NIK bilbordem Konfederacji

Wiele razy obiecywałem sobie, że mój wpis na blogu poświęcony Najwyższej Izbie Kontroli jest tym ostatnim, że więcej nie będę w sprawie Izby zabierać głosu. Ale po prostu się nie da.

Dzisiejsza Nikowska bomba to zapowiedź wspólnej konferencji prasowej prezesa NIK z liderem Konfederacji, która stanęła w szranki wyborczej rywalizacji. Banaś ramię w ramię z Mentzenem – ten widok z jednej strony, biorąc pod uwagę życiorys szefa NIK nie dziwi, z drugiej musi głęboko zaniepokoić wszystkim, którzy w demokracji dostrzegają przyszłość Polski. Panowie mają się wypowiadać w sprawie pomysłów „zwiększenia uprawnień i niezależności NIK”. W trakcie konferencji popłynie rzeka patriotycznych zaklęć, słowo demokracja wymieniane będzie we wszystkich przypadkach. To pierwsza w historii NIK taka sytuacja, kiedy Izba staje się wyborczym bilbordem jednego z ugrupowań politycznych.

Najwyższa Izba Kontroli, „naczelny organ kontroli państwowej” (Konstytucja) wymaga rzeczywiście reform zarówno w aspekcie prawnych ram swojej działalności jak i wewnętrznych zasad funkcjonowania. Najwięcej argumentów potwierdzających tą tezę dostarczyła sama afera z powołaniem i próbami odwołania obecnego szefa tej instytucji. Choć nie tylko to. Uzbierało się bardzo dużo doświadczeń w praktyce demokratycznego państwa polskiego, aby elity polityczne odpowiedzialnie pochyliły się nad rolą, zadaniami i kompetencjami Izby. Tymczasem prezes Banaś cynicznie wykorzystuje tą okoliczność do wspierania w kampanii wyborczej jednego, miłego swojemu sercu ugrupowania.

Gdyby prezes NIK w trakcie kampanii wyborczej zorganizował nie „konferencje prasową”, ale otwartą dyskusję na temat reform NIK z liderami WSZYSTKICH ugrupowań ubiegających się o mandaty w Sejmie i w Senacie, dyskusję, w trakcie której Izba (Kolegium NIK) przedstawiłaby swoje koncepcje reform pytając się kandydatów do rządzenia krajem o ich stanowisko – sytuacja byłaby jasna, zrozumiała i godna uwagi. Najbardziej racjonalną drogą jest jednak organizowanie takich dyskusji po wyborach, z liderami partii, które rzeczywiście zasiadać będą w Sejmie. Jest to tym ważniejsze, że wiele koniecznych zmian wymagać będzie zmiany zapisów konstytucyjnych dotyczących Izby. Tak postąpił Prezes Lech Kaczyński, który tuż po wyborach w 1993 r. skierował do Sejmu projekt autorstwa Najwyższej Izby Kontroli nowej ustawy regulującej jej działalność.

Tymczasem, idąc pod pachę z jedną tylko partią, sytuującą się najdalej od wartości demokratycznych spośród wszystkich innych pretendentów, w dodatku z partią, z której list zadeklarował start w wyborach jego syn, nota bene będący dzisiaj szarą eminencją w NIK, prezes Banaś zamienił Najwyższą Izbę Kontroli w wyborczy bilbord Konfederacji, w jej tubę wyborczą.

Wybór Mariana Banasia na prezesa NIK doskonale wpisał się onegdaj w serię niszczenia instytucjonalnych fundamentów Polski jako państwa prawnego. Ogłoszone dzisiaj wspólne polityczne przedsięwzięcie NIK i Konfederacji jest twórczą kontynuacją tej intencji. Skłania ono do innej jeszcze refleksji: jak daleko posunąć się można jeszcze w „dziele” niszczenia państwa i jego demokratycznych instytucji. Kilka lat temu wydawało się, że osiągnięto już dno, a tu: puk, puk od spodu. I skłania mnie do wniosku radykalnego. Jeżeli uda się Polskę, wykolejoną przez Jarosława Kaczyńskiego postawić z powrotem  na torach demokratycznego rozwoju, jednym z celów tego renesansu powinna być głęboka refleksja nad rolą i zadaniem najwyższego organu państwowej kontroli, refleksja zakładająca zakończenie działalności Najwyższej Izby Kontroli w jej obecnym kształcie i powołania w jej miejsce nowego organu wolnego od obciążeń przeszłością i dostosowanego do potrzeb państwa i społeczeństwa.

