Postawmy tamę Zacofaniu

Nie wiemy nawet kiedy weszliśmy – jako ludzkość – w epokę Zacofania, uwstecznienia intelektualnego. Współczesna cywilizacja, ze swoimi wszystkimi osiągnięciami i zagrożeniami, korzeniami tkwi w epoce Oświecenia, epoce światła i rozumu. Kolejna epoka Romantyzm tak ukształtowanym przez Oświecenie umysłom powiedziała: łam czego rozum nie złamie! sięgaj po nieosiągalne! Dzięki temu między innymi człowiek poważył się na budowę maszyn latających cięższych od powietrza i dzięki temu właśnie zrodziły się współczesne idee socjalistyczne oraz próby ich realizacji. Dzięki temu byliśmy świadkami i uczestnikami dynamicznego rozwoju cywilizacji euro-atlantyckiej.  Wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się jednak wskazywać, że genetycznie niemal zakodowane w każdej cywilizacji ziarno autodestrukcji i w naszej obudziło się do życia. Owoce cywilizacji euro-atlantyckiej są wspaniałe, ale są też trujące, zagrażające człowiekowi. Nie chodzi tylko o zagrożenie fizyczne, spowodowane klimatyczną katastrofą, coraz większymi brakami żywności, wody, powietrza. Cywilizacja wyprodukowała narzędzia, które ją samą niszczą. Niszczą zwłaszcza jej fundamenty, którym na imię Oświecenie i Romantyzm.

Dowodów na postępujący proces uwstecznienia intelektualnego człowieka jest aż nadto, Szczególnie widoczne są one w porażce prawdy materialnej z fake-newsami, w  postępującym upadku znaczenia takich wartości jak zdolność do samodzielnego myślenia, odpowiedzialność za siebie i zbiorowość, której się jest członkiem, w zaniku umiejętności rozróżnienia pomiędzy Mądrością, Inteligencją i Wiedzą. Przekłada się to bezpośrednio na zagrożenie dla całych państw i narodów. Czy przypadkiem jest, że to właśnie w dotychczasowych opokach liberalnej demokracji na przywódców wybierani są ludzie niekompetentni, nieobliczalni, ale którzy potrafią lepiej wykorzystywać nowoczesne techniki manipulowania ludzkimi zachowaniami? Żeby nie szukać daleko wystarczy spojrzeć na nasz kraj.

Tymczasem o prymat polityczny i ekonomiczny w świecie zaczynają ubiegać się społeczności zorganizowane na zasadach, którym daleko jest od klasycznych kanonów demokracji. To oczywiście w pierwszym rzędzie Chiny. Ale wyraźnie w ślady Państwa Środka zmierza Rosja, Turcja. Kto jeszcze w świecie pójdzie tą drogą?

Czy jest więc tak, że europejska cywilizacja skazana jest na zagładę? Nie – o ile zda egzamin ze swojej dojrzałości, zdoła obronić swoje wartości wyciągając właściwe nauki z historii i – po raz kolejny wydźwignąć się z kryzysu. A że jest do tego zdolna najlepszym przykładem jest utworzenie Unii Europejskiej  – wspaniałej, profetycznej  odpowiedzi Europy na globalne wyzwania polityczne i ekonomiczne. Kryzys naszej demokracji – fundamentu cywilizacji euro-atlantyckiej – nie spadł z nieba. Nie dokonał się z wtorku na środę. Zarzewia tego kryzysu tliły się w Europie zawsze, tyle tylko, że w ostatnich dwóch dekadach widocznie się zaktywizowały. Aby jednak wybrnąć z kryzysu i to wybrnąć ofensywnie, należy zgłębić jego istotę. Jeżeli bowiem dzisiaj „budzimy się z ręką w nocniku”, to przecież nie chodzi o to, aby po jej gwałtownym wyjęciu natychmiast włożyć ją do innego deuxième  pot de chambre. Jest więc o czym dyskutować.

