, sprawiedliwość społeczna i ekonomiczna.

Już niedługo europejska, a więc i polska lewica stanie do wyborów do Parlamentu Europejskiego. Dla Unii Europejskiej będą to wybory bodaj najważniejsze od chwili jej utworzenia. Po raz pierwszy wybory odbędą się w czasie, gdy UE po uszy zaangażowana jest w wojnę na kontynencie europejskim. Stosunek Europejczyków do tej wojny zapewne  będzie miał znaczenie dla wyników wyborów. Z jakimi hasłami przystąpi do nich europejska lewica? Z jakimi hasłami przystąpią do niej „Czarzasty, Biedroń, Zandberg et consortes” ? Czy Nowa Lewica donośnie i stanowczo domagać się będzie pokoju na Ukrainie czy też otwarcie opowie się za dalszymi zbrojeniami, za dalszym prowadzeniem wojny do ostatniego Ukraińca lub do ostatniego Rosjanina, za dalszą dewastacją jednego z najważniejszych projektów Unii Europejskiej, jaką  była europejska polityka rolna, czy podtrzyma udział swojego ugrupowania w propagandowej kampanii straszenia wojną i wreszcie czy przekonywać będzie Polaków do konieczności ponoszenia dalszych wyrzeczeń w imię pomyślności hegemona? Plan Rapackiego, powstał przy akceptacji hegemona Polski, ale służył światowemu pokojowi. Dzisiaj polska kapitalistyczna lewica, starająca przypodobać się nowemu hegemonowi służy wojnie.

Żałosny polityczny koniec jeszcze niedawno czołowego przedstawiciela kapitalistycznej lewicy jaką jest (była?) niemiecka socjaldemokracja niech będzie tu przestrogą. Ta właśnie partia płaci dzisiaj przyszłością swojego politycznego bytu cenę za błędną ocenę procesów politycznych, za utratę swojej suwerenności i za rozejście się jej strategicznych decyzji z oczekiwaniami jej wyborców.

Radosław S. Czarnecki, Jacek Uczkiewicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ukraiński standard

W 2000 roku wracałem samolotem z Ukrainy, gdzie na zaproszenie Stowarzyszenia Ukraina – USA brałem udział w konferencji na temat systemu finansowania samorządów terytorialnych. Na kijowskim lotnisku okazało się, że lot jest bardzo opóźniony, i sporo czasu, wraz z innymi pasażerami do Warszawy spędziłem w hali odlotów. Hala ogromna, ale ludzi tłumy. W tym tłumie jeden z pasażerów mnie rozpoznał, przywitał się i zaczęła się adekwatna do sytuacji rozmowa. Okazało się, że mój interlokutor jest polskim biznesmenem prowadzącym interesy w Ukrainie. Naturalnym więc moim pytaniem było: – jak tam Interesy? Da się wyżyć? Odpowiedź była znamienna.

– Panie prezesie – odpowiedział mój rozmówca. Da się wyżyć, chociaż nie jest łatwo. W innym miejscu bym Panu tego nie powiedział, ale tutaj mogę. Otóż jest jeden podstawowy warunek powodzenia w biznesie na Ukrainie, jedna żelazna zasada. Należy otóż – prawił nieznajomy – prowadzić podwójną sprawozdawczość finansową. Jedną, oficjalną dla ukraińskiej administracji, na przykład  dla służb podatkowych i drugą – tą prawdziwą – dla siebie. Wszyscy tak postępują, bez tego daleko się nie zajedzie.

– Dlaczego tak? – drążyłem temat.

– Wszystko przez wszechogarniającą Ukrainę korupcję. Na każdym kroku, czy to w kontaktach z biznesowym partnerem, czy z urzędami musisz mieć w kieszeni gotówkę.

Scena ta stanęła mi przed oczami w trakcie lektury „Sprawozdania Najwyższej Izby Kontroli z kontroli wykonania budżetu państwa za 2022r.” To bardzo ciekawe, bogate w treści opracowanie. Ale generalny wniosek jest następujący. Polskie władze stosują dokładnie taką samą jak na Ukrainie zasadę: jeden budżet, oficjalny, przedstawiany parlamentowi i drugi, mniej oficjalny, dla zwykłego człowieka niewidoczny – budżet środków publicznych wyprowadzonych poza sferę publicznej (parlamentarnej) kontroli, z którego środki wydawane są w woluntarystyczny sposób, w większości, jak się okazuje na potrzeby też korupcji – tyle tylko że politycznej. Jak inaczej wytłumaczyć można wydawanie z na przykład wciąż funkcjonującego „Funduszu do walki z COVID” miliardów złotych na budowę  wież widokowych, parkingów przykościelnych czy innych lokalnych inwestycji. Środki przekazywano w świetle reflektorów, z należytą oprawą medialną w formie ogromnych tablic – czeków uroczyście wręczanych nieprzypadkowym włodarzom nieprzypadkowych samorządów terytorialnych przez premiera rządu lub w jego imieniu.

Do budżetu oficjalnego NIK nie miała żadnych zastrzeżeń. Można nawet powiedzieć, że zrealizowany został wręcz wzorowo, zarówno w sferze decyzyjnej, kontrolnej jak i formalnej. Niestety, znaczna liczba (dokładnie nikt nie wie jaka) podmiotów poprzez które rząd wydawał wyjęte spod społecznej kontroli ponad 300 mld zł, uniemożliwiły przeprowadzenie w tym zakresie szczegółowej kontroli NIK. Sam fakt utworzenia „budżetu równoległego” był wystarczający do udzielenia przez NIK negatywnej opinii w kwestii wykonania budżetu przez rząd w 2022 r.

Nie mam jednak wątpliwości co do tego, czy Sejm weźmie tą ważną, jedyna przecież fachową opinię pod uwagę. Wszak większość parlamentarna ochoczo z tego para-budżetu korzystała współuczestnicząc w tej mega-korupcji.

Pisowski rząd znakomicie rozwinął, udoskonalił i nobilitował ukraiński system podnosząc go do rangi systemu państwowego. Wszak uczyć należy się od najlepszych.

Do siego roku (c.d.)