Noc i mgła nadciaga

Cyniczne, obłudne uzasadnienia zajazdu kontrolowanego przez „PiS” (piszę w cudzysłowie, gdyż organizacja, która kryje się za tym akronimem jawnie naigrywa się zarówno z prawa jak i sprawiedliwości) koncernu paliwowego na polskie media nie wzbudzają większej egzaltacji, większego poruszenia w Narodzie. Naród, a przynajmniej znaczna jego część zdaje się mówić: „Cóż, tak widocznie ma być”. Otóż nie ma tak być. Ale jeżeli Naród tak mówi, to będzie dużo gorzej. Gorzej dla tego Narodu oraz gorzej dla polskiego państwa, a więc znowu gorzej dla Narodu.

Polska Press, której właścicielem de facto stał się ulubieniec Kaczyńskiego, były wójt Pcimia, to 500 stron internetowych, 20 dzienników regionalnych i prawie 150 tygodników, które gromadzą ponad 17 mln odbiorców. Na co to wszystko Orlenowi? Z punktu widzenia celów dla jakich utworzony został ten koncern – na nic. Ale wpływ na 17 milionów odbiorców jest strategiczną sprawą dla „PiS”. Okazało się, że Telewizja Polska, Polskie Radio, tabuny prawicowych gazet i gazetek, kościelne ambony to za mało, aby w parlamencie zdobyć uprawnioną przez wodza większość konstytucyjną. Przygotowywana jest więc Wielka Ofensywa Propagandowa na owe 17 milionów, aby wyłuskać z tej grupy dodatkowe głosy w najbliższych wyborach. W ramach tej ofensywy „PiS” potrzebuje stworzyć swoistą tarczę, medialną osłonę potencjalnych kandydatów na Prawdziwych Polaków przed herezjami, jakie niedobitki niezależnych dziennikarzy jeszcze gdzieniegdzie publikują. A potrzeba jest coraz bardziej paląca.

Dla najbardziej plastycznego scharakteryzowania problemów PiS przypomnieć należy jedną scenkę z sali sejmowej. Z mównicy, wśród braw całej Zjednoczonej Prawicy, schodzi Marian Banaś. Właśnie złożył uroczyste ślubowanie przed objęciem jednego z najważniejszych urzędów w Rzeczpospolitej, urzędu Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Dla zwiększenia wyrazu swojego uznania posłowie prawicy biją brawa na stojąco. Oficjalne miejsce na sali sejmowej Prezesa NIK jest w tzw. „tramwaju” po lewej stronie Marszałka i sejmowej trybuny. Po prawej znajduje się „tramwaj” dla rządu. Nie ma w tym przypadku. W „tramwaju” po lewej stronie zasiadają szefowie urzędów, które z konstytucyjnych względów powinny być niezależne od władzy wykonawczej, a więc prezesi trybunałów, władz sądowniczych itp. Sejmowe „tramwaje” są więc ilustracją trójpodziału władzy.

Świeżo upieczony Prezes NIK nie zmierza jednak z trybuny na właściwe urzędowi, który właśnie objął miejsce. Swoje pierwsze kroki kieruje ku „tramwajowi” rządowemu, z którego już wyrywają się na wyprzódy urzędnicy z gratulacjami. Którzy spośród nich są pierwszymi? Warto zapamiętać: koordynator służb specjalnych, członek Rady Ministrów Mariusz Kamiński i jego zastępca Michał Wąsik. Z ich oczu tryska triumf i nieukrywana radość spotęgowana uśmiechami od ucha do ucha. Oczywiście misiaczki, buziaczki itp. Stało się! Hosanna! Ci dwaj panowie doskonale wiedzą, że podległe im służby od roku prześwietlają Banasia i z pewnością przed całą procedurą „wyboru” dokładnie z efektami pracy agentów się zapoznali. W normalnym państwie takie ostentacyjne zachowanie szefów służb specjalnych byłoby nie do pomyślenia. W Polsce miało być swego rodzaju publicznym „certyfikatem moralności” dla obejmującego urząd Prezesa najwyższego organu kontroli państwa. Było jednak zapewne jeszcze czymś więcej

Ostatnio publika bombardowana jest przez media rewelacjami z tego właśnie kręgu. Zaczęło się od bez dwóch zdań kontrolowanego przecieku z NIK o poważnych zarzutach głównie pod adresem Premiera Rządu z tytułu organizacji tzw. wyborów „kopertowych” w 2020 r.Zarzuty dopiero za 3 tygodnie mają ujrzeć światło dzienne w zapowiadanym raporcie Izby. Odpowiedź przyszła natychmiast: przeszukanie przez funkcjonariuszy CBA willi syna Prezesa NIK, niegdyś wiązanego z zapominaną powoli „aferą Banasia”. Kolejny cios wyprowadza Banaś, oskarżając służby specjalne o wywieranie nacisku na NIK i uroczyście deklarując, że on tym naciskom nie ulegnie. Żenujący spektakl rodem z amerykańskich filmów gangsterskich, w których rodziny rywalizują o przywództwo w mafii.