Polska demokracja wybuchła 31 lat temu, w 1989 r. Wybuchła i właściwie zaraz zgasła. Symbolem jej klęski stał się Stanisław Tymiński, osoba, która tylko dlatego, że była nieznana, że przybyła zza Wielkiej Wody i przed kamerami wymachiwała słynną czarną teczką, pokonała w pierwszych, powszechnych wyborach na urząd Prezydenta Rzeczpospolitej ikonę, opokę niemal polskiej młodej demokracji Tadeusza Mazowieckiego. Jak do tego w ogóle mogło dojść? Istniało zapewne wiele przyczyn tego fenomenu, były one z pewnością wielokrotnie analizowane. Nie siląc się na oryginalność wskażę tylko na niektóre.

Po pierwsze więc tą wyśnioną demokrację elity postsolidarnościowe, które w 1989 r. przejęły odpowiedzialność za Polskę, mechanistycznie wręcz utożsamiły z demokratycznymi procedurami: „mamy wolne wybory więc mamy demokrację!”. Tymczasem wolne wybory to tylko narzędzie do realizacji idei demokracji. Niezbędne, ale narzędzie. Demokracja bowiem to odpowiednie relacje pomiędzy ludźmi, relacje pomiędzy obywatelem i władzą, wreszcie relacje pomiędzy obywatelem i państwem. Sprowadzenie roli i powinności obywatela do wrzucenia kartki z głosem do urny wyborczej – to demokracja w krzywym zwierciadle.

Po drugie, demokratyczne wybory od samego początku zadekretowane zostały jako walka o władzę. Nie jako proces wyłaniania ludzi, którym jako obywatele powierzamy ODPOWIEDZIALNOŚĆ za państwo, ale proces wyłaniania władzy. Władzy nad państwem i obywatelami. Już samo wywyższenie instytucji publicznych określeniem WŁADZA utrwala tradycyjne w Polsce podziały na MY i ONI, separuje obywatela od państwa. Taki standard skutecznie zwalnia obywatela od poczuwania się do odpowiedzialności za dokonany wybór, do stałego monitorowania i kontrolowania działalności osób, którym powierzyliśmy odpowiedzialność za nas, za przyszłość naszych dzieci.

Ten brak poczucia odpowiedzialności szybko uzyskał swoiste uzasadnienie. Ileż to razy słyszeliśmy i czytaliśmy o tym, że kampania wyborcza rządzi się swoimi prawami, że deklaracje składane w trakcie kampanii są tylko na użytek tej kampanii, że w trakcie kampanii mówi się „różne rzeczy”, czy nawet wprost: że okłamywanie wyborców, uwodzenie ich przez polityków w trakcie kampanii to coś zupełnie normalnego.

Sukces Tymińskiego, jakim było pokonanie w pierwszej turze Mazowieckiego i przejście do drugiej tury wyborów był możliwy również dzięki jego konsekwentnej kampanii negatywnej, której symbolem stały się owe czarne teczki. Nie wiem, czy sam Tymiński był autorem projektu „Tymiński prezydentem RP”, czy też jakieś krajowe bądź zagraniczne „grupy ekspertów”. W każdym razie wstrzelono się precyzyjnie w takie nasze cechy   narodowe jak kłótliwość i zawiść.

Już w czasie kampanii wyborczej zrodziła się też teza, że „lewicy mniej wolno”. Mamy wprawdzie demokrację – mówiono, ale lewica nie może w pełni korzystać z jej dobrodziejstw, zwłaszcza w kwestii współodpowiedzialności za Polskę, gdyż jest „obciążona”. To wówczas, odrzucając ideę grubej kreski Tadeusza Mazowieckiego usankcjonowano podział Polaków na sorty: ten lepszy, wywodzący się „z pnia”, prawicowo-konserwatywnie patriotyczny i ten gorszy, lewicowy, który bez względu na swoje członkostwo w PZPR, Polskę Ludową uznawał za swoją ojczyznę i uczciwie pracował dla jej pomyślności. Ta jawna dyskryminacja niewiele miała wspólnego z demokracją.