„Gdyby przyszłość wiedziała co ją czeka nigdy by nie nadeszła”

Urszula Zybura

(pierwsza kartka kalendarza „Przekroju” na 2023 r.)

Do siego roku – byśmy za 365 dni zdrowi i cali znów mogli złożyć sobie te staropolskie życzenia. Od prawieków w okolicach przesilenia zimowego ludzie próbują wniknąć myślą w przyszłość szukając odpowiedzi na najważniejsze pytanie: co im ten nowy rok przyniesie. Dzisiaj niewiele jest ważniejszych pytań od tego co przyniesie nam rok 2023. Pytanie to zadajemy sobie w okolicznościach jakże odmiennych od wszystkich towarzyszących naszym, polskim życzeniom noworocznym przez ostatnie 76 lat. Do dziś, również te składane w latach 1981 i 1982 nie były obarczone tak potężnym ładunkiem niepewności na pograniczu z trwogą.  Nie chodzi tylko o przebijającą się powoli, ale zawsze do naszej świadomości prawdę, jaką niemal rok temu prezydent Francji ogłosił swojemu rządowi, że czasy dobrobytu mamy już za sobą i czekają nas czasy ograniczeń i wyrzeczeń. Pierwszy raz od 76 lat Polska jako państwo i naród uczestniczy w wojnie toczonej bezpośrednio za naszymi granicami, na terenie Ukrainy. W wojnie pomiędzy dwoma atomowymi mocarstwami o ład gospodarczy i polityczny świata. Polska uczestniczy w niej we wszystkich możliwych formach zbrojnej działalności. Jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic polskiego rządu jest informacja o liczbie Polaków poległych na froncie ukraińsko rosyjskim. Zamiast tej informacji mamy działającą wstecz ustawę przyjętą niemal jednogłośnie przez Sejm zezwalającą obywatelom Polski na bezpośredni udział w tej wojnie bez konieczności uzyskania – jak to było dotąd – zezwolenia na taki czyn polskich władz. Chcesz – to jedź! Trudno nie odczytywać tej sejmowej decyzji jako zachęty dla młodych Polaków do przeżycia „przygody życia”, dla wielu pewnie ostatniej.

Tak, dziś już nie ma wątpliwości, że świat cały nie będzie taki sam, jak przed rokiem. A jaki będzie? W którą stronę ma zwrócić się zwykły człowiek, „the men in the bus” – jak mówią Anglicy w poszukiwaniu odpowiedzi na odwieczne pytanie: co robić, jak się zachować, aby zapewnić przetrwanie sobie i swoim potomkom?

Z pewnością nie w stronę dzisiejszej Rosji, która w uzasadnionym skąd inąd poczuciu zagrożenia dla swojego imperium zdecydowała się jednak rozpętać III wojnę światową skazując na zagładę setki tysięcy istnień ludzkich i cywilizacyjny dorobek pokoleń.

Z pewnością nie w stronę USA, współodpowiedzialnych za ukraińską tragedię.  Polityka USA względem Rosji zawsze nacechowana była obłudą i przeświadczenie, że oszukać Rosję to nic zdrożnego. Oto znamienny cytat wypowiedzi sekretarza stanu Bakera w rozmowie z Gorbaczowem na Kremlu w 1990 r. (z książki Tima Weinera „Szaleństwo i chwała. Wojna polityczna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją 1945 – 2020”):

„Rozumiemy, że nie tylko dla Związku Radzieckiego, ale i dla innych europejskich krajów ważne jest, by posiadały gwarancję, że jeśli Stany Zjednoczone utrzymają swoją obecność w Niemczech w ramach NATO, obecna militarna jurysdykcja sojuszu nie zostanie przesunięta ani o cal w kierunku wschodnim”.

Z tej jakże ciekawej książki wynika jednoznacznie, że polityczne kręgi USA zawsze świadome były tego, że rozszerzanie NATO na wschód odbierane będzie przez Rosję jako działania wymierzone przeciwko bezpieczeństwu tego kraju.

Trzy lata później USA ogłosiły doktrynę „demokratycznego powiększania NATO”, a Zbigniew Brzeziński w telewizyjnym wystąpieniu powiedział bez ogródek: „Udało się nam ich (Rosjan) oszukać”.

Jak wynika z niedawnych publicznych wypowiedzi byłej kanclerz Niemiec Angeli Merkel oszustwo wpisane było też od samego początku w spektakl pod nazwą „rokowania mińskie” w 2014 r.  Merkel wyznała, że ze strony Zachodu celem Porozumień Mińskich nie było osiągnięcie jakichś trwałych rozwiązań pokojowych na Ukrainie po antykonstytucyjnym zamachu stanu w tym kraju, ale zyskanie czasu dla przezbrojenia Ukrainy i militarnego przygotowania jej do konfrontacji z Rosją. Pytanie więc, które kiedyś postawiłem: „co zrobiono na świecie w celu uniknięcia konfliktu” w świetle rewelacji Merkel wygląda nie tylko na retoryczne, ale i głupie i naiwne. Nie tylko bowiem nie zrobiono nic w tym kierunku, ale zrobiono bardzo wiele, aby ten konflikt wybuchł. Oczywiście oszustwo jako narzędzie w polityce zagranicznej USA nie jest „zarezerwowane” dla Rosji. Wystarczy przypomnieć oszustwo na światową skalę najbliższych sojuszników USA w sprawie domniemanej broni masowego rażenia Saddama Husajna.

Oczywiście można uznać (wyboru nie ma) rolę USA jako żandarma świata. Nie można jednak w żaden sposób uznać roli USA jako przywódcy świata. Nie można choćby oglądając telewizyjne wystąpienie Bidena, wówczas jeszcze wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, w którym na luzie i z nieskrywanym zadowoleniem opowiadał, jak domagał się od prezydenta Ukrainy zmiany prokuratora generalnego, gdyż ten wszczął postepowanie przeciwko jego synowi w związku z podejrzeniami o jego niezgodną z prawem działalnością gospodarczą na terenie Ukrainy. „- Obiecał mi, że to zrobi, ale tego nie zrobił. Więc ja mu powiedziałem, że jeżeli nie zmieni prokuratora to nie otrzyma obiecanego miliarda dolarów. I bardzo szybko zmienił prokuratora na właściwego człowieka”. To prawdziwe oblicze Stanów.