Któż jest sprawcą tego skandalu? Otóż jest nim nie kto inny jak dziennikarz śledczy Bertold Kittel, który niemal nazajurz po zaprzysiężeniu Prezesa NIK opublikował słynny reportaż „Pancerny Marian i pokoje na godziny”. Materiał Kittela wstrząsnął Polską. To po tym reportażu byliśmy świadkami pierwszego starcia: uda się odwołać z funkcji prezesa NIK osobę do cna skompromitowaną, która, jak się okazuje miała bardzo podejrzane konszachty ze światem przestępczym i niejasne źródła majątku czy nie. Pierwszą rundę wygrał Banaś – stanęła za nim Konstytucja i ustawa o NIK. Druga, którą miał być „wariant awaryjny Kaczyńskiego” spaliła na panewce

Jak wyglądałaby dzisiaj sytuacja polityczna w Polsce gdyby nie artykuł Kittela? Niewątpliwie byłaby zupełnie inna, sielankowa. Marian Banaś byłby królem warszawskich salonów, ozdobą państwa pisowskiego, wokół którego roztaczałaby się właściwa pisowskim politykom aureola sukcesu, ale de facto chodzącym na krótkim sznurku, którego drugi koniec trzymałby Mariusz Kamiński. Przeciek w sprawie Morawieckiego prawdopodobnie by się nie ukazał. Nie byłoby zapewne takich ustaleń. Byłyby tylko „drobne uwagi” tak jak w przypadku NIK-owskiej kontroli skandalicznych rządowych zakupów respiratorów za pośrednictwem podejrzanego handlarza bronią, który w momencie otrzymania rządowego zlecenia i sowitej zaliczki około 120 milionów złotych, w 2020 r. legitymował się jedyną fakturą na kwotę bodajże 18 000 zł z tytułu obrotu mięsem. Handlarza bronią, od którego aż śmierdziało służbami specjalnymi. Drobne zarzuty? Najwyższa Izbo – daruj sobie! Ale czyż nie dla takich sytuacji postawiono na funkcji szefa NIK osobę, na którą haki rozsadzają niejedną szafę pancerną służb? Czy nie dlatego tak ostentacyjnie radośnie koordynatorzy służb specjalnych fetowali objęcie urzędu przez Banasia? Lepszego, bardziej posłusznego kandydata nie mogli znaleźć. NIK wzięta!

Ale Kittel wszystko popsuł. Tyle tylko, że popsuł więcej niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Nie tylko na czas jakiś popsuł humory Kaczyńskiemu i znacznej części pisowskiej elity, która na pięcie odwróciła się od Banasia, ale, o ironio, Kittel przyczynił się do dalszego psucia państwa. Swoim artykułem osiągnął on niezamierzony absolutnie efekt – w sumie umocnił na zajętym stanowisku skompromitowanego urzędnika o silnych mafijnych powiązaniach! To bardzo gorzka lekcja demokracji. W każdym innym państwie po ujawnieniu przez dziennikarza śledczego takich rewelacji urzędnik nie mógłby nawet przez 5 minut sprawować urzędu prezesa najwyższego organu kontrolnego. W każdym – ale nie w państwie, w którym rządzi bezprawie, łgarstwo i nikczemność. Bezprawie, kłamstwo i nikczemność podniesione do rangi dewizy władz państwowych okazały się silniejsze od faktów. A teraz umocniony, jeszcze bardziej opancerzony Banaś, widząc, że wszyscy mogą mu po prostu nadmuchać, głosi urbi et orbi, że nie było żadnej afery Banasia a była prowokacja służb specjalnych i demoralizuje jedną z najstarszych instytucji państwa polskiego czyniąc z niej maczugę w wewnątrzpartyjnych porachunkach. To w jak diametralnie różny sposób NIK Banasia potraktowała sprawę afery z wyborami kopertowymi i sprawę afery respiratorowej (o wcześniejszej maseczkowej nie wspominając) świadczy o tym, że Banaś ostro wchodzi do wewnętrznych rozgrywek na prawicy. W której gra drużynie? Z pewnością nie w drużynie Morawieckiego, a więc w drużynie Ziobry. A może w jakiejś trzeciej, jeszcze nie ujawnionej?