Wszystkie powyższe okoliczności nie mogły jednak być decydujące, gdyby nie nowa rola mediów w kampaniach wyborczych. Ta nowa rola wynikała z jednej, świadomej lub nie, decyzji – z komercjalizacji kampanii wyborczych władz publicznych w Polsce. Oczywiście media żywo zainteresowane były wprowadzeniem tej zasad. Rzeka pieniędzy zaczęła regularnie płynąć w ich kierunku. Komercjalizacja kampanii wyborczych znakomicie wzmacniała wszystkie negatywne cechy tych kampanii. Wszak stara amerykańska teza dziennikarska głosi, że czytelnika nie interesuje informacja, że pies pogryzł właściciela, ale że właściciel pogryzł psa. Komercjalizacja kampanii wyborczych wprowadziła również absolutnie sprzeczną z ideą demokracji regułę wykluczenia ekonomicznego. Nie zebrałeś środków na telewizyjne spoty, plakaty, imprezy? – spadaj! Nie tylko partie polityczne zaczęły się zadłużać, ale również sami kandydaci do parlamentu, do rad samorządu terytorialnego.

Na domiar złego, jeżeli już ogłoszono „walkę” to muszą być wygrani i przegrani w tym wyścigu do WŁADZY. A przecież w ogóle nie było przegranych! W żadnych wyborach! Byli tylko ci, których wyłoniono z najlepszych do ponoszenia odpowiedzialności. Przypuszczam, że niewiele jest w Polsce szkół, w których, w ramach wychowania obywatelskiego wskazywano uczniom wszystkich kandydatów do rady gminy jako wzór do naśladowania, jako obiekty należnego szacunku, uznania i naśladownictwa za ich patriotyczną postawę, za zgłoszenie swojej gotowości do służenia sprawom gminnej wspólnoty. Zwyciężył atawizm: przegrany to przegrany – wstyd, nie ma o czym gadać. Statystycznie w wyborach do ciał kolegialnych władz wszystkich szczebli w Polsce „sukces” odnosi co dziesiąty kandydat. Komercjalizacja kampanii wyborczych jest więc jedną wielką maszyną do przerabiania osób o postawach społecznych, patriotycznych na frustratów, często również obciążonych finansowo.

Patrząc wstecz należy odpowiedzieć sobie na pytanie jak zmieniła się sytuacja w Polsce w tych obszarach w ciągu 30 lat? Odpowiedz jest brutalna: na każdym polu pogorszyła się dramatycznie.

Elektorat kupowany jest za publiczne pieniądze i 27% uprawnionych do głosowania obywateli skutecznie legitymizuje antydemokratyczne, autorytarne i moralnie haniebne praktyki władzy. Wysadzono w powietrze trzy filary ustroju demokratycznego: wolę społeczeństwa do obrony i umacniania demokracji, trójpodział władzy i ochronę mniejszości. Komercjalizacja kampanii wyborczych ma się w najlepsze, chociaż prowadzi do wykluczenia z korzystania z czynnego prawa wyborczego osoby niemajętne a kreuje osoby, które z polityką, odpowiedzialnością nie miały wiele wspólnego. Są za to aktorami w popularnych programach telewizyjnych bądź znanymi sportowcami. W efekcie poziom merytoryczny, intelektualny Sejmu kontraktowego z 1989 roku okazał się Himalajami dla następców. Mało tego – degradacja polskiego parlamentaryzmu dokonuje się niejako systemowo z kadencji na kadencję. Dzisiaj poziom merytoryczny i obyczajowy parlamentu jako całości osiągnął wysokość listwy przypodłogowej.