Powodów, dla których Stany Zjednoczone nie powinny być punktem orientacyjnym w mglistej przyszłości jest bardzo wiele, od setek miejsc na Ziemi, gdzie zbrojne interwencje USA były przyczyną śmierci i nieszczęść milionów ludzi, do wykorzystywanie uprzywilejowanej pozycji dolara do zmuszania świata pokrywana długu wewnętrznego Stanów. Ale jedne aspekt sprawy musi zostać rozwinięty. Chodzi o stosunek USA do wspaniałego (niegdyś), unikalnego w świecie projektu pod nazwą Unia Europejska. Niezależnie kto był prezydentem USA kraj ten nigdy – wbrew oficjalnym i uroczystym deklaracjom – nie wspierał faktycznie idei Unii Europejskiej Wręcz przeciwnie – Stany zawsze zainteresowane były ograniczeniem roli Unii, wyrastającej na przełomie XX i XXI wieku na jedno z najważniejszych centrów polityczno-gospodarczych świata. Dowodów jest aż nadto, choćby bezprecedensowe zaangażowanie się administracji Trumpa w antyunijne referendum w Wielkiej Brytanii, czy ostentacyjne udzielenie politycznego wsparcia rozbijackiej dla UE inicjatywie Polski powołania UE BIS pod nazwą Trójmorze. Dziś wszystko jest już pozamiatane. Efektem wojny Rosji z USA jest polityczna, gospodarcza i militarna pacyfikacja Unii Europejskiej przez Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.

Z tych też powodów Unia Europejska w jej dotychczasowym kształcie nie może pretendować do roli zacisznej przystani dla zwykłego człowieka. Głównie z tego powodu, że jej przywódcy okazali się dobrymi na dobre, spokojne czasy, w których mogli pielęgnować swój europejski ogród z dala od światowych zgiełków. Unia Europejska okazała się projektem „na dobre czasy” i nie zdała egzaminu w czasach złych. Nie zdała, gdyż nie osiągnęła koniecznego poziomu integracji, nie wypracowała swojej własnej strategii rozwoju, nie wykształciła polityków o cechach mężów stanu. Nie może być Unia Europejska nadzieją dla Europejczyków, kiedy jej najważniejszy polityk, przewodnicząca Komisji Europejskiej odpowiadając w Parlamencie Europejskim na interpelację francuskiej deputowanej co ta powiedzieć ma swoim wyborcom, gdy ci pokazują jej nowe, drastycznie zwiększone rachunki za energię zbywa ją w nadzwyczaj butny, arogancki sposób: „-To zapytanie pod niewłaściwy adres. Niech się Pani zwróci do Pana Putina!”.

Europa, a konkretnie Europejczycy płacą dziś bardzo wysoką cenę za brak wyobraźni i kompetencji swoich przywódców. Kryzys UE rozpoczął się wiele lat temu fiaskiem ogłoszonego w 2007 r. projektu „Europa 2020. Strategia na rzecz inteligentnego i zrównoważonego rozwoju”. Do roku 2020 w żadnym kraju nie udało się w pełni osiągnąć planowanych wskaźników. Przy średniej 55% najlepiej poradziła sobie Szwecja (76%), najgorzej Bułgaria (30%). W wiosce, w której mieszkam, położonej w powiecie wrocławskim, do dziś nie ma Internetu o gwarantowanej szybkości min. 30Mb/s, a dostarczenie Internetu o takiej prędkości wszystkim mieszkańcom Unii do 2020 r. było jednym z celów Programu. Przyczyn tego fiaska jest wiele, ale dwie są decydujące. Realizacja programu wykazała bardzo zróżnicowane podejście do jego realizacji przez kraje członkowskie. Wykazała ona brutalnie skutki braku dostatecznego poziomu integracji Unii – to czynnik pierwszy. Drugim powodem było – moim zdaniem – przyjęcie założenia, że program realizowany będzie przy znacznym zaangażowaniu sektora prywatnego. To założenie okazało się chybione, ale w okresie szalejącej globalizacji i neoliberalnego terroru, przy bardzo słabych możliwościach interwencji państw w procesy gospodarcze nie mogło być innego rezultatu. Tymczasem inne kraje, przede wszystkim Chiny, Indie, Indonezja, Brazylia poczyniły olbrzymie postępy we wdrażaniu gospodarki opartej na innowacyjności. Pandemia sars-cov2, a później wojna na Ukrainie ostatecznie pogrzebały szansę Unii Europejskiej na wpisanie się do światowej czołówki państw-liderów innowacyjności technologicznej. Dzisiaj Unia Europejska przeżywa największy w swej historii kryzys, chociaż jej liderzy starają się robić dobrą minę do złej gry i zaklinają rzeczywistość deklaracjami, że Unia ma się świetnie.

Ma się źle. Źle pod względem politycznym, gospodarczym i moralnym. Już pandemia pokazała, jak bardzo trudna jest koordynacja działalności państw unijnych w sytuacja kryzysowych. W Unii nasilają się tendencje odśrodkowe, decentralizacyjne. Dwa filary Unii: Niemcy i Francja, dotychczas ściśle ze sobą współpracujące, nie są zdolne do podjęcia jakiejkolwiek wspólnej inicjatywy. I nie jest mi żal ich przywódców Macrona i Scholza widząc, jak szamoczą się w sieci problemów, które współtworzyli, a z których nie potrafią się wyplątać. A nowe pokolenie polityków europejskich, od Wielkiej Brytanii po Mołdowę przeraża swoją infantylnością, zapatrzeniem w medialne notowania. Rozczarowuje zwłaszcza Wielka Brytania – do niedawna opoka, symbol powagi państwowej, która na czele swojego rządu postawiła osobę gotową, jak to publicznie zadeklarowała, bez żadnych wahań „przycisnąć atomowy guzik”. I Liz Truss nie jest tu wcale odosobnionym przypadkiem, rodzajem wypadku przy pracy.