Historyjka powyższa pokazuje, że niezależne dziennikarstwo, zwłaszcza dziennikarstwo śledcze może, na czas jakiś, spędzać sen z powiek rządzącym, zwłaszcza w kontekście kampanii wyborczych. Dlatego potrzebny był zajazd na Polska Press. Jeśli nie można zatrzymać Kittelów, Pankowskich czy Szczygłów, jeżeli ze smyczy zerwał się Prezes NIK, to należy maksymalnie osłabić moc rażenia ich ustaleń. Prawda jest dla „PiS” bolesna. Ale historyjka ta uczy również, że system urzędowego bezprawia, jeżeli opanuje już najważniejsze instytucje państwowe, potrafi być pancernie odporny na najbardziej niewygodne dla siebie fakty. Ujawnienie ponurej prawdy o Marianie Banasiu wcale nie zaszkodziło ani jemu, ani systemowi, który go wykreował. Czy oznacza to kres dziennikarstwa śledczego? Mam nadzieję, że nie, że póki istnieć będą ostatnie wyspy dziennikarskiej niezależności, praca dziennikarzy śledczych nie ustanie. W spektakularny sposób padła niedawno przed trybunałem Julii Przyłębskiej reduta Bodnara. Kolejnym celem „PiS” będzie niezależne dziennikarstwo i niezależne media. Jeżeli i te reduty padną Polska na długie lata pogrąży się w mroku. Noc i mgła nadciąga.

 

Republika banasiowa

W jednym dniu Marian Banaś, Prezes NIK udzielił dwóch ważnych wypowiedzi. W pierwszej ogłosił, że nie było żadnej „afery Banasia” z hotelem na godziny i współpracą ze światem przestępczym, gdyż była to „prowokacja służb specjalnych”. W drugiej wypowiedzi Prezes Najwyższej Izby Kontroli zapowiedział szereg kontroli w urzędach państwowej administracji, wskazując, że w odróżnieniu do afery Banasia „prawdziwe afery są gdzie indziej”. Prezes NIK powiedział: „– Obecnie prowadzimy już kilka, a za chwilę rozpoczniemy kolejne, bardzo wrażliwe kontrole. One odbiją się głośnym echem.”

To kolejny mega skandal. Zachowanie szefa najważniejszego organu kontrolo państwa jest jawnym, publicznym pogwałceniem międzynarodowych standardów audytu i zasad etyki audytorów. Prezes NIK nie ma prawa wypowiadać się na temat wyników bieżących, niezakończonych kontroli w inny sposób niż w przypadku ujawnionych w trakcie kontroli istotnych nieprawidłowości, niezwłocznie informując o nich przełożonych kontrolowanego lub/i właściwą prokuraturę. I w żadnej innej formie!

A już zupełnie niewyobrażalne i niedopuszczalne jest przesądzanie przez Prezesa NIK o wynikach kontroli, które jeszcze się nie zaczęły! Nie sposób nie przywołać starego, sprzed kilkudziesięciu lat żartu Szymona Kobylińskiego na pierwszej stronie  „Polityki”: Mówca z trybuny grzmi: – Oczywiście towarzysze, że kryl jest jadalny! Już dwa instytuty naukowe pracują nad tym, aby to udowodnić!

Historia więc się powtarza, tyle, że jak twierdził Karol Marks (uzupełniając Hegla), historia lubi powtarzać się dwukrotnie: po raz pierwszy jako dramat, a po raz drugi jako farsa. Wystąpienia Marcina Banasia to nie farsa, to dramat całego naszego społeczeństwa. W swoim zachowaniu Banaś prezentuje przy tym klasyczne podejście pisowskie do litery prawa: furda tam ustawy, traktaty, konstytucje, artykuły czy paragrafy! Prawo to my, a my to suweren. Prawo powinno służyć suwerenowi, a więc nam!

W ten sposób Marian Banaś niszczy Najwyższą Izbę Kontroli, a wraz z nią całe państwo. Czy należy skontrolować aferę SKOK-ów, KFN, czy idące już w setki podejrzane decyzje rządzących. Jak najbardziej tak! Ale w imię powagi niezależnego audytora, w imię ochrony autorytetu NIK, w imię wiarygodności ustaleń kontrolnych nie może jej prezes uprzedzać o wynikach kontroli, które jeszcze się nie rozpoczęły!