Pod niebiosa natomiast wzniósł się poziom obłudy i wręcz kłamstwa serwowanego gawiedzi przez rządzących. Wojna polsko-polska ma się w najlepsze. Szczucie jednych przeciw drugim, pomawianie, medialne niszczenie osób publicznych, które śmią prezentować postawy niemiłe dyktatorowi, osobie nie ponoszącej żadnej, nawet politycznej odpowiedzialności za skutki swoich decyzji. Coraz częstsze są przypadki wykorzystywania do brutalnej walki politycznej władzy publicznej – w tym, ostatnio, sądowniczej. Największa afera gospodarcza, afera SKOK-ów skutecznie chroniona jest przez rządzących przed rozliczeniem. Afera ta jak również afera GetBack, PFN i wielu, wielu innych połączone z prowadzoną z największą determinacją akcją wzięcia pod but całego wymiaru sprawiedliwości uzasadniają mafijny charakter obecnej władzy. Nie przeszkodziło to tej władzy uzyskać mandat do dalszego zarządzania krajem w demokratycznych wyborach. Mamy więc władzę wybraną demokratycznie a nie mamy demokracji.

Dziennikarstwo publiczne – jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ostatnia reduta etyki dziennikarskiej, zasad rzetelnej informacji, interesu publicznego – jest dzisiaj synonimem stronniczości, dziennikarskiej manipulacji i medialnych nagonek na oponentów. Stygmat „gorszego sortu” rozciągnięty został na przeciwników władzy, którzy w latach 90-tych obsmarkani nosili jeszcze koszule w zębach. Rozciągnięty został z resztą przez ich rówieśników, tak samo w latach dziewięćdziesiątych obsmarkanych, którzy teraz, wyznając zasadę, że komu Bóg dał władzę, temu dał i rozum, za jedyny argument mając arogancję, bezczelność i cynizm, mienią się być wyroczniami w sprawach wszystkich: od skomplikowanej polskiej historii po ekologię i procesy makroekonomiczne w świecie. Uzurpując sobie rolę wyroczni nie stronią też od roli kata, gotowego kijem bejsbolowym usunąć każdego przeciwnika politycznego, są współczesnymi hunwejbinami. Stosunek współcześnie rządzących historii te sprzed 1989 r, i tej po jest książkową ilustracją uwspółcześnienia doktryny Stalina, o tym, że walka klasowa nasila się w miarę postępu budowy socjalizmu. Obecna władza mnoży wrogów na potęgę i walczy mężnie z każdym, nie przymierzając jak święty Jerzy ze smokiem.

Na domiar złego zła władza dostała do rąk oparte na postępie technologicznym, na sztucznej inteligencji potężne narzędzia do ogłupiania ludzi, do odzwyczajania ich od samodzielnego myślenia, od samodzielnego wnioskowania i decydowania, w tym i narzędzia do manipulowania ich zachowaniami wyborczymi. „Chcemy rządzić tak, byście wy (elektorat) mieli święty spokój!” – jeszcze nie tak dawno grzmiał w mediach premier polskiego rządu. Bierne, posłuszne społeczeństwo – oto to, czego trzeba autorytarnej władzy.

Co w tej sytuacji robić? Przede wszystkim łączyć w działaniach wszystkie prodemokratyczne, postępowe środowiska i siły polityczne. Nie można dać się zepchnąć w otchłań niemożności, bezwoli.

Synonimem lewicy, jej historycznym wyróżnikiem, stałym elementem programu była zawsze misja niesienia oświaty do ludu. Czasy Judymów i siłaczek wcale nie minęły – zmieniły się tylko okoliczności i formy pracy u podstaw. Lewica, jeśli lewicą chce być nazwana za jakieś 50 lat, powinna podjąć się programu zastopowania postępującej dehumanizacji, zastopowania procesu uwstecznienia intelektualnego i kulturowego społeczeństwa. Lewica ostrzegać musi społeczeństwo przed zagrożeniami, jakie dla niego niesie współczesny, drapieżny kapitalizm, przed niebezpieczeństwem ubezwłasnowolnienia człowieka przez internetowych manipulatorów. Podjąć winna lewica hasła prawa do własnych przekonań, cnoty samodzielnego myślenia, wnioskowania i decydowania. Rozrastającemu się ciemnemu grodowi przeciwstawić powinna nowy program masowej oświaty, masowego Oświecenia XXI wieku.

W imię Nowej Demokracji, w imię demokracji obywatelskiej lewica zaproponować powinna też nowy, alternatywny sposób prowadzenia kampanii wyborczych, wolnych od wpływów kapitału i kościołów – program dekomercjalizacji i sekularyzacji kampanii wyborczych. Taki model jest możliwy. Mało tego – będzie efektywniejszy społecznie i tańszy niż dotychczasowy.