Unia Europejska nie zdołała rozwiązać swojego problemu z Rosją w ujęciu strategicznym. Z jednej strony ochoczo korzystała z jej tanich zasobów naturalnych, a z drugiej bez wahania wpisywała się w politykę oszukiwania Rosji. Unia nie potrafiła wypracować reguły trwałego partnerstwa z Rosją, a takie partnerstwo na terenie euroazjatyckim byłoby nie tylko naturalne, ale przynoszące korzyści obu stronom. A teraz, gdy Rosja odwróciła się od Unii i od USA jest już za późno. Dramat Europy polega na tym, że jej szanse rozwoju gospodarczego mogą być wyłącznie związane z opcją politycznego i militarnego zwycięstwa nad Rosją, zapanowania nad jej surowcami i rynkami zbytu. To natomiast wydaje się nieprawdopodobne bez wojny nuklearnej.  Ale nawet, jeśli udałoby się to osiągnąć unikając atomowej hekatomby, to trzeba mieć na względzie doświadczenie irackie, kiedy to Stany Zjednoczone nie dopuściły sojuszników swojej agresji do irackiego tortu inwestycyjnego po zabiciu Husajna. Tym bardziej, że dzisiaj Unia Europejska jest słaba, pod każdym względem uzależniona od USA.

Cóż więc przyniesie rok 2023 w tej sytuacji? Dla Europy i Europejczyków nic dobrego o ile nie zmieni się sposób funkcjonowania Unii, skutkujący między innymi takimi osobliwościami, jak wynoszenie do godności unijnych komisarzy osób o znanych, zadeklarowanych antyunijnych przekonaniach. Unia potrzebuje nowych, odpowiedzialnych polityków, zdecydowanych na nowo podjąć wysiłki integracyjne. Postępowa Europa przeciwstawić się musi prawicowej wizji Unii Europejskiej, wizji bardzo bliskiej tak Jarosławowi Kaczyńskiemu jak Joe Bidenowi i Władymirowi Putinowi, wizji luźnej unii państw narodowych, których współpraca ogranicza się wyłącznie do kwestii gospodarczych.

Wojna na Ukrainie już przyniosła ze sobą wzrost aktywności i agresji skrajnych, często neofaszystowskich ruchów nacjonalistycznych w Europie. I tutaj dostrzegam olbrzymią szansę i odpowiedzialność europejskiej lewicy. Powinna ona wystąpić do Europejczyków z własną wizją przyszłości Unii, z wizją, celem Unii Europejskiej – socjalistycznej.

I doczekania takiej właśnie Unii, zapewne jeszcze nie w 2023 r. ale w dającej się przewidzieć przyszłości życzę wszystkim.

Oligarchia zamiast demokracji?

Określenie „oligarcha” do niedawna miało bezwzględnie negatywną konotację, zwłaszcza, gdy dotyczyło niebywale zamożnych osób, który swoje olbrzymie  majątki zdobyli uwłaszczając się na państwowym majątku Związku Radzieckiego, głównie republik rosyjskiej, ukraińskiej i kazachskiej. Takie nazwiska jak Abramowicz, Mordaszow, Lisin w Rosji czy Pinczuk, Achmetov, Poroszenko w Ukrainie to tylko wierzchołki gór lodowych, „wybitni” przedstawiciele środowiska, które, zwłaszcza w Ukrainie, nie tyko praktycznie decydowały o gospodarce tego kraju, ale i o jego polityce wewnętrznej i zewnętrznej. Źródła ich majątków często są niejasne, a oni sami oskarżani są nie tylko o okradanie własnych narodów, ale i o szerzenie korupcji na najwyższych państwowych szczeblach i bezprawia.

Jeszcze niedawno prasa światowa co jakiś czas elektryzowana była doniesieniami o konfiskacie luksusowych jachtów oligarchów rosyjskich wpisanych na listę osobna które USA i ich sojusznicy nałożyli sankcje. Ta sama prasa z dniem 24 lutego 2022 r. gwałtownie przestała pisać o skrajnie skorumpowanym świecie oligarchów i polityków ukraińskich, ale niezależne media ukraińskie donosiły o tzw. „Batalionie Monako” czyli o około 70-ciu oligarchach mieszkających z rodzinami w luksusowych warunkach w Monaco, z dala od wojennego dramatu swojej ojczyzny.

Wszystko wskazuje jednak na to, że wkrótce nastąpi istotne przewartościowanie opinii światowego mainstreamu o oligarchach, a to za sprawą osobliwej bitwy o te postaci, kolejnej bitwy wojny na Ukrainie. Niedawno jak tydzień temu otóż media rosyjskie doniosły o przygotowanym przez prezydenta Rosji pakiecie ustaw, które oligarchom rosyjskim proponować mają do wyboru dwie drogi. Pierwsza, to pozostanie w kraju i wpisanie się ze swoja działalnością w jego potrzeby, w tym zobowiązanie do zwiększenia wynagrodzeń pracownikom ich przedsiębiorstw. Lojalnym wobec rządu oligarchom gwarantować ma się między innymi bezpieczeństwo prawne w zakresie dochodzeń źródeł ich majątków. Oligarchów nielojalnych względem Kremla czekać mają konfiskaty majątków na terenie Rosji i dochodzenia w sprawie legalności źródeł majątków zdobytych w latach 90-tych ubiegłego wieku. Potwierdzeniem tych zamiarów jest odpowiedź Putina na jedno z pytań w trakcie jego konferencji prasowej, jaka miała miejsce niedawno, w której skrajnie negatywnie ocenił on rosyjskich oligarchów lokujących swoje aktywa za granicą Rosji.

Pytanie skierowane do Putina i jego odpowiedź miały najprawdopodobniej związek z równoczesnymi decyzjami ministrów finansów Belgii i Luksemburga, którzy na kilka dni odblokowali konta obywateli Rosji nieobjętych sankcjami. Uzyskali ci Rosjanie możliwość podjęcia środków ze swoich kont do dnia 7 stycznia 2023 r. Ogólna kwota tych środków to 55 mld EUR, można jednak się spodziewać, że za przykładem tych dwóch państw pójdą inne.