Nie może tym bardziej, że szokująca jest czasowa zbieżność tych dwóch wypowiedzi. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Banaś, traktuje NIK jako oręż w bijatyce ze swoimi niedawnymi kolesiami, że poprzez media na jednym wydechu stawia im ultimatum: przyjmijcie moją wersję w sprawie „afery Banasia” i odpuście bo jak nie, to uderzę was w bolące miejsca.

Najwidoczniej Banaś ma coś na swoich niedawnych kolesiów, ci mają coś na Banasia. Klasyczna sytuacja „złapał Kozak Tatarzyna…” Tylko społeczeństwo wychodzi przy tej gierce na zbiorowisko głupców.

P.S.

Właśnie w mediach ukazał się komunikat: „Śledztwo w sprawie afery Banasia przedłużone”. Przedłużanie i tak już historycznego śledztwa może świadczyć o woli jego przeciągania bez finalizacji bądź wolę jego rozwodnienia. Czyżby Tatarzyn przystał na ofertę Kozaka?

I co? – I psińco.

Cała Polska ekscytowana była przez media problemem: – Premier przeczytał już raport CBA dotyczący Prezesa NIK, czy jeszcze nie, a jeżeli nie, to kiedy zasiądzie do lektury. Premier złożył obietnicę, że uczyni znajdzie czas na lekturę tego dokumentu w miniony weekend i być może, jak powiedział,  po tej lekturze „zadzwoni do Banasia”. Oczywiście, jak zwykle słowa nie dotrzymał, w poniedziałek okazało się, że Premier miał na głowie inne, bardzo ważne sprawy i do raportu CBA nie sięgnął, więc opinia publiczna w napięciu czekała kiedy to nastąpi. Nareszcie ulga! Nastąpiło! W minioną środę. I co? – I psińco.

Cała ta sprawa z Banasiem, premierem – jego byłym zwierzchnikiem, Jarosławem Kaczyńskim i PiS to jedna wielka hucpa, to bezczelne naigrywanie się ze społeczeństwa, niestety wspierane niekompetencją mediów. Całe to powołanie tej właśnie osoby, w takim, a nie innym trybie było jedną, wielką manifestacją arogancji PiS-owskiej władzy, przekonania o swojej bezkarności. W sumie osoba samego Mariana Banasia nie jest tu najważniejsza. PiS wyrządził olbrzymią szkodę polskiemu państwu, obywatelom i szkodę jednej za najbardziej społecznie zaufanych instytucji – Najwyższej Izbie Kontroli

Pytanie zasadnicze: co Premier ma do raportu w sprawie Prezesa NIK? Otóż nie ma nic. Jeżeli ktoś miałby czytać raport i ogłaszać opinii publicznej wyciągnięte z niego wnioski w stosunku do Prezesa NIK, to jedynie Marszałek Sejmu i Prezydent. Ale Premier? Premier powinien oczywiście zapoznać się z raportem, ale nie pod kątem afery Banasia, ale pod kątem skandalicznego działania podległych Premierowi służb: CBA i ABW i Ministerstwa Finansów. To powinno Premiera interesować od samego początku. Jeżeli nie miał czasu, gdyż zajęty był podróżowaniem po kraju i opowiadaniem głupot w trakcie kampanii wyborczej do parlamentu, to przecież od takich spraw ma swój gabinet. Szef tego gabinetu powinien z takim materiałem się zapoznać i bezzwłocznie zreferować go Premierowi wraz z wnioskami. Sprawa jest ewidentna: PiS celowo opóźniał zajęcie się aferą Banasia, by nie psuć sobie kampanii wyborczej.

Premier winny jest opinii publicznej odpowiedzi na pytania: – jak to się stało, że pomimo od roku prowadzonego przez CBA badania oświadczenia majątkowego M.Banasia został on powołany na stanowisko najpierw Ministra Finansów a potem Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Premier winien również odpowiedzieć jak ocenia działalność ABW, która bez mrugnięcia okiem wydawała certyfikaty dostępu do najwyżej kwalifikowanych tajemnic państwowych osobie tak eksponowanej na potencjalny szantaż ze strony świata przestępczego i obcych wywiadów. Nic takiego nie nastąpiło i dziwnie nikt – posłowie opozycji, niezależne media – tego od Premiera nie wymaga.