Wiele jest do zrobienia na arenie międzynarodowej, gdyż żadna postępowa siła nie jest dzisiaj przeprowadzić pozytywnych zmian w swoim kraju w izolacji. Przede wszystkim bronić należy ze wszystkich sił podstawowych wartości Unii Europejskiej, które dzisiaj są w świecie jedną z ostatnich ostoi demokracji obywatelskiej, ostoi społecznego postępu. I nie można dać się zastraszyć groźbami i oskarżeniami o zdradę narodowych interesów przez zacieśnianie więzi z Europą, z Unią Europejską. Unia jest też naszym, polskim domem. To właśnie oddalanie Polski od Europy jest dzisiaj zdradą polskiej racji stanu, niewybaczalnym błędem o katastrofalnych skutkach dla przyszłości kraju. Pilnie też podjąć należy międzynarodowe wysiłki zapobiegające przenikaniu do przestrzeni publicznej algorytmów sztucznej inteligencji, które człowiekowi szkodzą, lub które mogą zostać wykorzystane przeciwko człowiekowi.

Jeżeli nie podejmiemy tych i wielu jeszcze innych działań, to sami przyczynimy się do zniszczenia fundamentów naszego rozwoju duchowego i materialnego. Ale czym je zastąpimy? Obawiam się, że kłamstwem, cynizmem, metafizyką, zabobonami, czyli całą tą mieszaniną błota, piachu, zgnilizny, które Oświecenie i Romantyzm odsunęły tylko – jak się okazuje –  na boki, a które teraz powracają ze zdwojoną siłą. Postawmy Zacofaniu tamę.

Dalej nie ma już nic

Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda ogłosił stan okupacji kraju przez Unię Europejską. Prezes wszystkich prezesów, wychodząc z kościoła po nabożeństwie w intencji swojej matki (ciekawe, kiedy będzie nabożeństwo w intencji ojca) wezwał naród do „odparcia zamachu na naszą suwerenność”. Jasne jest już jakie będzie główne hasło na sztandarach PiS w prezydenckiej kampanii wyborczej: „brońmy naszej suwerenności, brońmy naszej wiary”.

Odwołanie się do stanu zagrożenia suwerenności kraju – skąd, w potocznym odbiorze tylko mały kroczek do stanu zagrożenia niepodległości – to w istocie, paradoksalnie, stan zagrożenia PiS-owskiego establishmentu. Wezwanie do „obrony suwerenności i wiary” to najwyższa półka środków mobilizowania społeczeństwa. PiS widocznie uznało, że sytuacja jest na tyle krytyczna, że wszystko postawić należy na jedną kartę, że sięgnąć należy po broń największego kalibru. Dalej nie ma już nic.