Działania zarówno Rosji jak i niektórych państw Unii Europejskiej w stosunku do oligarchów uważam za skrajnie niebezpieczne. Zarówno z jednej jak i z drugiej strony oznaczają one bowiem formalny podział na oligarchów „dobrych” i „złych”, przy czym tym „dobrym” obiecuje się całkowitą abolicję w przypadku przestępstw gospodarczych, finansowych i karnych dokonanych w celu zgromadzenia tego majątku. W istocie jednak takie działania oznaczają uznanie oligarchów Rosji, a jeżeli tego kraju to i innych, za pełnoprawne podmioty w życiu gospodarczym, politycznym czy społecznym bez względu na to, czy popełnili oni jakieś przestępstwa czy nie. Te działania umacniają wręcz instytucje oligarchy. Dlatego ich rola w Rosji, pewnie i w Ukrainie będzie rosła. Ale czy tylko tam? Oligarchowie, czyli osoby fizyczne władające olbrzymim majątkiem i wykorzystujące ten majątek w celach politycznych to nie tylko Rosja czy Ukraina. To również Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Turcja, Indie i wiele innych państw pretendujących do miana państw demokratycznych.

Rodzi się więc pytanie, czy roztaczanie politycznego i prawnego parasola nad najbogatszymi ludźmi na świecie nie doprowadzi w konsekwencji do ukrainizacji systemów politycznych, do formalnego uznania roli najbogatszych w kierowaniu, pod płaszczykiem demokracji, państwami i narodami bez względu na metody, jakie stosują. Czy liberalna demokracja zostanie pogrzebana na rzecz nowego ustroju – oligarchii?

I my pójdziemy na kraniec świata?

Wielu ekonomistów, polityków, politologów zgodnych jest w opinii, że era neoliberalizmu dobiega kresu, dożywa swoich dni. Wyliczanie tych autorytetów zajęłoby zbyt wiele miejsca, wystarczy tu przytoczyć tylko nazwiska takich autorytetów jak Stglitz, Strange, Harvey, czy wreszcie Grzegorz Kołodko – jeden z najwybitniejszych współczesnych ekonomistów, filozofów ekonomii i strategologów. Konieczność pogrzebania neoliberalizmu wynika nie tylko z jego głównego celu, jakim jest stworzenie mechanizmu radykalnego, szybkiego bogacenia się elit tego kosztem maluczkich we współczesnym świecie, ale i z tego, że jak to dzisiaj wyraźnie widać neoliberalizm, będący w tym zakresie zaprzeczeniem liberalizmu, zrujnował podstawy demokracji obywatelskiej, wykreował niespotykane po II wojnie światowej wewnętrzne napięcia polityczne w krajach demokracji euro-atlantyckiej, środki masowego przekazu przekształcił w komercyjne środki masowej indoktrynacji, a obywateli sprowadził do roli manekinów wrzucających co 4 lata kartkę do urny wyborczej. Neoliberalizm otworzył drogę do władzy autorytaryzmowi, spowodował podniesienie głowy przez ugrupowania nacjonalistyczne czy wręcz faszyzujące. Neoliberalizm musi odejść – to pewne. Ale jak skończy? Wszystko wskazuje na to, że nie podda się bez walki.

Wielu ekonomistów i polityków wyrażało swoje opinie, że ogólnoświatowy kryzys ekonomiczny (a więc i społeczny) jest nieuchronny. Pytaniem było tylko jak i kiedy? Wskazywano, że przyczyna może być dowolna: jakaś większa katastrofa ekologiczna, pandemia czy jakiś lokalny konflikt zbrojny. Zaczęło się od pandemii sars_cov2. Pokazała ona, że pokonanie tej zarazy możliwe jest wyłącznie przy aktywnym interwencjonizmie w gospodarkę rządów, w tym rządów państw neoliberalnych, międzynarodowej współpracy i reglamentacji niezbędnych artykułów oraz dzięki ogromnym nakładom z publicznych budżetów.  Kolejnego ciosu w skali ogólnoświatowej finansowe imperium neoliberalne mogło nie wytrzymać.

Dlatego nie może dziwić, że lokalny w skali świata konflikt na Ukrainie, wywołany odmową Ukrainy realizacji podpisanych przez to państwo porozumień mińskich, niezdolnością zachodnich sygnatariuszy tych porozumień do wyegzekwowania ich wdrożenia a następnie haniebną agresją Rosji na Ukrainę bardzo szybko, za sprawą Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej przekształcony został w zbrojną konfrontację pomiędzy Zachodem a Rosją toczoną na ukraińskiej ziemi.  Rosja od dawna wskazywana była w natowskich dokumentach jako „największe zagrożenie”. Dla sojuszu wojskowego „największe zagrożenie” to największy przeciwnik. Dobitnie znalazło to wyraz w oficjalnym dokumencie rządu brytyjskiego „Globalna Brytania w epoce konkurencyjnej: zintegrowany przegląd bezpieczeństwa, obrony, rozwoju i polityki zagranicznej” (marzec 2021), gdzie napisano między innymi: „Wzmocnienie bezpieczeństwa i obrony w kraju i za granicą: będziemy współpracować z sojusznikami i partnerami, aby stawić czoła wyzwaniom dla naszego bezpieczeństwa w świecie fizycznym i w Internecie. NATO pozostanie fundamentem zbiorowego bezpieczeństwa w naszym rodzimym regionie euroatlantyckim, gdzie Rosja pozostaje najpoważniejszym zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa.”

Nigdy jeszcze, przeciwko żadnemu państwu Zachód nie zastosował tak ogromnej liczby sankcji ekonomicznych i politycznych jak przeciwko Rosji. Szybko jednak okazało się, że sankcje takie mają właściwości bumerangu i coraz boleśniej rykoszetem trafiają w zachodnie społeczeństwa. Odpowiedź Rosji w postaci zażądania płatności za węglowodory w rublach i niebezpieczeństwo wyrugowania amerykańskiego dolara ze znacznej części międzynarodowych operacji na rynku paliw jeszcze bardziej zwiększyła determinację Zachodu, głównie USA. Nawet częściowa detronizacja dolara, utworzenie alternatywnych systemów rozliczeń byłoby potężnym ciosem w amerykańską gospodarkę i w amerykański ład. W tym tylko upatrywać należy bezprecedensowego w swojej skali zaangażowania się finansowego i propagandowego USA i ich sojuszników w wojnę na Ukrainie.