Przez media mignęła dosłownie informacja, że osobny i obszerny raport w sprawie przepływów finansowych pomiędzy M.Banasiem a jego wspólnikami z krakowskiego półświatka sporządził i przekazał komu trzeba Generalny Inspektor Informacji Finansowej, urzędnik kompetentny w kwestiach badania podejrzanych operacji finansowych i prania pieniędzy. Dlaczego nikt o opublikowanie tego raportu się nie upomina? Czy Premier też go przczytał?

Premier miesiącami nie miał czasu na przyjrzenie się działalności CBA w tej jednaj z największych polskich afer. Dziwnym zupełnie trafem uczynił to po tym, jak PiS-owska marszałka Sejmu powołała dwóch wiceprezesów NIK na wniosek rzeczonego Banasia. Zbieg okoliczności? Wątpię. Powołanie tych wiceprezesów jest wymownym wydarzeniem. Od 1995 r., od wejścia w życie nowej ustawy o NIK zmieniającej charakter tej instytucji na właściwy państwu demokratycznemu, każdy z prezesów Izby kierował się przy powoływaniu swoich zastępców, z którymi tworzy Kierownictwo NIK, praktyką konsultowania swoich decyzji z klubami poselskimi. Ta bez wątpienia dobra praktyka, w połączeniu z ustawową zasadą kolegialnego charakteru działalności NIK zapewniać miała obiektywizm i niezależność Izby. Tak było przez 24 lata do minionej środy, kiedy to Pani Witek powołała kolejnych wiceprezesów – wszystkich będących politykami Prawa i Sprawiedliwości. NIK został wzięty. Dopiero po tym fakcie „Premier doczytał” a Prezes wezwał Prezesa na dywanik i wyraził oczekiwanie na jego dymisję. Jawna kpina.

Wszyscy żyją teraz w napięciu oczekując na decyzję Banasia: – poda się do dymisji, czy nie?  Groźby usunięcia Banasia z urzędu drogą nowelizacji ustawy są śmieszne. Sejm mógł bez specjalnych międzynarodowych konsekwencji uchwalać ustawy działające z mocą wsteczną w latach dziewięćdziesiątych. Ale teraz, kiedy Polska jest (jeszcze) częścią europejskiego systemu prawnego, uchwalanie prawa działającego wstecz może okazać się nieskuteczne.

Senat pręży muskuły, wzywa Banasia przed swoją komisję, ale nie będzie też mógł nic zrobić – może poza uchwaleniem jakiejś rezolucji czy apelu.

Prezes Banaś może natomiast złożyć rezygnację w dwóch przypadkach. Po pierwsze wówczas, gdy jego polityczni mocodawcy, którzy jeszcze nie tak dawno piali nad jego „krystaliczną uczciwością” zapewnią mu nietykalność. Czyli ustąpienie w zamian za ukręcenie aferze jego imienia łba. Ta opcja jest według mnie najbardziej realna. PiS nie może sobie pozwolić na smród roztaczany przez tą aferę u progu kampanii wyboru Prezydenta RP. Ustąpienie Banasia będzie sprzedawane jako kolejny wielki sukces Kaczyńskiego, który zażądał dymisji i ją otrzymał. Ma to przykryć pytanie o szerokie grono osób, które dopuściło do tej afery. Dlatego opozycja sejmowa powinna domagać się „do upadłego” powołania komisji śledczej d.s. afery Mariana Banasia i domagać się przewodnictwa tej komisji, jako że afera dotyczy najwyższych osób w państwie rządzonym od czterech lat przez PiS i instytucji najważniejszych dla ścigania przestępstw, kierowanych przez pisowskich nominatów.

Prezes Banaś, widząc jak długo rozpatrywane były przez wymiar sprawiedliwości o niebo mniejszego kalibru sprawy swojego poprzednika, może iść „w zaparte”. Mało tego – z odpierania ataków na swoją osobę może próbować czynić dowód swojej od polityków niezależności. W takim przypadku jedynym ratunkiem dla Najwyższej Izby Kontroli i dla kraju jest totalny bojkot Pana Mariana Banasia przez media, polityków, a nawet przez pracowników Izby. Sprawa jest ekstraordynaryjna. Namawianie pracowników NIK do bojkotu swojego szefa jest czymś niebywałym. Ale afera Banasia najbardziej odbije się właśnie na Izbie, na jej autorytecie i skuteczności. Dlatego z racji  współodpowiedzialności za Izbę powinni oni włączyć się do dzieła ratowania NIK. A straty wizerunkowe są ogromne.