PiS sprawowało niepodzielną władzę przez 4 lata, po uzyskaniu poparcia niespełna 19% uprawnionych do głosowania. Przyjmowanie ustaw, również tych o charakterze ustrojowym, w ciągu kilku godzin, bez należnych konsultacji społecznych, często wbrew opiniom parlamentarnych służb legislacyjnych stało się „znakiem firmowym” tej partii. Stało się również manifestacją instrumentalnego traktowania prawa przez PiS oraz wyrazem hołdowania zasadzie faktów dokonanych w polityce. Prezes Kaczyński miał przez cztery lata władzę absolutną. Władzę podbudowaną świetną sytuacją gospodarczą i wodospadem na miarę Niagary obietnic przedwyborczych.  Po czterech latach takiej władzy, w obliczu kolejnej, bardzo ważnej kampanii wyborczej  PiS nie chce jednak odwoływać się do swoich  sukcesów i osiągnięć, a mówiąc wprost: ucieka z tego pola konfrontacji z opozycją. Nic dziwnego. Sejmowa debata budżetowa z 8 stycznia 2020 r. a zwłaszcza świetne wystąpienie Włodzimierza Czarzastego uzmysłowiła Kaczyńskiemu zapewne, że to pole jest dla nich przegrane. Obietnice wyborcze okazały się blefem, premier kraju zyskał przydomek wierutnego kłamcy, instytucje rządowe obrastać poczęły śliską, śmierdzącą warstwą korupcji, nepotyzmu, demoralizacji. Ostateczny cios zadał Kaczyńskiemu jego wierny sługa Marian Banaś okopując się wbrew, politycznym interesom PiS, w gabinecie Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Nie chce więc PiS rozmawiać z „suwerenem” w trakcie kampanii wyborczej o tym, dlaczego zamiast obiecanych 200 000 mieszkań komunalnych wybudowano niespełna 900, dlaczego kolejki do lekarzy specjalistów znacząco się wydłużyły, dlaczego skróceniu uległ statystyczny czas życia Polaka, dlaczego czas oczekiwania na wyrok sądowy zamiast obiecywanego skrócenia wydłużył się, dlaczego obszar nędzy w Polsce, pomimo gospodarczej prosperity, powiększa się dlaczego wreszcie we wszystkich przekazach rządzących dominuje kłamstwo i naigrywanie się z inteligencji rodaków. Nie chce PiS rozmawiać o wzroście cen, tym na dziś i tym na jutro, będących oczywistymi skutkami podwyżek cen energii elektrycznej. PiS, tak bardzo wrażliwy medialnie na śmierć pojedynczego człowieka nie chce rozmawiać o niepotrzebnych zgonach tysięcy Polaków na skutek wzrostu zanieczyszczenia powietrza, braków w dostępności do leków i procedur leczniczych w onkologii, o „naturalnej selekcji” w liczonych już w latach kolejkach do niektórych lekarzy specjalistów, samobójstw z przyczyn ekonomicznych.

Wszystkie te problemy Jarosław Kaczyński postanowił przykryć zagrożeniem najwyższych wartości. Zagrożeniem w ewidentny sposób wyimaginowanym, wirtualnym, medialnym – w żadnym razie rzeczywistym.

Za Kaczyńskim dzielnie kroczy Andrzej Duda, który w krytyce międzynarodowych środowisk prawniczych i uznanych w świecie prawniczych autorytetów PiS-owskiej „reformy” wymiaru sprawiedliwości, sprowadzającej do wzięcia pod polityczny but upatruje zamachu na ustrój i suwerenność Polski. Trudno o większą parodię. Wszak środowiska te, w tym Komisja Wenecka, wskazują na odchodzenie PiS-u od polskiej Konstytucji. W szarży na niezależność sędziów Prezydent polski nie przebiera w słowach. W ostatnim swoim wystąpieniu publicznym  grzmiał podniecony go granic wytrzymałości guzika u kołnierza koszuli o „potrzebie eliminacji ze środowiska sędziowskiego czarnych owiec, tych, którzy nie umieją zachować się uczciwie”. Oczywiście wzorcem prawniczej uczciwości jest sam doktor praw Andrzej Duda, który w pierwszych dniach swojej prezydentury wydał akt łaski osobie nieskazanej, po to, aby nie musiała stawać przed sądem i aby mogła objąć jedno z najważniejszych stanowisk w polskim rządzie. Z pewnością nie miał też Prezydent Duda na myśli tych „wybitnych prawników”, wiceministrów będących wzorem cnót uczciwego zachowania, którzy z Ministerstwa Sprawiedliwości uczynili hejterską centralę lub tych, którzy (prawdopodobnie) sfałszowali listy poparcia kandydatów do KRS. Spirala nienawiści, judzenia, szczucia się rozkręca. Minister Ziobro zamiast pierwszy, w imię transparentności władzy, pokazać publicznie listy poparcia do KRS, usiłuje uczynić z sędziego Juszczyszyna przestępcę, gdy ten wykonując czynności procesowe chce zapoznać się z osławionymi „listami Ziobry”.