Wojna z Rosją kosztuje niemało. Koszty poniosą rzecz jasna nie premierzy czy prezydenci zachodnich rządów, ale całe społeczeństwa. Najbardziej oczywiste, widoczne i dotkliwe są rzecz jasna koszty materialne ponoszone przez każdego z nas. Nikt nie lubi byś okradany, a przecież rodzajem kradzieży dóbr, często gromadzonych mozolnie przez lata jest galopująca, niekontrolowana inflacja.  Niedawno pojawiły się w Polsce analizy, że pod koniec roku cena energii elektrycznej dla taryfy „G” może wzrosnąć o 70%. Kto to wytrzyma? Kto wytrzyma pośrednie skutki takiego wzrostu cen? Ale nie tylko w cenach problem – również w dostępności do szeregu towarów, zwłaszcza rolno-spożywczych w najbliższych latach.

Niebezpieczeństwo wybuchów społecznych niepokojów w USA i w UE na podstawie ekonomicznej rośnie. Jedyną więc drogą, historycznie sprawdzoną, jest dostarczenie cierpiącym społeczeństwom ideologii, która te cierpienia mogłaby usprawiedliwić i ukoić.  I tutaj zachodnim przywódcom z pomocą przyszła historia: zdają się oni ogłaszać nową krucjatę Zachodu przeciw bezbożnikom. Historia takich krucjat jest długa jak długa jest historia zachodniej cywilizacji. I bynajmniej nie chodzi tylko o wyprawy zbrojne do Ziemi Świętej.  O wiele krwawszymi były krucjaty przeciwko Słowianom w X – XI wiekach czy przeciwko husytom. Forma takiej krucjaty była również zbrojna interwencja NATO w Jugosławii.

Nie inaczej jak ogólnoświatowym wezwaniem do takiej nowej krucjaty zachodniego świata przeciwko „wschodnim barbarzyńcom” uznać należy wystąpienie Elizabeth Truss, brytyjskiej minister spraw zagranicznych na wielkanocnym bankiecie burmistrza Londynu 27 kwietnia b.r.  Wzywając do powszechnej rozprawy z Rosją Pani minister powiedziała między „innymi: „Wojna na Ukrainie jest naszą wojną – jest wojną wszystkich, ponieważ zwycięstwo Ukrainy jest strategicznym imperatywem dla nas wszystkich.” Trudno o bardziej jednoznaczne wezwanie do walki i do poświęceń.

Hasło zostało rzucone, więc gorliwcy się zaktywizowali. Zwłaszcza polski premier Mateusz Morawiecki wychodzi wręcz z siebie aby stanąć na ideowym czele tej krucjaty. Z jednej strony to mu się nawet nie dziwię: Polska pod prawicowymi rządami PO i PiS przez dziesięciolecia „stawała na uszach”, by stworzyć swój wizerunek jako obrońcy Zachodu przez bezbożnym Wschodem. Aż tu nagle zrządzeniem historii na pozycję lidera wysunęła się Ukraina i prezydent Zelenski, który po prostu ukradł show PiSowi. Dlatego rząd Polski a premier w szczególności nie maja wyjścia – muszą atakować. Takim właśnie atakiem był wywiad, jakiego ostatnio udzielił był nasz pierwszy minister „Daily Telegraph”. Strasząc świat rosyjską ekspansją, która nota bene z trudnością radzi sobie na Ukrainie, stwierdził w nim między innymi: <<”Russkij Mir” to rak, który trawi nie tylko większość rosyjskiego społeczeństwa, ale stanowi śmiertelne zagrożenie dla całej Europy. Dlatego nie wystarczy wspierać Ukrainę w jej militarnej walce z Rosją. Musimy całkowicie wykorzenić tę nową, potworną ideologię>>. A więc walka z Rosją, z „większością rosyjskiego społeczeństwa”. Ale walka po uprzedniej dehumanizacji przeciwnika – gdyż dopiero z przeciwnikiem, którego obedrze się ze wszystkich człowieczych przymiotów można zrobić wszystko i bez grzechu. Jak leczy się raka? Skalpelem, promieniowaniem, chemią lub kombinacją tych metod.

Polski rząd bezsprzecznie ubiega się o przywództwo w nowej, zachodniej krucjacie. Niestety, chcąc nie chcąc weźmiemy w niej udział wszyscy płacąc za nią swoimi pieniędzmi, swoim zdrowiem, przyszłością naszych dzieci. Pokusa oczywiście jest wielka. Nic nie stracił na aktualności list arcybiskupa magdeburskiego Adelgoza z 1106 r, w którym wzywał on do zdobywania ziem słowiańskich pogan, stwierdzając, że są to obszary zaludnione przez „najgorsze ludy”, a zajmowanie ich może przynieść korzyść podwójną: „Sasi, Frankowie, Lotaryńczycy, Flandryjczycy – przesławni zwycięzcy – tam będziecie mogli i zbawić wasze dusze, i jeśli się wam spodoba, zdobyć na osiedlenie bardzo dobrą ziemię”*. Czasy zmieniły to tylko, że owymi „rycerzami” są dzisiaj de facto politycy, bankierzy i magnaci finansowi. Stawka jest też dużo większa: nie tyle chodzi o ziemię na osiedlenie (Hitlerowi się nie udało) ile o złoto, diamenty, gaz, ropę, metale rzadkie itp., itd.

Tragizm sytuacyjny jest w tym, że z jednej strony mamy obiektywnie zagrożony w swoim bycie neoliberalny świat wszelkimi sposobami walczący o utrzymanie swojej światowej dominacji, swoich przywilejów i praw do eksploatacji innych narodów a z drugiej strony imperium, na które tenże świat wydał już wyrok, i które też stanęło przed problemem być albo nie być. I obydwie, śmiertelnie zagrożone strony dysponują ogromnymi potencjałami jądrowej broni masowego rażenia. Może więc niestety tak się stać, że proroczym okaże się tytuł świetnej książki P. Barreta i J_N Gurganda  o europejskich krucjatach do Ziemi Świętej „I my pójdziemy na kraniec świata”. Rzeczywiście, dzisiaj znowu możemy pójść. Wszyscy. I nawet o jeden krok dalej.