Hasło obrony suwerenności ma dzisiaj postać obrony Polski przez międzynarodowymi standardami niezależności wymiaru sprawiedliwości. Czy ta nowa fala nienawiści wylewająca się z ust Kaczyńskiego, Ziobry, Dudy, Jakiego, Szydło i wielu innych PiS-owskich prominentów kiedyś opadnie? Obawiam się, że nie. Obawiam się, że wyzwoli ona naśladowców, wielokrotnie bardziej gorliwych i bezwzględnych. Dramat Prezydenta Adamowicza nikogo w PiS niczego nie nauczył. Jedyna nadzieja w tym, że Polacy, Naród, nie są tak głupi za jakich biorą ich PiS-owscy przywódcy i spindoktorzy.

30 lat temu

W dniach 27 – 30 stycznia 1990 r. w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki obradował kongres założycielski nowej partii lewicowej, wyłaniającej się z rozwiązanej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Miałem honor uczestniczyć w tym ważnym dla Polski wydarzeniu. Po długich dyskusjach przyjęliśmy nazwę Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP). Powołanie do życia SdRP i utworzenie struktur tej partii w całym kraju było niewątpliwie największym procesem transformacji ideowej polskiej lewicy w XX wieku. Procesem trudnym, długim, ale skutecznym. Z pewnością niezasługującym na zapomnienie. W naszej kulturze przyjęte jest celebrowanie okrągłych rocznic ważnych wydarzeń. To również nie powinno zostać zapomniane – tym bardziej, że następca i spadkobierca SdRP w zamieszczonym na swojej oficjalnej stronie internetowej dokumencie „Niezbędnik historyczny lewicy” nie zauważa w ogóle istnienia takiej formacji. Powstanie i losy SdRP stanowią źródło wielu różnych refleksji. Ponieważ wpis ten nie aspiruje do opracowania naukowego ograniczę się do zasygnalizowania kilku, moim zdaniem najważniejszych.
Stosunek do SdRP jest więc surowym, ale rzetelnym weryfikatorem wszelkiego rodzaju sloganów, deklaracji o polityce historycznej lewicy, o obronie osiągnięć Polski Ludowej i ludzi, których były dziełem. Prawica oraz postsolidarnościowa lewica szybko obłożyły nową partię swoistą anatemą, czyniąc z niej organizację ponoszącą odpowiedzialność za zbrodnie reżimu stalinowskiego i wszelkie zło okresu Polski Ludowej. Pomimo wielokrotnych publicznych przeprosin głoszonych w imieniu partii przez jej przewodniczącego Aleksandra Kwaśniewskiego, który nota bene przyszedł na świat po śmierci radzieckiego satrapy, szybko zdobyła popularność teza, że „SdRP mniej wolno”. Teza wygłoszona z trybuny sejmowej ochoczo podjęta została przez media dając sygnał, że owszem, mamy już demokrację, ale nie dla wszystkich. Skutki tego fatalnego błędu elit, które w 1989 r. przejęły odpowiedzialność za Polskę dramatycznie wręcz odczuwamy dzisiaj, kiedy z tej wyśnionej demokracji zostały już strzępy, kiedy demokracji pozbawiono jej jądra to jest woli większości jej obrony, kiedy pozbawiono demokrację jej istoty, to jest poszanowania dla mniejszość, kiedy zwulgaryzowano procedury demokratyczne do zasad: zwycięzca bierze wszystko i zwycięzcy nikt nie sądzi.
Wbrew utartemu przez mainstream poglądowi powstanie SdRP nie było aktem „przemalowania”. W istocie było finałem wewnątrzpartyjnych dyskusjach, jakie w PZPR toczyły się zawsze, w różnych formach, które, po tragicznych wydarzeniach 1970 roku, przybrały formę tak zwanych „poziomek”, czyli poziomych porozumień i spotkań dyskusyjnych organizacji partyjnych poza oficjalną pragmatyką. Spotkania i struktury poziome uaktywniły się w momencie zalegalizowania NSZZ „Solidarność”, które było oczywiście przełomowym wydarzeniem dla polskiej sceny politycznej. Jako przedstawiciel Komitetu Uczelnianego PZPR Politechniki Wrocławskiej uczestniczyłem w spotkaniach dwóch takich struktur: akademickiej i akademicko-przemysłowej. To były niezapomniane spotkania między innymi na SGH w Warszawie czy w Hucie Miedzi Głogów, spotkania otwarte dla wszystkich, przesiąknięte głęboką troską o Polskę. I trzeba jasno powiedzieć: idea podzielenia się władzą, zasada tyle socjalizmu ile akceptacji w demokratycznych wyborach wcale nie była dominującą. Tym większy szacunek należy się Mieczysławowi Rakowskiemu, który podjął się dzieła gruntownych reform systemu politycznego i gospodarczego Polski. To z tych ruchów poziomych wyłoniły się główne postaci Kongresu Założycielskiego SdRP.
Tylko niewielka część członków PZPR wstąpiła do nowej partii – z pewnością, z różnych względów, nie wszyscy ci, którzy popierali ustrojowe przemiany. Ale też wstąpienie było aktem indywidualnym, aktem deklaracji poparcia dla demokratycznych zmian i ustroju kraju. Do SdRP wstępowali też ludzie młodzi – pracownicy, studenci. Szybko we Wrocławiu powstała młodzieżowa organizacja: Socjaldemokratyczna Frakcja Młodych, która wnet stała się organizacją ogólnokrajową. Atmosfera tych pionierskich lat była wspaniała. Nikt nie liczył czasu ani wysiłku. Organizowaliśmy kampanie wyborcze, demonstracje – w tym pierwszomajowe, wydawaliśmy ulotki, broszury, gazetki. Rada Wojewódzka wydawała miesięcznik TAMA, który w nakładzie 3000 – 6000 egzemplarzy rozchodził się w województwie i poza nim. Młodzi wydawali swoją BIBUŁĘ. To właśnie ci ludzie przyjęli na siebie, „na klatę” wściekłe ataki postsolidarnościowych „zwycięzców”. Ataki bezpardonowe.
Dzisiaj, kiedy postsolidarnościowe elity doprowadziły do krytycznego kryzysu demokracji w Polsce, kiedy odradzają system autorytarny, członkowie-założyciele SdRP mogliby czuć się oszukanymi – przecież nie oto chodziło! Ale tak z pewnością nie jest. Demokracja w Polsce wymaga dzisiaj obrony i jestem pewien, że członkowie – założyciele stoją po właściwej stronie. Dlatego dzisiaj nie można w wiarygodny sposób kreować się na obrońcę dorobku Polski Ludowej bez docenienia wysiłków tych liderów PZPR, którzy do transformacji doprowadzili jak również wysiłku i poświęceń tysięcy ludzi polskiej lewicy, którzy nową, socjaldemokratyczną partię tworzyli.
Niedawna zaproponowałem w Internecie utworzenie Grupy „SdRP 001”, zrzeszającej członków-założycieli, noszących legitymacje o jednakowym numerze 001. O przyjęcie do grupy zaczęli wnosić również koledzy, którzy wprawdzie nie byli delegatami na Kongres, ale którzy czynnie angażowali się w tworzenie struktur nowej partii w 1990 r. Swoją prośbę o członkostwo grupy jeden z kolegów, wówczas młody student, dzisiaj uznany autorytet naukowy prośbę swoją uzasadnia tym, że jego zdaniem „SdRP była jedyną, prawdziwą organizacją lewicową lat 90-tych”. 30-ta rocznica utworzenia SdRP powinna być okazją nie tylko do przypomnienia samego Kongresu, ale i do przypomnienia tych trudnych, pionierskich dla nowej polskiej lewicy lat. Proponuję, aby Sojusz Lewicy Demokratycznej zorganizował w najbliższym możliwym terminie ogólnopolskie seminarium poświęcone powstaniu Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, by zaprosić na nie zarówno członków – założyciel partii, oraz tych, którzy w jej tworzenie czynnie się zaangażowali. Z pewnością nie będzie takie seminarium spotkaniem nostalgicznym. My, członkowie-założyciele SdRP zawsze patrzymy w przyszłość.