 

*) Maria Janion, „Niesamowita Słowiańszczyzna”.

Zawiedzione nadzieje

Jeszcze parę miesięcy temu wielu Polaków (wśród nich i ja) wychodziło na ulice aby protestować przeciwko zakusom PiS likwidacji telewizyjnego kanału TVN 24. Cała Polska pełna była haseł w obronie wolnych, niezależnych mediów. TVN 24 ocalał, ale dzisiaj zadają sobie pytanie: po co?

Społeczeństwo obywatelskie potrzebuje wolnych, niezależnych mediów jak tlenu. Bez wiarygodnej, obiektywnej informacji niemożliwe jest nie tylko korzystanie z wolności obywatelskich, ale również świadome wypełnianie obywatelskich obowiązków. Wolne, obiektywne media szczególnie potrzebne są społeczeństwu w chwilach ważnych, w historycznych momentach, które być może decydują o przyszłości państwa i narodu. Wszyscy mamy świadomość, że właśnie w takim momencie się znaleźliśmy. Dwóch sąsiadów Polski toczy ze sobą wojnę. Nie dyplomatyczną, nie cybernetyczną, ale jak najbardziej realną. Ostrzeliwania artyleryjskie, sabotaże, bezpośrednie starcia żołnierzy, cierpienia i exodus cywilów. Leje się krew.

Właśnie w takiej sytuacji, jak nigdy, Polakom potrzebna jest rzetelna informacja o istocie, przyczynach i przebiegu tego konfliktu zbrojnego. Wydawać by się mogło, że kto jak kto, ale właśnie TVN24 stanie na wysokości zadania, czyli stanie na głowie, aby takie informacje nam dostarczać. Stało się inaczej. TVN ochoczo i co gorsza bezkrytycznie przyjął rolę tuby propagandowej waszyngtońskiej administracji. Informacje o przyczynach konfliktu, o stanowisku i planach Rosji, a nawet o tym, o czym myśli Prezydent tego kraju dowiadujemy się z przekazów z Waszyngtonu. Przekazów – dodać należy – przedziwnych. Wielokrotne zapewnienia CIA o nieuchronnym ataku Rosji na Kijów, nawet z podaniem precyzyjnych dat, ostentacyjne ewakuowanie ambasad i obywateli z Ukrainy lały się z TVN szerokim strumieniem. Dla równoczesnych wypowiedzi ukraińskiego ministra obrony, że Ukraina nie notuje żadnych ruchów wojsk rosyjskich, które świadczyć by miały o agresji czasu antenowego zabrakło. Zabrakło też poważnych komentarzy o widocznej rozbieżności w podejściu do kwestii konfliktu pomiędzy USA i największymi państwami europejskimi a nawet samą Unią Europejską. Dzisiaj również kilkadziesiąt razy dziennie atakowani jesteśmy informacją CIA, że „Rosja gotowa jest zaatakować w każdej chwili”. Obfity strumień przekazu serwowany przez TVN nie ma na celu dostarczanie rzetelnych, obiektywnych informacji o konflikcie. Jego głównym celem jest kształtowanie wysoce negatywnego obrazu Rosji a prezydenta Putina w szczególności.

Największe pretensja mam jednak do TVN- tego do niedawna symbolu mediów obiektywnych, niezależnych o to, że nie zrobiła nic, aby zaprezentować polskiej opinii publicznej stanowiska Rosji i Ukrainy z pierwszej niejako ręki. Przecież mamy w Polsce dyplomatyczne przedstawicielstwa tych krajów. Nie spotkałem na platformie TVN żadnej informacji, że przykładowo, ambasador Rosji odmówił spotkania przed kamerami z niezależnym dziennikarzami na ten temat . W przekazach nam serwowanych obowiązuje jeden sznyt, reaganowski zresztą, tym razem autoryzowanym przez Bidena: Rosja to imperium zła, a więc wszystkie chwyty, metody są dozwolone, usprawiedliwione i a priori rozgrzeszone.

W obwodach Ługańskim i Donieckim leje się krew. Strony wzajemnie oskarżają się o naruszenie rozejmu. Niektóre stacje telewizyjne docierają tam starając się przekazać swoim odbiorcom informacje z pierwszej ręki. Nie ma wśród nich ekip z TVN 24, a nie każdy w Polsce odbiera telewizję arabską, która znalazła się pod obstrzałem, nie każdy też sięga do Reutera, który donosi o ostrzałach z terytorium Ukrainy. Z wielkim rozczarowaniem odnotować trzeba to, że TVN nie wytrzymała próby czasu, że okazała się stronniczym nieobiektywnym narzędziem propagandowym.

Czyżby wszyscy doświadczyli jakiegoś zjawiska zbiorowej amnezji? Czyżbyśmy zapomnieli już wielkie amerykańskie oszustwo w sprawie Iraku, kiedy to amerykański sekretarz stanu objeżdżał stolice świata (w tym i Warszawę) i zapewniał o absolutnie pewnych ustaleniach CIA w sprawie broni masowego rażenia, którą jakoby miał dysponować Saddam Husajn?  A przecież to cyniczne kłamstwo stało się podstawą dla wielu rządów, głów wielu państw do podjęcia się współuczestnictwa w tej karnej ekspedycji, która narodowi irackiemu przyniosła cywilizacyjną tragedię. Wstyd mi było słuchać polskiego prezydenta, kiedy swego czasu przed kamerami wyznał: „W sprawie broni masowego rażenia Husajna sekretarz stanu USA mnie okłamał”. Nie tylko Kwaśniewskiego. Podobne publiczne wyznanie uczyniła Toni Blair – premier Wielkie Brytanii.  USA okłamywały nie tylko głowy państwa. Amerykańska machina propagandowa starała się ukształtować w podobny sposób opinię publiczną, aby decyzja o współudziale w operacji irackiej była dla rządów łatwiejsza. Zapomnieliśmy?

Amerykańskie kłamstwo irackie nie było pierwszym. W 2015 r. niemiecki dziennikarz opublikował dokument „Tajna wojna Reagana” („Operation Täuschung -Die Methode Reagan”, https://www.youtube.com/watch?v=rc0jThe2F4Q), w której opisał kulisy i przebieg olbrzymiej operacji amerykańskiej w Szwecji w latach zimnej wojny. W tym okresie opinia publiczna Szwecji w zdecydowanej większości opowiadała się za porozumieniem Szwecji z ZSRR w sprawach bezpieczeństwa. USA zdecydowały się zmienić wektor tej opinii o 180 stopni dokonując inscenizacji aktywności radzieckich okrętów podwodnych u szwedzkich wybrzeży kreując i eskalując poczucie zagrożenia szwedzkiego społeczeństwa. Dwuletnia kampania kłamstwa przyniosła sukces. Ważne jest to dzisiaj o tyle, że przeprowadzenie tej operacji powierzono utworzonej przez Reagana specjalnej Komisji d.s. Dezinformacji, której zadaniem było organizowanie propagandowych działań przeciwko ZSRR. Trudno zakładać, że komisja ta została zlikwidowana. Zapewne nie tylko działa nadal, ale korzystając z dobrodziejstw postępu informatycznego rozwija skrzydła.

USA nie można wierzyć – taka nauka wypływa z historii. A TVN?  No cóż: smutne, ale król jak zwykle okazał się nagi. O innych, publicznych „przekaziorach” wspominać się nawet nie godzi, gdyż wygląda na to, że tam słowa” rzetelność”, „obiektywizm” są po prostu zakazane.

Trójkąt ukraiński

WOŁYŃ

Obejrzałem wczoraj film „Wołyń”. Film okrutny. Okrutnie szczery, okrutnie prawdziwy, okrutnie okrutny. I bardzo, bardzo potrzebny.

Poruszony wcześniejszą lekturą wspaniałej monografii francuskiego historyka Daniela Beauvois „Trójkąt ukraiński. Szlachta, car i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793 – 1924” skonfrontować chciałem punkt widzenie zewnętrznego badacza polskiej historii z głównym przekazem filmu. Choć okresy są różne, to jeden element jest wciąż ważny. Beauvois mianowicie, prowadził swoje studia pod prąd obowiązującej w Polsce, zwłaszcza po roku 1989, mitologizacji Ukrainy w literaturze i historiografii. Tak o tym pisze: „Mit ma to do siebie, że stwarza drugą naturę, czasem mocniejszą od rzeczywistości. Nie warto udowadniać ludziom, że ten fałsz jest szkodliwy. Protestują, krzyczą o obrazoburstwie, o braku pojęcia sacrum, o szarganiu świętości. Nie szczędzono mi cierpkich uwag w związku z tą moją skłonnością do zaglądania za kulisy poprawnego myślenia”.  Szedłem więc do kina zadając sobie pytanie, czy obejrzę film wyrastający z nurtu sielankowo-nostalgicznego, czy nie. Na szczęście – nie. Na szczęście w ujęciu przez autorów filmu niewysłowionej tragedii Polaków na Ukrainie pod koniec II Wojny Światowej wiele jest z Beauvois. To bardzo ważne, gdyż film „Wołyń” to nie tylko hołd pomordowanym, zamęczonym rodakom, to także przepustka do przyszłości stosunków polsko-ukraińskich. II Wojna Światowa skończyła się w 1945 roku, ale w jej wyniku na powierzchnię wypłynęło szereg nierozwiązanych problemów narodowościowym: problem stosunków polsko – niemieckich, polsko-czeskich, polsko-litewskich, polsko-rosyjskich i polsko-ukraińskich właśnie. Ten ostatni tlił się pod mchami lat najdłużej. Wybuchł, gdy narastająca wola zachowania pamięci o zbrodniach wołyńskich starła się z poszukiwaniem przez nowe państwo ukraińskie korzeni swojej narodowej tożsamości. Problem eksplodował i albo będzie rozwiązany przez odpowiedzialnych polityków, albo stosunki polsko-ukraińskie ułożą się same. Już się układają. Z jednej strony wynoszenie przez ukraiński parlament banderowców do godności narodowych bohaterów Ukrainy, prześladowania ukraińskich artystów biorących udział w realizacji filmu „Wołyń”, z drugiej przybierające na sile w Polsce postawy nacjonalistyczne, wręcz szowinistyczne zderzają się z masowym zalewem Polski przez obywateli Ukrainy, szukających u nas lepszych warunków do życia. Tak naprawdę nikt nie wie ilu Ukraińców mieszka i pracuje w Polsce obecnie. Wiadomo, że polska gospodarka nie będzie mogła się rozwijać bez imigrantów, wiadomo, że ledwie kilka procent Ukraińców, którzy otrzymali polskie wizy w związku z zamiarem podjęcia oficjalnej pracy tę pracę podejmuje, reszta znika gdzieś w państwach grupy Schengen. Wiadomo też, że ten napływ w najbliższych latach się zwiększy. Jak wykazują doświadczenia innych krajów europejskich, które w przeszłości świadomie importowały imigrantów ekonomicznych, konsekwencją takich importów były zawsze problemy kulturowe, w tym i wyznaniowe. Uczmy się od innych. Na politykach polskich i ukraińskich spoczywa dziś historyczny obowiązek unormowania relacji pomiędzy naszymi narodami w imię wspólnej, pomyślnej przyszłości. Póki co informacje z Kijowa nie są w tym względzie budujące, a „do tanga trzeba dwojga”. Dlatego Polska wykorzystać powinna wszystkie argumenty, wszystkie atuty, aby dialog polsko-ukraiński stał się konstruktywnym. Skoro udało się (jak się wydaje) ułożyć nasze stosunki z największymi wojennymi oprawcami polskiego narodu  – Niemcami, to powinno to się udać i z Ukraińcami. Może, ale nie musi. Wydaje się, że historyczny moment, w którym argumenty polskie w tej sprawie miały największą moc minęły. Bardzo źle by się stało, gdyby okazało się, że sprawę Wołynia zaniechano, gdyż Ukraina przedstawiała dla polskich władz większą wartość jako element gry przeciwko Rosji. Ale Rosja z Ukrainą prędzej czy później się dogada, a my zostaniemy sami…